Sztuczna inteligencja pomogła mi ostatnio, postanowiłem więc skorzystać z jej usług ponownie. Tym razem dla zilustrowania czegoś, co często tłukę studentom do głowy i bywa, iż mam wrażenie, że z niewielkim skutkiem. Poniżej łamigłówka z wygenerowanymi przez Groka wizualizacjami czegoś, co pada z ust moich studentów co rusz, ale różnie im wychodzi. Wczoraj na przykład, podczas skądinąd bardzo dobrze zaplanowanej i wygłoszonej prezentacji, opisując w bardzo profesjonalny sposób szczególny przypadek zagrożenia, mówiący płynnie po angielsku prezenter uparcie powtarzał frazy, która – zastosowana do sformułowania prompta – zaowocowała takim oto pięknym obrazem wygenerowanym przez Groka.
Wygląda groźnie, trzeba przyznać, ale związek z tym, o czym Illia mówił, ma raczej znikomy. Nie ulega też wątpliwości, że w wymowie zamierzonej frazy Illia i tak pamiętał o czymś, o czym wielu studentów notorycznie zapomina, a mianowicie o zachowywaniu dźwięczności spółgłosek dźwięcznych na końcu wyrazu w języku angielskim. Wielu studentom usiłującym powiedzieć tę samą frazę wychodzi coś, co Grok pokazuje na kolejnym, poniżej wygenerowanym obrazie.
Rozwiązanie łamigłówki jest proste. Frazą, o którą chodzi, jest „malicious code” (złośliwy kod). Pierwsza ilustracja przedstawia złośliwego dorsza, po angielsku cod, co artykułuje niechcący student, który pamięta o dźwięcznym „d” na końcu wyrazu, ale przekręca samogłoskę. Na drugiej ilustracji mamy „malicious coat” (złośliwy płaszcz), co wyrzuca z siebie student, który stosuje właściwą samogłoskę (a właściwie dyftong), ale ubezdźwięcznia „d” na końcu wyrazu. A tak oto Grok wyobraża sobie „malicious code” (obraz poniżej).
Można się oczywiście spierać, że każde słowo i zdanie pada w jakimś kontekście i słuchacz zrozumie, że nie mówimy o dorszu ani płaszczu, tylko o kodzeniu, ale większość moich studentów dobrze mówi po angielsku, więc torturuję ich takimi niuansami, by byli jeszcze bardziej perfekcyjni. Poza tym te drobne różnice bywa, że nawet takie drobne różnice całkowicie zmieniają znaczenie i z kontekstu wcale nie wynika, o które znaczenie chodzi. We wczorajszej prezentacji padło na przykład:
I understand what this comment means.
Zamiast:
I understand what this command means.
Cudzoziemcom uczącym się języka polskiego wiele kłopotów sprawiają nasze spółgłoski szeleszczące (właśnie uzmysłowiłem sobie, że „szeleszczące” to niemalże cudowna onomatopeja), a wyrazy „szyszka” i „czaszka” mogą się komuś wydawać podobne. A przecież jakże makabryczne byłoby zdanie, w którym babcia mówi do wnuczka:
Chodź, dziecko, pozbieramy czaszeczek pod tymi drzewkami!
Jeśli do kogoś nie trafiają te moje ciągle powtarzane suche tłumaczenia, ale te stworzone przez sztuczną inteligencję obrazy jednak przemówią mu do wyobraźni, to czuję się spełniony. Non frustra vivere vitam meam.
Nie raz i nie dwa pisałem o świecie, w którym technologia i magia splatają się w jedno, gdzie nauka spotyka się z fantazją, o kampusie Politechniki Krakowskiej w Czyżynach, gdzie od kilkunastu lat pracuję, czarodziejskim miejscu wyjętym jakby z powieści J. K. Rowling. Ucząc tutaj angielskiego (ale i samemu się ucząc) zawsze wiedziałem, że jest coś wyjątkowego w tym miejscu, i dzieliłem się zaskakującymi przygodami, jak spotkania z jednorożcami, które błąkają się po kampusie o zmierzchu, a w czasie pandemii wypatrywały studentów i wykładowców przez okna w środku dnia. Pisałem o magicznych ruchomych schodach ukrytych za bramą do Hogwartu w budynku G, zaczarowanych tak, by zmieniać swoją pozycję, prowadząc do różnych pięter i korytarzy, co sprawia, że poruszanie się po szkole magii w Czyżynach staje się przygodą samo w sobie. Podobnie jak podróż zaczarowaną windą. Pisałem o wybitnych pracownikach naukowych, którzy – niczym czarodzieje – tworzą cuda techniki i rozwiązania, które wydają się wprost magiczne.
