Minister Edukacji sypie pomysłami jak z rękawa. Nic dziwnego, każdy pomysł to okazja do zwołania konferencji prasowej i pokazania się w telewizji. Będąc tak kreatywnym trudno jednak nadążyć z konsultacjami wśród specjalistów i osób zainteresowanych.
Ostatni pomysł jest taki, by izolować trudną młodzież w specjalnych placówkach, jednym słowem oczyścić polską szkołę z młodzieży, która sprawia kłopoty wychowawcze.
Praca nauczyciela jest bardzo piękna i daje dużo satysfakcji głównie dzięki uczniom popadającym w jakieś skrajności. Po latach pamięta się uczniów wybitnych oraz uczniów, którzy sprawiali kłopoty wychowawcze. Przeciętnych średniaków i szaraczków po prostu się zapomina. Tymczasem osiągnięcia związane z tymi „trudnymi” dają nauczycielowi chyba jeszcze więcej satysfakcji niż sukcesy olimpijczyków.
Poza tym, jaka jest definicja młodzieży trudnej? Młodszy syn mojej siostry, Michał, przez całe liceum miał kłopoty z wychowawcą i polonistką, ponieważ nosił dredy. Nosi je po dziś, już jako student Uniwersytetu Jagiellońskiego, a przecież w liceum o mało nie zmuszono go do zmiany szkoły i to, że ukończył Liceum Słowackiego zawdzięcza tylko swojemu i mojej siostry konsekwentnemu uporowi.
Kto będzie decydował o tym, co jest naganne a co nie? Ostatnio prezydent Rzeczpospolitej pogardliwie odniósł się do postaci Władysława Bartoszewskiego, jednego z największych autorytetów polskiej dyplomacji. Prezydent powiedział, że nie będzie namawiał do powrotu na stanowisko osoby, która podpisała się pod krytycznym wobec niego listem otwartym. Prezydent uznał widocznie, że taka osoba zasługuje na to, by być pomawiana publicznie. Rozumiem, że gdyby ten niegrzeczny Bartoszewski był nastolatkiem i chodził do szkoły, należałoby go uznać za trudny przypadek i odizolować?
Spora część tej młodzieży trudnej wychowawczo to młodzież o nieprzeciętnej inteligencji i wrażliwości. To ludzie niejednokrotnie bardzo mądrzy, brzydzący się biernością, kłamstwem i nieuczciwością. Nie potrafiący przejść obojętnie obok takiego czy innego draństwa. Nie bojący się nazywać rzeczy po imieniu. Bardzo ich sobie cenię i staram się czerpać z ich obserwacji i wyciągać wnioski.
Jeśli decyzją ministra z każdej klasy odizolujemy te trudne przypadki, to pewnie łatwiej będzie w szkole pracować nauczycielom nie znoszącym sprzeciwu, bez poczucia humoru, bez dystansu do własnej osoby. Z kolei całą rzeszę kreatywnych młodych ludzi skaże się na wieczne getto i zaszufladkuje się na całe życie do marginesu społecznego. A masie grzecznych i pokornych stworzy się utopijną rzeczywistość, w której zuniformizowani ludzie nie kwestionują autorytetów i nie podważają schematów. Rzeczywistość, która nie przygotuje ich w najmniejszym stopniu do funkcjonowania w normalnym świecie.
Kilka miesięcy temu Dawid, Zbyszek i Tomek przyszli na lekcję angielskiego, ale siedli sobie z tyłu klasy i przegadali całą godzinę nie uczestnicząc w ogóle w tym, czym się zajmowaliśmy. Zamiast dochodzić się z tymi dwudziestoletnimi chłopami, wstawiłem im wszystkim do dziennika nieobecność uzasadniając to faktem, iż od uczniów oczekuję obecności na lekcji nie samym ciałem, ale i umysłem. Wojna między nami wybuchła straszna i kto wie, może inny nauczyciel – mając narzędzia proponowane przez ministra – chciałby się ich pozbyć relegując ich do placówki dla trudnej młodzieży. Dzisiaj Dawid, Zbyszek i Tomek są dwa dni po egzaminie poprawkowym z angielskiego, który zdali – i to całkiem nieźle. Mimo sierpniowej poprawki, jaką im zafundowałem, stosunki między nami diametralnie się zmieniły, a panowie dużo przez wakacje się nauczyli, nie tylko angielskiego. Ciekawe, czego by się nauczyli, gdyby na mój wniosek zostali parę miesięcy temu relegowani do getta dla trudnej młodzieży. Ciekawe, czy pozbywając się ich z klasy zasłużyłbym sobie u nich na większy szacunek i miałbym większy autorytet u ich „grzecznych” i nie sprawiających trudności kolegów. Ciekawe, czy po odizolowaniu poprawiłby się ich stosunek do przedmiotu, do szkoły i do własnej przyszłości. Dla mnie to są pytania retoryczne. Dla ministra niestety chyba nie.
Tag: edukacja
Wieża Babel
11 milionów złotych rocznie, sto etatów. Tyle ma kosztować skarb państwa powołanie Narodowego Instytutu Wychowania, który będzie niezależny od ministerstwa i rządu, ale finansowany z budżetu. Jest on odpowiedzią na potrzebę uporania się z rzekomym kryzysem wychowania i upadkiem wartości. Jak mówi wiceminister edukacji: „Szkoła wobec tego kryzysu jest bezradna. Musimy na nowo nauczyć młodzież, czym jest dobro, prawda i piękno. Przypomnieć, czym jest patriotyzm, postawa obywatelska, poświęcenie dla dobra ogółu.”
