Kiedyś, po zdemolowaniu pracowni komputerowej podczas lekcji religii, zmuszony byłem ratować, co się dało, wykorzystując do pomocy grupę panów z technikum mechanicznego, którzy przyszli do mnie na lekcję. Było trochę wtyczek zerwanych z kabli zasilających, urwanych jacków przy przewodach głośnikowych, zdekompletowanych par głośników. Złamane nóżki klawiatur można było po prostu zignorować, myszy, w których poginęły kulki, zamieniliśmy na optyczne, ale większość złomu głośnikowego dało się jeszcze uratować łącząc ze sobą przewody, mocując jacki ze starych, zepsutych głośników itp.
Gdy zasugerowałem chłopakom, żeby przynieśli z kuchni jakieś noże, bo przecież im nie powiem, żeby zębami zdzierali izolację z przewodów, okazało się to niepotrzebne. Mieli noże przy sobie. Robota poszła migiem i w kilka minut mieliśmy dziesięć kompletnie sprawnych stanowisk komputerowych, kilka zapasowych par głośników i myszy (bo trochę też dokupiłem), a noże wróciły w przepastną czeluść kieszeni.
Tegoroczne wakacje zaczęły się dla mnie późno, bo chociaż szkoły już dawno nie ma, dopiero najbliższy tydzień będzie dla mnie – podobnie jak dla parlamentarzystów – całkowicie wolny. Dotąd chodziłem na konsultacje i pracowałem przy ocenie różnych egzaminów. Teraz przede mną czerpanie przyjemności z urlopu, lekko tylko zmącone tęsknotą za mechanikami z nożami, do których wracam 26 sierpnia.
Ostatni skrawek … muru
Bywa, że nienawiść jest ubrana w słowa piękne, podniosłe, albo – dla odmiany – pozornie dowcipne. Przeraził mnie niedawny żart Johna McCaina, który bez najmniejszego zastanowienia palnął, że rosnący eksport papierosów do Iranu przyczyni się do szybszej śmierci obywateli tego kraju. Nie rozumiem, dlaczego miałoby mi zależeć na śmierci jakiegokolwiek Irańczyka. Z kolei na towarzyskim spotkaniu przy grillu zmroziła mnie niekonsekwencja, z jaką nienawidząca muzułmanów ortodoksyjna katoliczka godzi się na obrażanie ich wiary.
Przedwczoraj, jadąc pociągiem 230 kilometrów przekonałem się, że jest tylko jedna stacja radiowa, którą nieprzerwanie, na kolejnych częstotliwościach, znajdowało radio w moim telefonie, a kilka minut słuchania wprawiło mnie w takie zdumienie, że słuchałem dalej.
Z audycji wyłaniał się świat przerażający, w którym jacyś bezlitośni ludzie odbierają innym ludziom pensję i sprawiają, że ich dzieci będą głodować, co jednak nie odbiera sił tym pokrzywdzonym bohaterom, bo przecież co ich nie zabije, to ich wzmocni. Dowiedziałem się, że trzeba będzie wkrótce sięgnąć po inne środki niż konwencjonalne, a także, że czeka nas ciężki wrzesień i że trzeba będzie wyjść na ulice. Apelowano do prezydenta, żeby rozwiązał wybrany niespełna rok temu parlament w trybie natychmiastowym, a obecni w studio parlamentarzyści dodawali otuchy sobie i słuchaczom przekonując, że wyborów się nie boją i są na nie gotowi. Mówiono, że w Polsce zostały złamane wszystkie standardy obowiązujące w światowych demokracjach. Ze słuchawek sączyły mi się do uszu strach i nienawiść, a Janina – w trosce o moje zdrowie psychiczne – radziła mi się przełączyć na coś innego.