Zupełnie nie wiem, dlaczego nigdy nie wspomniałem o tym, że mamy u siebie w Czyżynach swój Hogwarts Express i nasz własny magiczny peron. To tu co roku dobroduszny Hagrid otacza opieką zdezorientowanych pierwszoroczniaków i prowadzi ich na inaugurację roku akademickiego w Muzeum Lotnictwa, do akademików, na szkolenia BHP i biblioteczne, a także na spotkania ze starszymi kolegami z samorządu studenckiego i z ich kierunku. Dla starszych, którzy wychodzili z Pantografu na magicznym peronie, pojedyncze skinienie głowy od Hagrida jest jak powitanie starego przyjaciela, którego obecność oznacza bezpieczeństwo i ciepło, jakie czekają na nich na kampusie.
Tak, dobrze przeczytaliście, mamy w Czyżynach peron magicznego pociągu Hogwarts Express! Peron 9¾, który przenosi nas prosto do świata czarów i magii, a właściwie peron na stacji w Hogsmeade, bo perony 9¾, z których przyjeżdżają nasi studenci, znajdują się w rozmaitych zakamarkach Lubelszczyzny, Małopolski, Podkarpacia, Śląska, Ziemi Świętokrzyskiej, Opolszczyzny czy Illinois. Może się to wydawać dziwne, ale wierzę, że technologia i magia mają ze sobą więcej wspólnego, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. W końcu, czy nasze codzienne życie nie stało się już trochę jak magia dzięki technologii? Smartfony, które pozwalają nam rozmawiać z ludźmi na całym świecie, komputery, które potrafią rozwiązywać złożone problemy w ułamku sekundy, czy nie są to cuda współczesnego świata? Odkrycie magii tego peronu przypomniało mi, jak ważne jest, abyśmy jako nauczyciele akademicy zachęcali naszych studentów do otwartości na nowe doświadczenia, do kreatywności i do poszukiwania magii w codziennym życiu. Nauka to nie tylko liczby, formuły i algorytmy; to także pasja, odkrywanie nieznanego i poszukiwanie odpowiedzi na pytania, które wydają się niemożliwe.
W Czyżynach granica między tym, co realne, a tym, co magiczne, jest cienka. My, jako społeczność akademicka, mamy moc przekraczania tej granicy każdego dnia. Każdy student, każdy wykładowca na naszym wydziale jest w pewnym sensie magiem swojej dziedziny, odkrywającym tajemnice wszechświata, tworzącym rozwiązania, o których nie śniło się filozofom. Tu każdy dzień jest nową przygodą, a nasza wiedza i kreatywność są naszymi najpotężniejszymi zaklęciami.
W świecie, gdzie każdy z nas codziennie stara się zrozumieć złożoność mechaniki, materiałoznawstwa czy automatyzacji, zaczarowany peron jest przypomnieniem, że magia nie jest tylko fikcją. To metafora innowacji, kreatywności i tego, jak nowe idee mogą przekształcać naszą rzeczywistość. Nasza uczelnia to nie tylko ośrodek technicznej wiedzy i innowacji, ale i miejsce, gdzie wyczarowuje się rzeczywistość. Niech nasze ćwiczenia, seminaria, laboratoria i wykłady będą miejscami, gdzie magia spotyka się z technologią. Niech każdy projekt, każde badanie będzie jak zaklęcie, którego skutki mogą zmieniać świat na lepsze. Każdy z nas ma w sobie potencjał, by zmieniać świat, podobnie jak bohaterowie książek, które tak kochamy.
Podsumowując, powiedzmy sobie prosto z mostu, czemu warto studiować magię na Politechnice Krakowskiej.