Instytut ma czuwać nad tym, by uczelnie przygotowywały przyszłych nauczycieli do roli wychowawcy i „do wychowywania młodzieży w kulcie wartości i ku wartościom”. Wartościom oczywiście chrześcijańskim, bo przed nastaniem chrześcijaństwa nie narodziło się na naszej planecie nic cywilizowanego. Tak samo jak nic cywilizowanego nie dzieje się w niechrześcijańskiej części świata naszej ery.
W jednym z odcinków kultowego serialu South Park pod wpływem powszechnej mody i euforii, zachęceni poradami dietetyków, lekarzy, całego sztabu specjalistów, wszyscy obywatele zaczynają się odżywiać wkładając sobie jedzenie do odbytu i wydalając przez usta. Coś, co zapoczątkował Cartman, najgłupsza i najwredniejsza postać spośród głównych bohaterów serialu, przyjmuje się powszechnie. Ale South Park, jakkolwiek szokujący i prowokujący, jest serialem niezwykle mądrym i każdy kolejny odcinek prowokuje nie tylko nasz zmysł smaku i burzy przyzwyczajenie do stereotypów, ale pobudza także do myślenia. Każdy odcinek, także ten, kończy się morałem.
Twórcy South Parku wiedzą, że człowiek, chociaż popełnia błędy, na dłuższą metę myśli jednak racjonalnie. A na błędach się uczy.
Nie wydaje mi się, żeby trzeba było budować dziesiątki instytucji, które wyrosną do nieba i pochłoną miliony, a nic mądrego z tych instytucji się nie wyłoni i nikt w tych współczesnych Wieżach Babel z nikim się nie dogada na żaden temat. A już na pewno nie da się narzucić prawdziwemu żywemu człowiekowi, a takim jest przecież każdy uczeń i każda uczennica, decyzji o tym, co jest dobre, a co złe. Człowiekowi trzeba pozwolić myśleć i poszukiwać wartości.
Nie wiem, co ma na celu nagonka na szkołę w ciągu ostatnich miesięcy, w której powtarza się ciągle o upadku wartości, o kryzysie wychowania, o potrzebie szybkiej interwencji w celu przywrócenia ładu. W szkole nie ma żadnego kryzysu wartości i wiele razy próbowałem o tym pisać. Kryzys wartości nastanie, jeśli zabronimy ich młodzieży poszukiwać i narzucimy im jakieś własne. A oni swoją drogą i tak będą szukać i odnajdywać te wartości, tyle że nasz autorytet znacznie ucierpi.
Uczniowie technikum próbują różnych rzeczy. Na przykład zastanawiają się, czy da się chodzić nie po podłodze, tylko po ścianach pod sufitem. I czy nie byłoby lepiej w ten sposób. Współczesna szkoła świetnie sobie radzi z rozwiązaniem tej kwestii, oni sami sobie z tym świetnie radzą. Myślę, że niepotrzebna im instytucja, która nauczy ich wszystkich chodzić po podłodze.
Trzeba mieć trochę zaufania do zdrowego rozsądku ludzi, którzy będą rządzić tym światem, gdy my będziemy grać w szachy w parku na emeryturze.
Mundur i ciało
To będzie wpis w obronie szkolnego mundurka. Na początek chciałbym zaznaczyć bardzo mocno, że nie ma on nic wspólnego z dyskusją nad mundurkami, jaką rozpętały media po konferencji prasowej wicepremiera jakiś czas temu. Media jak media, nie zwróciły uwagi na ważne treści konferencji, tylko uczepiły się jednej mało istotnej kwestii postulowanej przez ministerstwo. Kwestii o tyle bzdurnej, że porównywalnej z odkryciem Ameryki przez jednego Polaka, który tam poleciał w ubiegłym roku. Ministerstwo proponuje możliwość stosowania przez szkoły regulaminu dotyczącego stroju. A przecież każda szkoła ma jakieś przepisy dotyczące stroju ucznia w swoim statucie, niczego to nie zmienia. Jedni mają napisane, że strój ma być schludny, inni że ma to być taki czy inny mundurek. Tych drugich jest i będzie mniejszość. A dziennikarze dali się nabrać i zrobili sensację z byle czego.
Ten wpis to moja prywatna kampania w obronie szkolnego mundurka. Mam w albumie ze zdjęciami fotografie zrobione nam w szkole podstawowej. Mam fotografię swoją, mam kolegi Adama, który był brunetem, kolegi Roberta, który był blondynem, mam siostrzeńca Pawła. Fotografie są znakomite – nigdy nie wiem, która z nich jest moja. Jesteśmy wszyscy identyczni. Brunet, blondyn, wszystko jedno – nie widać różnicy. Kupę śmiechu jest zawsze przy okazji oglądania tych zdjęć.
Jakieś trzy miesiące temu wyszedłem na jedną z ostatnich lekcji w technikum agrobiznesu na tak zwane – po małopolsku – pole, czyli na ławki przed szkołą. Ćwiczyliśmy proste umiejętności komunikacyjne na potrzeby ustnej matury, usiadłem naprzeciw dwóch ławek, na których tych parę dziewcząt i chłopców, którzy chyba tylko z niechęci do pójścia do domu, gdzie czyha na nich jakaś ciężka robota, nie uciekli ze szkoły pomimo wystawienia im już ocen ze wszystkich przedmiotów przez wszystkich nauczycieli.
