Ale przy jednym z argumentów nie wiem, co odpowiedzieć. No bo skoro ta młoda koleżanka poświęca pół lekcji na sprawdzanie zeszytów i pytanie, to faktycznie ile trwa jej przeciętna godzina lekcyjna? I może rzeczywiście jest to dobra metoda na niesfornych gimnazjalistów, ale czy w niecałe 30 minut nauczy się ich tyle samo, co w przewidziane planem 45 minut? I czy nie ma żadnego innego sposobu na utrzymanie ich w ryzach?
Rozmyślanie o piętnastominutowym odpytywaniu uczniów na każdej lekcji doprowadziło mnie do wniosku, że jestem jakimś dziwnym i chyba nieudolnym nauczycielem. Odkąd używamy Moodla do prawie każdej pracy klasowej, szczególnie jeśli jest skonstruowana z zadań zamkniętych, nawet klasówki udaje nam się napisać, ocenić i wpisać do dziennika podczas jednej godziny lekcyjnej. A czasem i rozwiązanie się uda omówić.
Pytać w ogóle jakoś nie mam czasu, ale panowie z drugiej klasy technikum mechanicznego udowodnili mi ostatnio, że nawet nie pytając mogę nastawiać szybko jedynek (na czym zresztą szczególnie mi nie zależy, bo i dostając dobre oceny panowie nie wkładają mi jakoś kosza na głowę). Panowie, których wspomniałem, mieli sobie przypomnieć czasowniki nieregularne, spytałem więc podczas lekcji, kto tego nie zrobił i chce za karę ocenę niedostateczną. Zdziwiło mnie trochę, ale tylko trochę, że natychmiast zgłosiło się sześciu ochotników – nie musiałem nikogo pytać, żeby mu udowodnić, ze nic nie umie. Zamiast pytać, spokojnie zrobiłem z panami dwa duże ćwiczenia, które sam wykonałem, gdy – trochę wstyd się przyznać – byłem na pierwszym roku filologii angielskiej. To bardzo fajna grupa uczniów i można z nimi dużo zrobić w 15 minut. Szkoda tego czasu na pytanie.