Choć idea studiowania magii na Politechnice Krakowskiej może wydawać się czystą fantazją, można ją potraktować jako metaforę dla unikalnych aspektów edukacji technicznej, które mogą przynieść korzyści podobne do tych, jakie przynosiłyby studia magii w świecie fantasy.
Po pierwsze, innowacja i kreatywne rozwiązywanie problemów. Tak jak czarodzieje i czarodziejki pracują nad nowymi zaklęciami i eliksirami, tak studenci uczą się myślenia innowacyjnego, projektowania i rozwiązywania problemów w sposób, który może wydawać się niemal magiczny, tworząc nowe technologie, materiały czy systemy.
Po drugie, możliwość zastosowania w praktyce. Tak jak zaklęcia służą do rozwiązywania codziennych wyzwań w świecie magii, tak umiejętności nabyte podczas studiów technicznych mają bezpośrednie zastosowanie w przemyśle, inżynierii, architekturze i wielu innych dziedzinach.
Po trzecie, nauka przez eksperymenty. Tak jak czarodzieje eksperymentują z różnymi zaklęciami, eliksirami i artefaktami, tak studenci mają dostęp do laboratoriów, gdzie mogą testować swoje teorie, przeprowadzać eksperymenty i uczyć się na błędach, co jest kluczowe w nauce.
Po czwarte, interdyscyplinarność. Podobnie jak magia wymaga znajomości różnych dziedzin, od zielarstwa po zaklęcia, tak i politechnika oferuje specjalizacje, które mogą się przenikać, ucząc studentów, jak łączyć wiedzę z różnych obszarów, takich jak mechanika, elektronika, informatyka czy inżynieria materiałowa.
Po piąte, społeczność i sieć kontaktów. W szkolnej społeczności w Hogwarcie uczniowie uczą się od siebie nawzajem. Tak samo studia na politechnice dają możliwość nawiązywania kontaktów, które mogą przerodzić się w przyszłe współprace zawodowe, mentoring czy wspólne przedsięwzięcia.
Po szóste, rozwój osobisty. Magia pomaga w budowaniu charakteru, odpowiedzialności i odwagi. Analogicznie, studia techniczne kształtują umiejętności analityczne, krytyczne myślenie, wytrwałość i zdolność do pracy w zespole, co jest nieocenione w życiu osobistym i zawodowym.
I wreszcie globalna perspektywa. W świecie fantasy magia jest uniwersalna, choć różnie praktykowana. Uczelnie techniczne często współpracują z międzynarodowymi partnerami, oferując programy wymiany i projekty, które dają studentom globalne spojrzenie na technologię i innowacje.
Choć Politechnika Krakowska nie oferuje w rzeczywistości studiów magii, te analogie pokazują, że edukacja techniczna może być równie fascynująca i otwierająca nowe horyzonty jak zdobywanie umiejętności magicznych.
P. S. Tak, ten wpis został stworzony przy użyciu / ze wsparciem sztucznej inteligencji. To też magia, nieprawdaż?
Pracując z podręcznikiem „English for Mathematics” wydanym przez Akademię Górniczo – Hutniczą w Krakowie nie raz i nie dwa ze zdumieniem odnotowałem, że wśród studentów zdarzają się sporadycznie tacy, którzy z większym zapałem mówią po angielsku o tym, dlaczego podzbiór liczb wymiernych może być ograniczony z dołu lub z góry liczbą niewymierną, albo jakie są konsekwencje tego, że liczba π jest liczbą przestępną, niż o pogodzie, podróżach albo gotowaniu. Autorki (Agnieszka Krukiewicz-Gacek i Agnieszka Trzaska) odwaliły kawał porządnej roboty i chociaż nie obyło się bez drobnych wpadek i błędów, czy to z ich strony, czy to na etapie składu i druku, wyłapywanie tych pomyłek przez studentów dostarcza im i lektorowi satysfakcji intelektualnej niespotykanej przy nauce języka ogólnego.