Słonko świeciło, aż ciężko było patrzeć w oślepiająco biały papier otwartego repetytorium, spojrzałem na tych moich maturzystów i na moment oniemiałem. Na wprost mnie z całą swoją dwudziestoletnią niewinnością siedziało kąpiąc się w promieniach słońca ciało zupełnie nieporównywalne z wszelkimi ciałami, jakie dane mi było w życiu widzieć albo dotknąć. Powierzchnia tego ciała, która pozostawała zasłonięta przed promieniami słońca i powiewami wiatru, wynosiła jakieś 15%, a co nie było odkryte, to tak naprawdę zasłonięte też nie było specjalnie.
Ciało było tak niesamowicie pochłonięte przetwarzaniem zawartości repetytorium i tak skupione na próbach wyrażenia w języku bardzo niekontynentalnym treści narzuconych przez polecenie, że po ułamku sekundy zrobiło mi się bardzo głupio, gdy zrozumiałem, że jest – przynajmniej przez ten ułamek sekundy – bardziej skupione ode mnie. Olbrzymi trud intelektualny ponoszony przez ciało, w dodatku pogłębiony umiarkowanymi możliwościami językowymi, obudził we mnie wyrzuty sumienia i zmusił do szybkiego przypomnienia sobie w repetytorium, o czym to my właściwie mówimy.
Potem już było normalnie.
Tak czy inaczej nie byłoby tego ułamka sekundy, gdybyśmy wprowadzili mundurki. Inna sprawa, że jeśli te mundurki będą tak idealne jak te, które my nosiliśmy w podstawówce, to będzie mi bardzo ciężko odróżnić jednego ucznia od drugiego, a tym samym nie będę mimo obcowania z nimi przez cztery lata wiedzieć w maturalnej klasie kim są, czym żyją, jakie mają wartości. Zleją mi się w jedną szarą masę, od której ja niczego się nie uczę, a oni ode mnie tym bardziej.
Nie jestem zwolennikiem uniformizacji, bo człowiek wiele o sobie mówi tym, jak się ubiera. Zwłaszcza młody człowiek ubiera się często tak, by w ten sposób powiedzieć coś o sobie. I to chyba dobrze.
Na koniec przypomnę raz jeszcze, że mój wpis nie ma nic wspólnego z dyskusją o mundurkach sprowokowaną w mediach wypowiedzią wicepremiera, bo on tak naprawdę nie zaproponował nic nowego i nie warto poświęcać temu aż tyle uwagi. Chociaż złośliwi mówią, że pełna swoboda dla szkoły w ustalaniu reguł obowiązujących strój uczniowski oznacza możliwość stworzenia szkół dla naturystów. No ja bym jednak wolał w takiej szkole nie pracować. To już wolę mundurki.
Kosze na głowy
Koleżanka opowiada mi o tym, że zamierza zapewnić swojemu synkowi nauczanie indywidualne w domu od samej zerówki. W tych szkołach tak głośno, tak nerwowo, tak niebezpiecznie. Jest przemoc, alkohol, narkotyki, odbywa się werbowanie do sekt, a subkultury mieszają dzieciom w głowach. Od tego wszystkiego trzeba odizolować dziecko. Moim zdaniem przez taką izolację może się dziecku stać straszna krzywda – pozbawione zostanie szczepionki przeciwko chorobie, przed którą chcemy je uchronić.
Ostatnio mamy jakąś ogólnonarodową obsesję związaną z nagłośnionym przez media przypadkiem nauczyciela z Torunia, któremu uczniowie włożyli kosz na głowę. Premier, wicepremier i wiceminister przypominają ten przypadek sprzed dwóch lat w każdym swoim wystąpieniu. Narastająca przemoc w szkołach i powszechne wykolejenie moralne młodzieży szkolnej jest przedstawiane jako pewnik, jako oczywista diagnoza.
Szkoła chyli się praktycznie ku upadkowi, tak jak i cały świat stoi na krawędzi, a wszystko oczywiście przez tych młodych, których dawniej nie było.
Dziwne. Chodziłem do bardzo dobrego liceum, do którego niełatwo się było dostać. A jednak nakręcone na telefonach komórkowych zdjęcia z Torunia, na których grupa uczniów wyżywa się na swoim angliście, niespecjalnie mnie zaszokowały, a w każdym razie nie były mi aż tak obce. Nie, nigdy nie byłem ofiarą podobnych ataków. Ale doskonale pamiętam, że miałem w liceum nauczycielkę, która była. I nawet jeśli nie byłem najaktywniejszy w znęcaniu się nad nią, to nie zrobiłem nigdy nic, aby ją obronić. Nikt w naszej klasie nie stanął nigdy po jej stronie.
Zena – pozwolę sobie pominąć jej imię i nazwisko i pozostać przy ksywie – uczyła nas przez dwa lata historii. Była nauczycielem nerwowym i niejednokrotnie na naszych lekcjach płakała, często interweniowała też u dyrekcji szkoły. Jej klasopracownia była jednak na tyle daleko od gabinetu dyrektorki, że choćbyśmy z klasy zrobili dżunglę, wszystko było ładnie posprzątane i poukładane, a my siedzieliśmy nad książkami od historii, gdy przywołana na pomoc pani dyrektor przychodziła do klasy.