Dwa tygodnie temu słuchaczy tego radia na „ostatnim skrawku Wolnej Polski” przywitał przeor Jasnej Góry. Na szczęście nikt chyba nie traktuje poważnie tych bredni o oblężonej poprzez wrogie siły twierdzy, bo jeśli ostatni skrawek Polski naprawdę miałby wyglądać tak, jak można by było odnieść wrażenie z audycji, której wysłuchałem w pociągu, bez żalu i wahania wymazałbym go z mapy świata.
Wieczorem, po powrocie do domu, wysłuchałem w całości wystąpienia Baracka Obamy w Berlinie. Wyraźnie podniosło mnie to na duchu. Obama mówił o burzeniu murów i budowaniu porozumienia między religiami, pokazywał globalne zależności między ludźmi pozornie należącymi do zupełnie innych społeczności. Nie bał się wytknąć Niemcom tego, że to właśnie w Hamburgu przygotowano podstawy pod zamachy terrorystyczne na Stany Zjednoczone 11 września 2001 roku, ale jednocześnie wskazywał na wspólne korzenie i piękno wszystkich kultur i religii. Nie wahał się skrytykować ekstremizmu, ale jednocześnie odwołał się do wspólnych wartości chrześcijaństwa, islamu i judaizmu. Nie dzielił świata na dwie frakcje polityczne, ale podkreślał powiązania między ludźmi w krajach na różnych kontynentach. Padały nazwy krajów, które w Polskiej debacie politycznej właściwie nie istnieją, chociaż są to miejsca z różnych względów kluczowe i zapalne, a każdy z nas powinien się z troską pochylać nad tym, co tam się dzieje. W swoim przemówieniu ten „współobywatel Świata” wydał mi się jakoś bliższy Benedyktowi XVI, niż polskie radio katolickie, które straszyło mnie całą drogę z Warszawy do Częstochowy. Na spotkaniu z przedstawicielami społeczności żydowskiej, muzułmańskiej, hinduistami i buddystami podczas Światowych Dni Młodzieży w Sydney papież potępił przecież tych, którzy wykorzystują religię po to, by dzielić, zamiast jednoczyć ludzi. Widocznie, podobnie jak Obama, uważa, że musimy nauczyć się żyć razem, a nie odgradzać się murami i wyrządzać sobie krzywdę.
Nawiasem mówiąc, Obama zaimponował mi także poprawną wymową niemieckich nazw oraz dowcipem i dystansem do siebie. Nie każdy polityk roześmiałby się słysząc głośne beczenie w reakcji na wspomnienie o ojcu – pasterzu kóz. Nawet jeśli to wszystko polityczny marketing, warto mu się przyjrzeć i go naśladować, zamiast ziać nienawiścią i siać zdecydowanie złe ziarno.
Włamanie do TVN-u?
Nie wiem, czy tylko ja widzę na poniższym zrzucie ekranowym, że portal internetowy TVN24 padł dzisiaj ofiarą jakiegoś zwolennika partii o pięknej nazwie i wysokim stopniu zdesperowania?
Podpowiedź: link do raportu specjalnego prowadzi donikąd.
Palenie kota
W szesnastowiecznym Paryżu niezwykle popularną formą rozrywki było publiczne palenie kotów, historycy odnotowują także przypadki tego rodzaju uciech w innych miastach Francji. Gromadzono się wokół olbrzymich stosów czy ognisk, nad którymi na wysokim maszcie zawieszano kosz, beczkę lub worek pełen żywych kotów. Zdarzało się też, że zamiast kotów wieszano lisa. Zebrane tłumy tarzały się ze śmiechu patrząc, jak wyjące z bólu zwierzęta przysmażano opuszczając powoli lub wrzucano całymi tuzinami w ogień. Zwęglone szczątki lub popiół z takiego ogniska zabierano ze sobą do domu jako talizman przynoszący szczęście.
Ludwik XIV był ostatnim, ale wcale nie jedynym królem Francji, który własnymi rękoma uroczyście podłożył ogień pod stos podczas takiego widowiska.