Jeszcze więcej frajdy sprawia praca ze skryptem, którego autorką jest moja koleżanka, Agnieszka Łyczko, i który został wydany w 2015 roku przez Studium Języków Obcych Politechniki Krakowskiej. Najlepszą rekomendacją dla tego skryptu jest moim zdaniem to, że pomagający przy jego pisaniu matematycy mówili, że sami się z niego dowiedzieli tego i owego… Do podręcznika dołączona jest płyta z nagraniami, a teksty wykorzystane w zadaniach sprawdzających rozumienie tekstu czytanego są naprawdę wciągające i pełne matematycznej pasji.
Rozdziały poświęcone słownictwu matematycznemu zawiera również nowy skrypt wydany przez Studium Języków Obcych PK, „An Engineer’s Companion To Professional English Vol. 1”, w którego powstaniu mam także współudział, a nawet – a co, pochwalę się – jestem pomysłodawcą jego tytułu.
Już 11 lat minęło, odkąd stworzyliśmy ze studentami pierwszą wersję dwujęzycznej (angielsko-polskiej) bazy słownictwa matematycznego i udostępniliśmy ją w popularnym wówczas jeszcze programie Supermemo. Dzisiaj, gdy Studium Języków Obcych Politechniki Krakowskiej obchodzi swój jubileusz, ukończyliśmy ze studentami kolejny etap prac nad rozwijaniem i doskonaleniem naszego glosariusza, czego owocem są udźwiękowione i zilustrowane kursy słownictwa matematycznego na Memrise i Quizlet dla rodzimych użytkowników języka polskiego, rosyjskiego i ukraińskiego.
Kursy na Quizlet są dostępne pod następującymi adresami:
Kilka miesięcy temu na przystankach tramwajowych w Krakowie królowała reklama koreańskiego serialu na jednej z platform streamingowych, który to serial okazał się dla mnie bardzo cenną pomocą dydaktyczną w nauczaniu języka angielskiego. Wprawdzie angielski dubbing w koreańskich serialach do najlepszych nie należy, ale ta scena z serialu The 8 Show okazała się być tą potężną bronią, której mi brakowało w walce z modą na to, że trzeba być komunikatywnym, a poprawność to sprawa drugorzędna.
Większość moich studentów, nawet tych ze słabszych grup, świetnie mówi po angielsku. Są tacy, którym płynności, swobody wyrażania się i elokwencji mogę co najwyżej pozazdrościć. Dlatego, chociaż zdarzają się też tacy, którym do mojego poziomu znajomości języka jednak co nieco brakuje, kładę jako lektor języka angielskiego dość duży nacisk na doprowadzanie do perfekcji wymowy i intonacji, które – jak dla mnie – bywają jedyną przeszkodą w uznaniu angielskiego moich studentów za idealny, a w każdym razie przyzwoity, porównywalny z angielskim przeciętnego rodzimego użytkownika tego języka.
Osoby postronne zarzucają mi w związku z tym często, że tłamszę komunikację i zniechęcam moich studentów do mówienia, choć opinie samych studentów bywają zupełnie odwrotne. Trudno jednak zaprzeczyć dość powszechnemu trendowi, że błędy w wymowie są w sumie nieistotne, bo przecież zawsze jest kontekst, i nie ma większego znaczenia, czy powiesz „robe” czy „rope”, „kid” czy „kit”, „card” czy „cart”, „bug” czy „buck”, „coat” czy „code”.
Dotąd działami o najcięższym kalibrze, jakie wytaczałem do studentów, gdy mówili mi o tym kontekście i komunikacji, był przykład nawiązujący do języka polskiego i do podobieństwa – w uszach Anglika czy Amerykanina – wyrazów „czaszka” i „szyszka”. Mówiłem im, żeby sobie wyobrazili zdanie „Idź dziecko nazbieraj czaszek pod tym drzefkiem”. Janina pamięta ze studiów ciekawy przykład z wyrazami „babuszka” i „papużka”. Przykład o tyle dobitny, że dla Polaka chyba bardziej zrozumiały. Ubezdźwięcznianie spółgłoski na końcu wyrazu jest dla nas tak naturalne, że niektórzy dopiero słysząc spółgłoski bezdźwięczne zamiast dźwięcznych w środku wyrazu zrozumieją, o co chodzi.