Zena była legendą naszej szkoły. Co robiliśmy Zenie? Obrażaliśmy ją werbalnie, groziliśmy jej pięścią albo różnymi metalowymi przedmiotami, podobno wiele razy została związana, a nawet zamknięta w szafie. Normalne było zabieranie jej dziennika i skreślanie ocen, które tam nam wpisywała, albo zmuszanie jej do wpisywania do dziennika ocen pod nasze dyktando.
Zena właściwie nie prowadziła lekcji. Może była całkowicie bezradna, ale może po prostu nie miała żadnej koncepcji na to, jak ta lekcja powinna wyglądać. Na jej lekcjach grało się w karty, rozmawiało, właściwie nie wiem, czemu w ogóle nosiliśmy podręczniki. Właściwie nie było żadnej reguły – chamscy dla Zeny byli chłopcy, chamskie dla Zeny były dziewczyny, a jeśli ktoś nawet nie był chamski, to był bierny. I raczej bardziej nas to wszystko niestety śmieszyło, niż bulwersowało.
Patrząc z tej perspektywy na wydarzenie z Torunia, niewiele się zmieniło. Młodzież dwadzieścia lat temu potrafiła być równie okrutna jak młodzież dzisiaj. Poza tym jak to wytłumaczyć, że ta sama młodzież, która na lekcjach innych nauczycieli zachowuje się normalnie, na lekcjach jednego daje się ponosić takim prymitywnym instynktom?
Gdy słucham płytkich narzekań na współczesną młodzież próbujących zwalić na nią winę za całe zło tego świata, albo gdy mój rozmówca proponuje rozwiązanie wszystkich problemów szkoły według jednego prostego schematu polegającego na założeniu młodzieży kagańca, ustawieniu w szeregu, wytatuowaniu obozowego numerka na ręce, uwiązaniu u nogi kuli na łańcuchu, zawsze budzi się we mnie bardzo prymitywny instynkt, by z taką osobą nie dyskutować merytorycznie, tylko założyć jej kosz na głowę. Bardzo trudno jest się powstrzymać.
Świat z definicji polega na tym, że następuje wymiana pokoleń. Czy to nam się podoba, czy nie. A nowe pokolenia wnoszą nowe wartości i trzeba się z tym liczyć. Gniewać się na zmieniającą się rzeczywistość to chyba niezbyt zdrowo.
2006, Orwell
Rok 1984 Orwella. Główny bohater, niejaki Smith, pieczołowicie zgodnie z zaleceniami partii poprawia nieprawomyślne artykuły w archiwalnej prasie.
Kto rządził przeszłością, w tego rękach jest przyszłość; kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest przeszłość.
Rok 2006 w Polsce. Minister Edukacji Roman Giertych mówi: „Jeżeli chce się zmienić na przyszłość sytuację maturzystów, trzeba zmienić przeszłość tych, którzy uczestniczyli w maturze w tym roku i w zeszłym. Taka jest konieczność”
Nie tak dawno pisałem już w blogu o Orwellu. Ale w najśmielszych oczekiwaniach nie przypuszczałem, iż naprawdę dojdę do wniosku, że mieszkam na jednym wielkim folwarku zwierzęcym, a z monitora mojego komputera przygląda mi się nie jeden nawet Wielki Brat, ale Dwaj Bracia.
Gdy Prawie że Sprawiedliwość zmieni już przeszłość ubiegłorocznym maturzystom, zabierze się za różne inne rzeczy, którymi się dotąd nie zajmowała. Aż kiedyś sięgnie po ten blog, czyli że tak naprawdę go nie ma. I w moje maleńkie miejsce w przestrzeni tego świata wstawi kogoś innego, więc mnie tak naprawdę też już nie ma. Nigdy mnie nie było.
Angielski dla każdego
Kilka lat temu przygotowywałem indywidualnie do matury chłopaka, który jako uczeń jednego z nowohuckich liceów miał w szkole następującą przygodę (a razem z nim cała klasa).
Profesor stawiał im oceny niedostateczne za horrendalny jego zdaniem błąd ortograficzny, który masowo robili. Otóż pisali four hundred zamiast four hundreds, two million zamiast two millions, seven thousand two hundred and twenty-four zamiast seven thousands two hundreds and twenty-four. Zrobił im cały szereg kartkówek z pisowni liczebników, na których prawie cała klasa od góry do dołu dostała oceny niedostateczne, aż w końcu łaskawie wyjaśnił im, jaki to robią błąd jego zdaniem i przy okazji naubliżał trochę ich ograniczonej inteligencji (no bo jak można nie pamiętać o daniu końcówki w liczbie mnogiej).
Ich anglista bardzo skutecznie wbił im do głowy to swoje four hundreds, problem polega jednak na tym, że wbił im to zupełnie na przekór poprawności językowej. Było mi bardzo ciężko przekonać Piotrka, że z samego faktu nastawiania kilkudziesięciu ocen niedostatecznych przez jednego nauczyciela nie wynika jeszcze, że nauczyciel ten miał rację. Nawet gdy pokazałem Piotrowi kilka różnych książek i czasopism, w których słowna pisownia liczebników nie pasuje do tej, jaką lansuje ich profesor w szkole, patrzył z niedowierzaniem i upewniał się, gdzie zostały wydane.