W Bibliotheque des Arts Decoratifs można znaleźć ilustrację Onfraya de Breville przedstawiającą scenę wrzucania kotów do ogniska na Place de Greve w Paryżu podczas obchodów nocy świętojańskiej.
Nie, nie bronię wcale chłopców spod Lublina, którzy miesiąc temu dla rozrywki spalili i zamęczyli na śmierć szczeniaka rasy husky. Chłopcy w wieku 11 – 16 lat najpierw topili psa i rzucali nim o ziemię, a następnie oblali go denaturatem i podpalili, utrwalając wszystko za pomocą telefonów komórkowych.
Bronię naszej cywilizacji i naszych czasów. Nie mogę pojąć, skąd komentarze w mediach o szczególnym zdziczeniu i powszechne przekonanie, że dawniej takie rzeczy się nie zdarzały, a dzieci i młodzież są teraz bardziej okrutne i pozbawione wrażliwości, niż kiedyś.
Dziś wszyscy jednoznacznie potępiamy czyn chłopców, a każdy, kto byłby świadkiem ich zabawy, starałby się ją natychmiast przerwać. Kilkaset lat temu sadystyczne znęcanie się nad zwierzętami było zabawą dworską i zapełniało place miejskie niczym koncerty wielkich gwiazd i pokazy ogni sztucznych w czasach nam współczesnych. To nieprawda, że świat pogrąża się w moralnej zapaści, a standardy etyczne przestają obowiązywać.
Ludwika XIV podboje kosmosu
Carl Sagan inspiruje w swojej nie najnowszej już książce Pale Blue Dot przede wszystkim wizjami przyszłości człowieka w kosmosie, ale także wspomnienia czasów zamierzchłych uświadamiają, jak należy postrzegać niemilknące dziś jeszcze głosy kreacjonistów, zwolenników tak zwanego „prawa naturalnego” i ekskomuniki dla urzędników państwowych realizujących swoje obowiązki. Perypetie kopernikańskiej wizji Układu Słonecznego są tu tylko jednym z licznych przykładów, ale nie wiadomo zupełnie, czy się śmiać, czy płakać na myśl o tym, że nawet po Koperniku pokolenia naukowców głęboko wierzyły w to, że wszechświat jest geocentryczny, a tylko dla potrzeby obliczeń matematycznych przyjmowały założenie, że planety krążą wokół Słońca. Czołowy teolog watykański, kardynał Robert Bellarmine, pisał na początku siedemnastego wieku, że założenie takie nie niesie w sobie żadnego niebezpieczeństwa i wystarcza dla potrzeb matematyków, ale gdyby przyjąć, że Słońce naprawdę zajmuje pozycję centralną, a Ziemia obraca się wokół niego, zagrożona by była cała religia chrześcijańska i podważony byłby autorytet Pisma Świętego.
Niesamowicie zabawne są dywagacje numerologiczno – religijno – historyczne, jakie w rozdziale ósmym przedstawia Sagan w związku z odkrywaniem kolejnych planet i księżyców. Jak wiadomo, już starożytni zauważyli, że po firmamencie błąka się siedem ciał niebieskich, które poruszają się wbrew wszelkiej logice, inaczej niż wszystkie pozostałe. Nazwano je więc planetami, a że zaliczano do nich także Słońce i Księżyc, było ich siedem. Nie było wśród nich, oczywiście, zupełnie inaczej wówczas postrzeganej Ziemi, a jedynie widoczne gołym okiem Merkury, Wenus, Mars, Jowisz i Saturn, wszystkie nazwane imionami bogów. We wszystkich językach romańskich i germańskich z łatwością dostrzegamy związek między tymi siedmioma „planetami” a dniami tygodnia, nie bez przyczyny zresztą dzień „święty” to dzień odpowiadający „planecie” najjaśniejszej. Starożytni mogli oczywiście nazwać wszystkie dni tygodnia uwzględniając stopień jasności poszczególnych ciał niebieskich, mielibyśmy wówczas kolejno: niedzielę, poniedziałek, piątek, czwartek, wtorek i sobotę. Nie mieli pojęcia o odległości planet od Słońca, bo wówczas mielibyśmy niedzielę, środę, piątek, poniedziałek, wtorek, czwartek i sobotę. Postąpili, jak postąpili, a nadane przez nich nazwy odzwierciedlają w swej hierarchii co najwyżej prymat Słońca.