Koreański serial „The 8 Show” i ta jedna konkretna scena dostarczyły mi przykładu, który sam nie wiem, czy jest bardziej skuteczny i przekonujący, ale po minach niektórych studentów w ostatnim tygodniu zajęć w semestrze letnim widziałem, że jednak do nich przemawia. Jeśli na końcu wyrazu jest spółgłoska dźwięczna, to ma po angielsku pozostać dźwięczna – jest to zasada równie ważna, jak prawidłowe wymawianie samogłosek. Czyli nie ma po angielsku uproszczeń typu „kot pocztowy”, tylko ma być „kod pocztowy”, inaczej nie ma sensu. A jeśli nie rozumiecie o co chodzi, zastanówcie się nad wyrazem „digs” w tym zdaniu, w dodatku w nieco szerszym ujęciu planu zdjęciowego z serialu „The 8 Show”.
Od piwa głowa się piwa, a kto gra w karty, ten ma łeb obdarty. A jednak zdecydowaliśmy się udostępnić kolejny już kurs leksykalny poświęcony tematyce karcianej na platformy Anki, Memrise i Quizlet. Przedmiotem tej niezwykle obszernej bazy, na którą składa się 748 haseł, jest niesamowicie interesująca i rozwijająca gra, a mianowicie brydż – gra, w której ważne są pamięć, matematyka, szczególnie statystyka, myślenie strategiczne oraz psychologia, w tym także kompetencje miękkie, współpraca z innymi, kreowanie języka, porozumiewanie się nim i osiąganie założonych celów.
Skomplikowane zasady gry w brydża i złożone, nie do końca przewidywalne mechanizmy w tej dyscyplinie sprawiają, że w przeciwieństwie do szachów, w których przeciętny komputer i łatwo dostępne oprogramowanie są w stanie pokonać światowego mistrza, brydż nadal opiera się analogicznym pokusom programistów i stanowi wyzwanie dla próbujących przełożyć go na algorytymiczne języki. Napisano o tym niejeden doktorat i pewnie wiele jeszcze powstanie.
Na początek studenci I roku informatyki stosowanej na Wydziale Mechanicznym Politechniki Krakowskiej Artur Lech, Marcin Lichoń i Paweł Nowak, wspierani i inspirowani przez Babcię Artura, uporządkowali leksykon ze źródeł, jakie dostarczył nam mistrz brydżowy Piotr Ludwikowski (serdecznie podziękowania) i zaimportowali go do kursów na popularnych platformach do nauki przy pomocy fiszek. Baza jest dostępna na:
W 1995 roku Bill Gates, jako gość Davida Lettermana w programie na antenie CBS, mówił o internecie jako o tej „kolejnej wielkiej rzeczy”, jaka nas czeka. Oglądając dzisiaj tę rozmowę trudno się zdecydować, czy jest wizjonerska, czy infantylnie śmieszna, trywialna (w końcu Late Show with David Letterman było programem rozrywkowym), ale nie ulega wątpliwości, że dla nas w latach dziewięćdziesiątych internet to było coś. Było to coś tak ważnego, że nikt wówczas nie miał wątpliwości, że trzeba słowo „internet” pisać wielką literą.
Nic dziwnego, że w takiej atmosferze całe pokolenie filologów, encyklopedystów i dziennikarzy jednogłośnie, bez większej dyskusji i bez cienia wątpliwości przyzwyczaiło nas do tego, że piszemy „Internet”, a nie „internet”. Pytanie, czy nadal tak jest, i czy aby na pewno jest tak w języku angielskim. Wielu moich studentów trafia na studia informatyczne z wyniesionym z liceum lub technikum przekonaniem, że tak. Pisownię małą literą uważają za błędną. Tymczasem sprawa nie jest wcale tak oczywista, a pisownia wielką literą, aczkolwiek dopuszczalna i nadal spotykana, staje się coraz rzadsza. Zwolennicy takiej pisowni stoją poza tym tak naprawdę na przegranej pozycji, bo pisownia „Internet” z czasem odejdzie do lamusa, podobnie jak mało kto pamięta dziś o tym, że rzeczownik „radio” w języku polskim pierwotnie uważany był za nieodmienny i nie podlegał deklinacji.