Przypomniał mi się ten incydent w związku ze szczytnym pomysłem Ministerstwa Edukacji, by wszyscy pierwszoklasiści we wszystkich podstawówkach w Polsce uczyli się języka angielskiego w wymiarze dwóch godzin tygodniowo. Pomysł sam w sobie bez wątpienia słuszny, ale na drodze do jego realizacji jest jedna bardzo poważna przeszkoda – nie ma wykwalifikowanych nauczycieli. Trzeba przyznać ministerstwu, że zdaje sobie z tego sprawę i postanowiło obowiązkową naukę języka angielskiego od pierwszej, a drugiego języka obcego od czwartej klasy, wprowadzić dopiero za dwa lata. W międzyczasie będzie pomagało nauczycielom języka angielskiego uzyskać kwalifikacje do pracy w nauczaniu początkowym, a nauczycielom wychowania przedszkolnego i nauczania początkowego zdobyć odpowiednie certyfikaty znajomości języka obcego.
Im wcześniej, tym lepiej. To prawda. Te 22 miliony złotych, które już w tym roku szkolnym trafią do organów prowadzących jako dotacja celowa na naukę języka angielskiego w pierwszych klasach szkół podstawowych, to krok w dobrym kierunku. Wspieranie dokształcania nauczycieli także. Ale realnie patrząc, studia podyplomowe czy kursy językowe nie stworzą nam kadry w stu procentach kompetentnej językowo. Niektórzy spełnią na papierze warunki formalne do nauczania języka angielskiego w pierwszych klasach szkoły podstawowej i zaczną pracować, ale ich praca będzie przynosiła tyleż samo szkody, co pożytku. Ciężko jest bardzo przestawić licealistę, który nauczył się na poprzednich etapach kształcenia, że the wymawia się ze, a cat to fonetycznie ket. Ten pan, który uczył Piotrka w liceum, też miał przecież jakieś papiery i jakiś certyfikat.
Jednym słowem trzymam kciuki za Ministerstwo i życzę mu powodzenia. Będzie bardzo potrzebne.
Zbawienny Giertych
W każdej, nawet największej tragedii, zawsze można wypatrzeć jakąś iskierkę nadziei. Zawsze jest jakieś światełko w tunelu.
I tak na przykład obecnie, w samym środku upalnego lata, z rekordowymi temperaturami, jakich meteorolodzy nie notowali od 1779 roku, polscy licealiści i studenci, na których przywykli wszyscy narzekać, że są bierni, obojętni, nie interesuje ich ojczyzna i jej losy, nagle zainteresowali się polityką. W osłabionym składzie, bo przecież połowa z nich pojechała w wakacje pracować w Anglii, Szkocji i Irlandii, inspirująco inteligentni, błyskotliwi młodzi ludzie wymyślają akcje protestacyjne, satyry, urządzają manifestacje, parają się mniej lub bardziej poważną publicystyką.
Nie tak dawno temu młodemu człowiekowi nie wypadało interesować się polityką, nie wypadało iść do wyborów ani w nich startować. Tymczasem okazuje się, że ekstremalne poczucie zagrożenia antysemityzmem, homofobią, religijnym fanatyzmem środowisk pseudokatolickich, ksenofobią i nacjonalizmem obudziły nagle w tych młodych ludziach pokłady patriotyzmu, o które ich w ogóle nie podejrzewaliśmy. Ci wszyscy młodzi ludzie będą chyba pierwszym od 1989 roku pokoleniem osiemnastolatków, które gremialnie pójdzie do wyborów i nie będzie mówiło, że polityka go nie interesuje. Byli małymi dziećmi, gdy w atmosferze kompromisu i dumy narodowej powstawała III Rzeczpospolita, nie pamiętają tego, ale dziś, kiedy kwestionuje się wszystkie jej osiągnięcia, są jej najgorliwszymi obrońcami.
Jak grzyby po deszczu powstają niezależne portale informacyjne i publicystyczne, a wokół nich aktywizują się rzesze młodocianych myślicieli i początkujących dziennikarzy. Graficy komputerowi dają popisy pomysłowości i ironii organizując internetowe akcje protestacyjne i wymieniając się banerami. Na forach internetowych w wyważonych i merytorycznych debatach ćwiczą się parlamentarne talenty przyszłych posłów i senatorów. W środku wakacji licealiści całymi godzinami słuchają BBC i czytają Financial Timesa, żeby dowiedzieć się, co naprawdę sądzi się o polskich władzach z bezpiecznej perspektywy. Ćwiczą się w retoryce i przy okazji szlifują swój angielski. Ze słownikiem języka polskiego pod pachą polują na gafy i potknięcia językowe w wypowiedziach prezydenta Rzeczpospolitej.
I taki jest z całą pewnością zbawienny wpływ Romana Giertycha na młode pokolenie. Na jego edukację, na jego patriotyzm, na jego obywatelską aktywność i zaangażowanie. Minister Roman Giertych uważa bodajże, że wszyscy ci protestujący przeciw niemu ludzie to byli członkowie Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, nawet jeśli mają obecnie po szesnaście lat. Ale bez względu na to, jak będą się nazywały partie w polskim parlamencie za parę lat, po lewej i po prawej stronie izby zasiądzie dużo bardzo mądrych ludzi, którzy właśnie dzięki obecnemu buntowi zainteresowały się polityką. I polska polityka nie będzie już dłużej wyglądać tak, jak wygląda obecnie, cytując Gustawa Holoubka:
Przytoczę taki obrazek obyczajowy, który moim zdaniem dobrze ilustruje to, co się teraz dzieje w polskiej polityce. W jednym z teatrów na próbie Kalina Jędrusik zapaliła papierosa. Na scenie nie wolno palić papierosów. Zbliżył się strażak i powiedział: „Proszę zgasić papierosa, bo tu nie wolno palić”. A Kalina jak Kalina – z wdziękiem odparła: „Odpierdol się strażaku”. I on strasznie się zamyślił, poszedł za kulisy i tam trwał jakiś czas. Potem nabrał powietrza, wrócił na scenę, ale tam już nie było Kaliny, tylko Basia Rylska. On jednak tego nie zauważył, bo oczy zaszły mu bielmem z wściekłości, i krzyknął do Rylskiej: „Ja też potrafię przeklinać, ty kurwo stara!”. Kompletnie zdumiona Basia pobiegła do Edwarda Dziewońskiego, który był reżyserem spektaklu, i powiedziała mu, że strażak zwariował, bo ją zwyzywał bez żadnego powodu. Dziewoński strasznie się zezłościł, poszedł do strażaka i powiedział: „A pan jest chuj!”. Przy czym strażak był inny. Więc tak wygląda życie polityczne w naszym kraju.