Ważne jednak, że ten zbiór siedmiu bogów i siedmiu dni tygodnia znacząco wpłynął na postrzeganie świata przez społeczeństwa wielu stuleci, a liczba siedem nabrała znaczenia symbolicznego i magicznego. Stworzenie świata zajęło siedem dni, astrologiczno – astronomiczny model wszechświata zakładał istnienie siedmiu kryształowych sfer, na których umocowane były poruszające się wokół Ziemi planety i gwiazdy, zauważono istnienie siedmiu otworów w głowie, siedmiu cnót i siedmiu grzechów głównych. Grecki alfabet liczył sobie siedem samogłosek, z których każda związana była z jednym z planetarnych bogów, a w alchemii doliczono się siedmiu pierwiastków, także odpowiadających poszczególnym bogom. Siódmy syn siódmego syna miał być obdarzony mocami nadprzyrodzonymi, a samą liczbę uważano za szczęśliwą. W Apokalipsie św. Jana roi się od liczby siedem, a święty Augustyn udowadniał, iż liczba siedem ma moc mistyczną, ponieważ składa się z liczby trzy, która jest pierwszą liczbą nieparzystą (Augustyn musiał nie wiedzieć o istnieniu liczby jeden), oraz liczby cztery, która jest pierwszą liczbą parzystą (liczba dwa widocznie również była wówczas nieznana). Odkrycie przez Galileusza czterech satelitów Jowisza kwestionowano między innymi dlatego, że liczba ta kłóciła się z modelem świata, w którym siódemka ma wyjątkowe znaczenie.
W miarę przyjmowania kopernikańskiego modelu heliocentrycznego, Słońce i Księżyc zostały wykluczone z grona planet, a zaliczono doń Ziemię, przez co liczba planet zmniejszyła się do sześciu. Napisano wówczas niejedną rozprawę naukową, by udowodnić, że planet musi być faktycznie sześć. Jednym z argumentów było to, że szóstka jest pierwszą liczbą idealną, równą sumie swoich podzielników (1 + 2 + 3). Quod erat demonstrandum. Zresztą, Stwórca pracował nad swoim dziełem tak naprawdę sześć dni, a siódmego dnia odpoczął, argumentowali inni. Bardzo szybko zaakceptowano wyjątkową rolę liczby sześć w modelu dzieła stworzenia, zastępując nią liczbę siedem. Oczekiwano, że liczba planet musi być równa liczbie księżyców, skoro więc Ziemia miała jeden księżyc, a Jowisz cztery, najwyraźniej brakowało jeszcze jednego. Przekonanie, że księżyców musi być sześć, było tak silne, iż po odkryciu Tytana w 1655 roku Huygens zaprzestał dalszych poszukiwań sądząc, że odkrył wszystko, co było do odkrycia – model wszechświata wydawał się idealny.
Numerologiczne obsesje siedemnastowiecznych naukowców były posunięte tak daleko, że gdy odkryto dwa kolejne księżyce Saturna, astronom Cassim zsumował liczbę planet (sześć) i księżyców (osiem) i uznał, że otrzymana liczba czternaście jest hołdem dla Ludwika XIV, fundatora paryskiego obserwatorium. Co więcej, miała ona symbolizować, że podboje Króla Słońce sięgnęły granic Układu Słonecznego.