Wydaje się, że nie ma żadnych logicznych przesłanek, by słowo „internet” pisać wielką literą. Najczęściej używamy tego słowa w znaczeniu bardzo analogicznym do słów „radio” czy „telewizja”, dla określenia środka przekazu informacji. „Znalazłem coś w internecie”, podobnie jak „usłyszałem w radiu” czy „zobaczyłem w telewizji”. Nie ma zatem żadnego racjonalnego powodu, by wyrazy „internet”, „web” czy „net” pisać wielką literą. Dał temu bardzo mocno wyraz Tony Long na łamach Wired jeszcze w 2004 roku. Wprawdzie wyprzedził nieco swoje czasy, bo po przejęciu Wired przez Condé Nast w 2006 roku magazyn powrócił do pisowni „Internet”, nie trwało to jednak długo. Dziś internetu pisanego wielką literą na próżno byłoby szukać nie tylko w Wired, ale w większości prasy technicznej i komputerowej
W tradycyjnym ujęciu, słowo „internet” powinno być pisane wielką literą, aby wyjaśnić różnicę w znaczeniu między Internetem (globalną siecią, która wyewoluowała z ARPANET, wczesnej sieci Pentagonu), a jakimkolwiek ogólnym internetem lub siecią komputerową łączącą wiele mniejszych sieci. Z taką interpretacją można się do dzisiaj spotkać w niektórych słownikach. Z czasem jednak „internet” i „web” zmieniły się – poprzez powszechne użycie – z rzeczowników własnych – unikalnych, nazwanych jednostek – w rzeczowniki ogólne. Większość osób spoza wtajemniczonego kręgu specjalistów nie jest w ogóle świadoma istnienia jakiegokolwiek internetu innego niż ten, którego wszyscy codziennie używamy – to rozróżnienie nie ma już znaczenia. A dla wielu młodszych ludzi, którzy dorastali z tą technologią, internet sam w sobie jest czymś zwyczajnym, takim jak telefon, telewizja czy radio. Niektórzy komentatorzy uważają, że pisownia słowa „internet” małą literą stała się bardziej naturalna dla większości Amerykanów (i nie tylko) poprzez świadome i celowe użycie małej litery „i” w produktach marki Apple (iPhone, iPad, iOS itd.).
W języku angielskim mnóstwo jest przykładów dekapitalizacji i uproszczenia pisowni pospolitych wyrazów, które pierwotnie weszły do języka jako nazwy własne, oznaczające coś unikalnego. Procesom tym ulegają nie tylko wchodzące do powszechnego użytku słowa z dziedziny technologii, jak „homepage”, „online”, „email”, „website” (niegdyś „Home page”, „on-line”, „E-mail”, „Web site”), ale także ogólne terminy pochodzące od dawnych nazw marek, jak frisbee, bandaid, velcro, czy też od akronimów (mało kto pewnie wie czy pamięta, że „scuba” pochodzi od „Self-Contained Underwater Breathing Apparatus”).
Gwóźdź do trumny Internetu wbito chyba w roku 2016. W artykule z 1 czerwca tego rokuNew York Times ogłasza oficjalny „koniec Internetu” i nadejście „internetu”. Nie jest to zresztą jednostronna, odosobniona decyzja tego dziennika, ale reakcja na ogłoszoną przez Associated Press zmianę w ich wytycznych dla dziennikarzy w dorocznie aktualizowanym przewodniku stylistycznym. Korpusy językowe od dawna pokazywały już wówczas tendencję wypierania pisowni wielką literą przez pisownię małą literą, Associated Press usankcjonował tylko to zjawisko i przyspieszył tempo zmian, bo za rekomendacjami AP poszły nie tylko New York Times, The Wall Street Journal, The Verge czy Wired, ale właściwie wszystkie media głównego nurtu.
Następnym razem, gdy przyjdzie Ci do głowy napisać słowo „internet” wielką literą i nie będzie to ani na początku zdania, ani w zbitce „Internet of Things” czy „Internet of Everything”, przypomnij sobie wiersz Adama Asnyka:
Trzeba z żywymi naprzód iść, Po życie sięgać nowe, A nie w uwiędłych laurów liść Z uporem stroić głowę
Wy nie cofniecie życia fal! Nic skargi nie pomogą: Bezsilne gniewy, próżny żal! Świat pójdzie swoją drogą!