Dzięki Romanowi Giertychowi i cynizmowi rozdających klucze do resortów przywódców Prawa i Sprawiedliwości jest szansa, że życie polityczne w naszym kraju za lat dziesięć będzie na zupełnie innym poziomie.
Totalny burdel
Minister edukacji obwieścił dzisiaj, że do polskiej szkoły będzie się starał wprowadzić elementarny ład. Wielokrotnie podkreslił, że nie da się zrobić wszystkiego od razu, ale pewien elementarny ład jest konieczny, że trzeba skończyć z patologiczną sytuacją obecną. Że uczniowie nie mogą nakładać koszy na głowy nauczycieli i trzeba zapewnić ochronę nauczycielowi w jego trudnej pracy.
Cóż za ciekawa diagnoza w ustach ministra edukacji – brak elementarnego ładu, czyli całkowity bezład? Totalny burdel? Niesamowite, że przez minione dziesięć lat pracy w mojej szkole mimo tego bezładu udało się stworzyć tyle nowych kierunków kształcenia, wyedukować tyle roczników młodzieży, rozbudować bazę dydaktyczną, wymienić większość okien, zatrudnić koło dwudziestu młodych nauczycieli? Niesamowite, że łączna liczba uczniów w naszej szkole przekroczyła już tysiąc, że chodzą oni do szkoły uśmiechnięci i zadowoleni, a szkoła radzi sobie z obroną ich przed patologiami? To zdaniem pana ministra wszyscy: dyrektor, pedagog szkolny, rada rodziców, nauczyciele i samorząd uczniowski naszej szkoły marnują swoje wysiłki, bo w szkole i tak jest totalny burdel? I dopiero od ministerstwa dostaniemy podstawy elementarnego ładu, nie cały ład za jednym zamachem, ale po troszeczku?
Jak mało kto deprecjonuje pan prestiż nauczycielskiego zawodu, panie ministrze, twierdząc że jest nam potrzebna ochrona państwa przed tym, by uczniowie nie nakładali nam koszy na głowę. Może popatrzmy na to z innej strony – jeśli przez nadanie nauczycielowi statusu urzędnika publicznego ochroni pan w szkole ludzi wrogich młodzieży lub niekompetentnych, którzy będą tą młodzież i jej edukację psuli, a także jeśli przez nadanie tego statusu nałoży pan nauczycielom automatycznie kaganiec i uczyni z nich bezwolnych aparatczyków państwa, tym łatwiej będzie panu zrealizować ideę totalitarnej szkoły, w której młodzież nie tylko zakłada mundurki, ale i działa, mówi i myśli według tego samego szablonu. A przynajmniej udaje.
Kiedyś pracowałem przy poprawie matur w zespole szkół budowlanych, w którego innych skrzydłach odbywały się lekcje. Byłem świadkiem kilku scen, w których młode, eleganckie nauczycielki radziły sobie bardzo szybko i bardzo kulturalnie z ekstremalnymi przykładami chamstwa ze strony wyglądającej bardzo groźnie i bywało że jeszcze wyższej od pana ministra nowohuckiej młodzieży. Czekając na kogoś w wejściu do szkoły byłem świadkiem awantury, jaką dyrektorowi i jednej z nauczycielek urządził uczeń, który nie otrzymał promocji. Jeśli chodzi o dobór słownictwa, uczeń nie był wegetarianinem, pozwolił sobie też na dość groźnie wyglądające szturchnięcie jednego z rozmówców. Błyskawiczny refleks, kategoryczna, zimna i fachowa reakcja dyrektora i nauczycielki, znakomity dobór argumentów i wyrażenie ich w możliwie jak najkrótszy i najprostszy do zrozumienia sposób sprawiły, że żadna z gróźb nie została spełniona przez jedną ani drugą stronę, a sprawca całej awantury za moment stał już na zewnątrz z papierosem i już bardzo spokojnie, aczkolwiek nadal rzucając olbrzymimi ilościami mięsa, snuł z koleżanką bardzo konstruktywne plany swojej przyszłości.
Byłem pełen podziwu dla tych nauczycieli z budowlanki, bo widać było wyraźnie, że dzięki ich fachowości w szkole tej jest mimo wszystko właściwa atmosfera. Nie można ich obrażać twierdząc, że w ich szkole brak elementarnego ładu. A już na pewno nie powinien im tego zarzucać ktoś, kto wprowadził totalny bezład dając świadectwa dojrzałości tym, którzy nie zdali matury.
Owszem, oby jak najmniej było w polskiej szkole incydentów nakładania nauczycielom koszy na głowę. Ale nie dlatego, że za taki czyn uczniowi będzie się obcinać rączki, tylko dlatego, że nauczycielami będą fachowcy tacy, jak te panie z budowlanki.