Dawno nie aktualizowaliśmy naszych baz leksykalnych i specjalistycznych kursów językowych na różne platformy, ale z końcem tego semestru się to zmienia i ruszy fala udostępnień nowych rzeczy na Anki, Memrise i Quizlet. Chyba obudziliśmy się na dobre po pandemii.
Na początek zupełnie nowy, polsko-angielski zbiór słówek związanych z drukiem 3D. Autorami są Tomasz Dudara i Paweł Gałusza, studenci I roku informatyki stosowanej na Wydziale Mechanicznym Politechniki Krakowskiej. W zebranej przez nich bazie znajdują się 422 hasła związane z trójwymiarowym projektowaniem i drukowaniem, polecenia z oprogramowania CAD i słownictwo związane z własnościami materiałów.
To pierwsza wersja tej bazy, nie ma więc w niej bajerów w postaci nagrań czy ilustracji, ale jeśli okaże się komuś do czegoś przydatna, być może będzie w przyszłości udoskonalana. Baza jest dostępna na następujące platformy:
Jak co roku, kilka tygodni temu zalała mnie na LinkedInie fala powiadomień o ukończeniu studiów pierwszego stopnia przez moich byłych studentów i uzyskaniu przez nich tytułu inżyniera. I oczywiście, jak co roku, chociaż mówimy o tym na zajęciach z każdą grupą, wielu z nich zapomniało, że „engineer” to wcale nie jest po angielsku tytuł uzyskiwany po ukończeniu studiów pierwszego stopnia, tylko po prostu zawód. I że w tym znaczeniu inżynierem można być niezależnie od poziomu posiadanego wykształcenia. Pracę inżynierską może wykonywać inżynier po politechnice, magister inżynier, doktor, doktor habilitowany, profesor, ale równie dobrze można pracą inżyniera nazwać fizyczną pracę robotnika mniej wykwalifikowanego. Ba, określenie „sanitary engineer” bywa żartobliwie używane jako eufemistyczne określenie zawodu sprzątaczki lub śmieciarza.
Po studiach pierwszego stopnia w krajach anglojęzycznych otrzymuje się tytuł „bachelor”, wywodzący się z łacińskiego „baccalaureus”. W zależności od rodzaju ukończonych studiów może to być BA (bachelor of arts, studia humanistyczne) lub BSc (bachelor of science, studia ścisłe). W niektórych krajach można się (obecnie lub w przeszłości) zetknąć z tytułami dla zawężonych dziedzin nauki, np. „bachelor of engineering”, „bachelor of technology”, a także „bachelor of education”, „bachelor of laws”, „bachelor of medicine” itp.
Tytułem po ukończeniu studiów drugiego stopnia jest – odpowiadający polskiemu magistrowi – master. Master of Arts, Master of Science itd.
Ale tak jak nikt w Polsce nie powie o sobie, że otrzymał po studiach inżynierskich czy licencjackich bakalarat, tak nikt w krajach anglojęzycznych nie chwali się ukończeniem studiów i otrzymaniem tytułu „engineer”. Brzmiałoby to równie dziwacznie, jak po polsku określanie absolwenta studiów pierwszego stopnia tytułem „kawalera nauki” (dosłowne tłumaczenie angielskiego tytułu).
Warto też wiedzieć, że ponieważ w różnych krajach ustawodawca zdefiniował różne tytuły naukowe, a uniwersytety stosują rozmaite skale ocen na dyplomach, w tłumaczeniach oficjalnych (przysięgłych czy też w odpisach wydawanych przez uczelnie w językach obcych) tytułów i ocen nie tłumaczymy. Dlatego na wydanym przez Politechnikę Krakowską w języku angielskim dyplomie ukończenia studiów inżynierskich nie należy się spodziewać tytułu „engineer”, a znajdujący się tam tytuł „inżynier” nie jest niczyim błędem czy przeoczeniem.