Matura za darmo
Są na tym świecie ludzie, których cenię i szanuję. Niektórzy z nich są bardzo mądrzy i stanowią dla mnie olbrzymi autorytet, chociaż nie mają matury. Najmądrzejszy człowiek, jakiego znam, jest cholewkarzem.
Dlatego nie uważam, aby było tragedią to, że się matury nie ma. Matura to taki egzamin, który uprawnia do pójścia na studia, a przecież nie każdy ma predyspozycje akademickie. Ich brak zresztą w niczym nie umniejsza wartości człowieka. Można być prostakiem z tytułem profesora na najwyższym urzędzie państwa, tak samo jak można być po zawodówce i być dobrym i mądrym ojcem, mężem, członkiem społeczności.
Dlatego za żadne skarby nie potrafię zrozumieć, jak można było podjąć decyzję, jaka przyszła do głowy zdesperowanemu pragnieniem głosów wyborców wicepremierowi, ministrowi edukacji, by w tym roku dać świadectwa dojrzałości pięćdziesięciu tysiącom maturzystów, którzy wprawdzie nie zdali jednego przedmiotu na maturze, ale ich średnia ogólnie plasowała sie powyżej 30% punktów.
Z tego, że co piąty maturzysta nie zdał w tym roku matury, zrobiono aferę polityczną na wielką skalę. Gadające głowy w telewizorze prześcigują się w opowiadaniu o tym, jak to u nich w klasie wszyscy zdali maturę, albo jakieś pojedyncze przypadki oblania się zdarzyły, a tu nagle jedna piąta. Nikt zdaje się nie pamiętać, że to nie ta sama matura. Zdawalność w mojej klasie też wyniosła 100%, ale prawda jest taka, że krążyły ściągi, nauczyciele udawali że nic nie widzą albo wręcz pomagali. A dopiero po tej szkolnej maturze następowało zderzenie z prawdziwym życiem. Nie wszyscy się dostaliśmy na wypragnione studia, niektórzy dopiero za rok, niektórzy musieli zrezygnować z marzeń o tej czy innej uczelni czy kierunku i podjąć studia zupełnie gdzie indziej. Niektórym z nas może i to wyszło na zdrowie, bo nie wiem co ja bym teraz robił, gdybym się wówczas dostał na tą hinduistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. A i stres egzaminacyjny też trwał do połowy lipca, czy w niektórych przypadkach nawet do końca września.
Obecna matura w zasadzie przytłaczającej większości maturzystów daje przepustkę na studia. Uczelnie zminimalizowały własne postępowania kwalifikacyjne, kandydat nie jest egzaminowany z przedmiotu, który zdawał na maturze. Wydaje się, że z oczywistych względów podnosi to rangę nowej matury, sprawdzanej przy użyciu obiektywnych kryteriów oceniania przez zewnętrznych egzaminatorów w oparciu o wypracowane przez lata i stale ulepszane procedury.
Odkąd pokończyli szkołę pierwsi absolwenci gimnazjów, mało kto decyduje się na naukę w szkole zawodowej. A przecież z moich kolegów i koleżanek z podstawówki olbrzymia grupa poszła do szkół nie kończących się maturą. Czyżby dzisiejsza młodzież miała przeciętnie wyższe I.Q. czy większą motywację i umiejętności uczenia się, niż młodzież 20 lat temu? Nie sądzę. Dlaczego więc wydaje nam się, że zdawalność matury na poziomie 79% w pierwszym roku jej funkcjonowania w pełnym przekroju szkół średnich to poziom niezadowalający? Z mojej klasy z podstawówki maturę ma znacznie mniejsza część z nas.
Zastanawiam się, czy jeśli zaproszę pana ministra, który za darmo chce dać świadectwa dojrzałości pięćdziesięciu tysiącom potencjalnych wyborców, by przyjechał we wrześniu do mnie do szkoły i wszedł ze mną na każdą pierwszą lekcję w każdej klasie maturalnej, to zechce nas odwiedzić i znajdzie argumenty przemawiające do przeciętnego ucznia i przekona każdego, że warto coś jednak w życiu robić, skoro i tak wszystko dostaje się za darmo. Zastanawiam się, czy pan minister podejmie kiedyś jakąś merytorycznie uzasadnioną decyzję, której jedynym motywem nie będzie populistyczna chęć uzyskania garstki głosów dla swojej balansującej na krawędzi progu wyborczego partii w najbliższych wyborach. Jakiś czas temu pan minister wydłużył młodzieży wakacje, by rok szkolny nie zaczynał się w piątek. Cóż, ja myślę, że jeśli by pan minister zechciał nas odwiedzić, ja jestem w stanie zmobilizować moich maturzystów do pojawienia się w szkole w piątek pierwszego września i posłuchania, czemuż to w cywilizowanym rzekomo kraju zasada lex retro non agit nie funkcjonuje i można nagle zmienić zasady przeprowadzania egzaminu maturalnego, o którego procedurach i zakresie nauczyciel zobowiązany jest poinformować ucznia na dwa lata przed nim. Zmienić te zasady już po przeprowadzeniu egzaminu. Brawo, panie ministrze. To jest znakomita lekcja patriotyzmu z pana strony – pokazać młodzieży, że nie ma żadnych zasad, że można wszystko, a jedyne co się w życiu liczy, to własny stołek. Minister, którego udział w rządzie kole w oczy szereg instytucji i społeczności międzynarodowych, i przeciwko któremu protestują liczne środowiska w kraju i zagranicą, podejmie każdą decyzję żeby kupić sobie odrobinę sympatii i głosów, depcząc przy okazji wieloletnie wysiłki nauczycieli, egzaminatorów i ekspertów w zbudowanie autorytetu i powagi nowej matury.