Polecam filmy Daniela, jest rodzimym użytkownikiem języka angielskiego i aż miło go posłuchać. Znalazł na swoim dyplomie błąd w miejscu, w którym go nie ma, ale ciekaw jestem, czy zauważył, że na dyplomie naprawdę jest pewna usterka, którą część moich studentów była w stanie wytropić. Ba, jest to coś, co w jednym miejscu dyplomu jest napisane poprawnie, a w innym z błędem.
Sylwek uczy dzieciaczki programowania. Tak mówi. Przypomina mi się to, gdy piszę mu coś głupiego, jak zwykle, a on mi odpisuje, że teraz nie ma czasu. Jest zajęty. Za cały komentarz wystarcza ukradkiem przez Sylwka zrobione zdjęcie, a na nim banda słodkich zuchów, którzy właśnie – pod kierunkiem Sylwka – odkrywają świat programowania. Świat tworzenia wszystkiego, co istnieje, świat bycia bogami. Tak przynajmniej widać po ich minach. Jeśli zastanawiałeś się kiedyś, jak wyglądają rozdziawione buzie albo wybałuszone oczy, na zdjęciu Sylwka jedno i drugie widać idealnie.
Dzieciaczki mają tak na oko po dziesięć lat, ale na zajęciach z Sylwkiem widać w nich moc, poczucie sprawczości, wiarę w celowość bycia tu, gdzie są. A przede wszystkim widać, że ci młodzi programiści czują się bohaterami, odkrywcami świata pełnego tajemnic i cudów, które przyjmują z otwartymi ramionami. Radośnie podekscytowani, z dumą czynią sobie ten świat poddanym. I żadne jabłko nie stanie im ością w gardle.
Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio widziałem taką minę – choćby jedną – na swoich zajęciach. I nie chodzi bynajmniej o przedmiot. Dożyłem czasów, gdy to moi byli studenci są specjalistami od inspirowania innych, jeden z nich, Konrad, nawet napisał o tym książkę.
Nim Israfil zadmie w ostatnią trąbę, jeszcze niejeden młodszy czy starszy dzieciaczek rozdziawi buzię za sprawą moich byłych studentów. Ulicą Życzkowskiego w Czyżynach przechadza się po jednej stronie składający pod nosem głoski w zdania Dżibril, po drugiej można spotkać Azraela Sylwestra, a na szóstym piętrze budynku nieopodal siedzi też Malik, czyli ja. Malik robi po prostu swoją żmudną robotę, jak na naczelnika Gehenny przystało.
Sylwester to mój Anioł Azrael. Strzeże tablicy z kodem, który zgłębiają moi więźniowie, a który dla mnie jest niepojęty. Nie wierzę w życie wieczne, ale po mojej śmierci Sylwester będzie mieć władzę nad moją duszą, a raczej nad tym, co z niej zostanie. Będzie inspirował.
Ten wpis jest częścią sylwestrowego cyklu, w ramach którego powstały już następujące odcinki: – w Sylwestra 2012, o Łukaszu; – w Sylwestra 2013, o Pawle; – w Sylwestra 2014, o Tomku; – w Sylwestra 2015, o Albercie; – w Sylwestra 2016, o Dominiku; – w Sylwestra 2017, o Michale; – w Sylwestra 2018, o Wiktorze; – w Sylwestra 2019, o Adamie; – w Sylwestra 2020, o Maksymilianie; – w Sylwestra 2021, o Przemysławie; – w Sylwestra 2022, o Małgorzacie; – w Sylwestra 2023, o Sylwestrze (niniejszy wpis); wszystkie wpisy ilustrowane są moimi zdjęciami z dzieciństwa i piosenkami. W Sylwestra 2024 roku ukaże się wpis o Pawle II.
Być może zauważyliście, że wczoraj po południu na niebie nad naszą uczelnią pojawiły się magiczne, wyjątkowo spektakularne, krwawe wręcz chmury, widoczne zresztą z różnych miejsc w całym Krakowie. Takie jak na poniższych ujęciach zrobionych przeze mnie i moich studentów.
To bardzo pospolite zjawisko w okolicach każdej szkoły magii, skutek uboczny wyjątkowo silnych czarów. Wyjaśnienie jest proste i widać je na tym zdjęciu. Studenci pierwszego roku zajmowali się zaklęciami z całek. To musiało mieć skutki uboczne.