Mateusz zdał w tym roku maturę. Wprawdzie zdał, ale słabo. Dziewięć osób w jego klasie nie zdało. Wczoraj przysłał mi maila z pytaniem, co sądzę o decyzji ministra. Nie bałem się mu odpowiedzieć zgodnie z własnym sumieniem. Warto mieć w życiu tę odrobinę odwagi. Najważniejsze i najcenniejsze przyjaźnie mojego życia zdobyłem mówiąc ludziom prawdę, do bólu. Opłaca się to bardziej niż stołek. Nie jestem w stanie w tej chwili obiektywnie tego stwierdzić, ale przypuszczam, że z czystym sumieniem lepiej się umiera.
Po co się uczyć języków
Ostatnio mam powyborczą obsesję, ponieważ – moim zdaniem – wybraliśmy sobie w Rzeczpospolitej Prezydenta, który nie umie się jednoznacznie odciąć od ideologii faszystowskich, nacjonalistycznych i od zwykłego populizmu. Ale też jestem mocno przekonany, że jest to dobra okazja do tego, by coś sobie uświadomić. Niekoniecznie krytykując Lecha Kaczyńskiego. Po prostu zauważając to, na co z naszego, polskiego podwórka, nie zwracamy zwykle uwagi, albo do czego po prostu – na przykład z uwagi na barierę językową – nie mamy dostępu.
Zrobiłem sobie dzisiaj bardzo szczegółową prasówkę i zebrałem z prasy brytyjskiej i amerykańskiej mnóstwo artykułów o naszym nowym prezydencie. Mimo usilnych starań nie znalazłem ani jednego w pełni pozytywnego i optymistycznego, nawet The Telegraph czy CNN.com są sceptyczne co do jego osoby. Pewnie dla wielu sporym odkryciem jest to, że zachodnia Europa gorzej ocenia Kaczyńskiego niż post-komucha Kwaśniewskiego.
Piszę o tym nie dlatego, że chcę zatriumfować z moimi poglądami politycznymi, to jest naprawdę najmniej istotne. Chodzi raczej o coś innego. Zauważyłem wśród osób uczących się języka obcego taką smutną prawidłowość. Im się wydaje, że wszystko da się przełożyć na inny język. Że świat znany nam na co dzień niczym się nie różni od świata, który w swoich językach opisują Anglicy, Francuzi, Arabowie, Japończycy. A tymczasem w nauczaniu języka najwyższa pora, by nasi uczniowie zrozumieli jedno: że my, mieszkańcy tej planety, różnimy się nie tylko językami. Że jest między nami różnic o wiele więcej, zupełnie nieprzekraczalnych, nie do pokonania, a przecież mimo to musimy się dogadać.
Żaden język nie jest do końca przetłumaczalny. Tak samo, jak każda kultura ma swoje prawa, tak samo język, który wyrasta w tej kulturze, rządzi się prawami niepojętymi dla innych języków.
Pamiętam, jak Beata z chóru we Francji zwróciła się do kelnerki z prośbą o to, by do obiadu podano coś do picia dla jej syna, który nie jest dorosły. Kelnerka miała spory problem z pojęciem, czemu to nie może gość pić wina jak wszyscy, albo co niby innego można podać do picia do obiadu. Przecież można mu do wina dolać wody.
Odkąd zmarł Jan Paweł II mówimy ciągle o tym, jaka to był świętą osobą i jak należy się modlić o jego szybką beatyfikację i kanonizację. Tymczasem The Independent pisze o nim, że to był papież odpowiedzialny za tolerowanie pedofilii wśród księży w Stanach i nie tylko.
Z uczeniem się języków jest chyba tak, że ucząc języka trzeba ludzi przygotować nie tyle do zmiany strony czynnej na bierną i odwrotnie albo do budowania zdań wielokrotnie złożonych z użyciem mieszanego trybu warunkowego, co trzeba ich przygotować do kontaktu z ludźmi, dla których ich problemy będą zupełnie niezrozumiałe, albo którzy będą mieli poglądy zupełnie odstające od naszych. Żeby się dogadać, nie wystarczy znajomość przypadków, koniugacji i deklinacji. Konieczna będzie otwartość na zupełnie inne postrzeganie świata, zupełnie inną logikę, zupełnie inne rozumowanie.
I myślę, że my – jako nauczyciele – ponosimy odpowiedzialność także i za to, by przygotować naszych uczniów do kontaktów z ludźmi o poglądach i obyczajach zupełnie innych niż poglądy i obyczaje większości naszych sąsiadów. Musimy nauczyć ich słuchać innych. Musimy dać im siłę do argumentowania, musimy nauczyć ich bronić swoich przekonań przy jednoczesnym zachowaniu szacunku dla przekonań innych.
Ja umiem to przekazywać tylko w jeden sposób: słuchając moich uczniów i starając im się okazać to, że pamiętam, o czym mówili. Pozostaje mi mieć wielką nadzieję, że oni dzięki temu będą słuchać innych i będą wierzyć, że warto jest słuchać. Nie po to, by się z kimś zgadzać. Ale po to, by go rozumieć.