Nie chce się wierzyć, jak dalece koniunkturalne, a czasem po prostu idiotyczne bywały jeszcze kilkaset lat temu poważne dyskusje naukowe o rzeczach, które dzisiaj potrafimy jednoznacznie zbadać i zmierzyć. Ciekawe, jak dzisiejsze teorie naukowe będą postrzegane za lat sto czy dwieście.
Refleksji maturalnych część druga
Dear Marcin,
Thank you for your recent letter, I hope you and your family are fine.
You will never guess what happened last Monday. There was a hurricane in my village, it was scary. The hurricane destroyed my house and there was water in my garden. Then I saw something weird in the water. It was a coffin with a dead body. And then I saw there were a lot more of them. They were open, so parts of human bodies were everywhere. People in my village were screaming and crying, one of them was running with an axe and killing other people.
It will be better if you don’t come to me now like we planned. I promise I will invite you when I rebuild my house.
Could you give me some money and food? I will spend your money for vodka and eat your food.
Hope to hear from you soon. Give my regards to your family.
Lots of love,
XYZ
Powyższy dłuższy tekst użytkowy, jedna z ostatnich prac, jakie oceniałem w tym roku w drugiej klasie technikum mechanicznego, jest znakomitym przykładem na to, że w przypadku języka angielskiego nie ma mowy o sztywnym kluczu, jakim rzekomo posługują się egzaminatorzy przy ocenianiu matury, a zdający otrzymuje maksymalną ilość punktów, jeśli zrozumiał temat, wypowiedział się zgodnie z poleceniem i spełnił wszystkie wymogi formy.
Sprawni językowo uczniowie technikum, choćby nie wiem jak długo ich prosić, będą pisali prace, które nie będą szablonowe i stereotypowe, niektórych egzaminatorów mogą zaszokować, ale uczeń jest oceniany zgodnie z obiektywnymi kryteriami, a nie według zgodności jego pracy z przykładową pracą podawaną przez Centralną Komisję Egzaminacyjną, a przez dziennikarzy mylnie interpretowaną jako model odpowiedzi.
Powyższa praca, napisana przez Michała, bez wątpienia jest znakomitą realizacją polecenia zawartego w zadaniu ósmym poziomu podstawowego materiału diagnostycznego przygotowanego przez Okręgową Komisję Egzaminacyjną w Poznaniu i udostępnionego w tym roku wraz z maturą próbną. Jeśli kogoś ona bulwersuje, pretensje można mieć wyłącznie do polecenia, zresztą zestaw ten rzeczywiście może budzić pewne wątpliwości.
Mnie osobiście bardziej bulwersują ewidentne gotowce, teksty z podręcznika wyuczone na pamięć i wpisane jako własna wypowiedź maturzysty. Dziwi mnie bardzo obrona takich wykutych na pamięć gotowców przez doświadczonych nauczycieli i osoby zarządzające oświatą. Moim zdaniem lepiej wykazuje się znajomością języka Michał, który pisze list taki, jak powyższy, niż ktoś, kto przepisuje z pamięci list z repetytorium, tylko częściowo lub zupełnie nie na temat.
Zostały mi jeszcze dwa lata, by przekonać Michała, że nie warto szokować egzaminatora. Ale bez wątpienia Michał przekazuje informację, co współlokator ma zrobić, jeśli on nie wróci przed północą, gdy pisze w innej pracy: „If I don’t come back before midnight you can fuck my wife”. Albo trudno zaprzeczyć, że jego list prywatny zawiera wstęp, gdy w pierwszym akapicie Michał pisze: „I was so sorry to hear about your mother’s death in the car crash. I hope her death was quick and not very painful”. W kolejnym liście, na pewno proponuje koleżance z zagranicy dwie formy spędzania wolnego czasu podczas pobytu w Polsce, gdy pisze: „When you come to me, we can have sex all the time or drink vodka and beer”. Będę przekonywał Michała, by nie pisał takich rzeczy. Ale też każdy egzaminator ma obowiązek takie prace przeczytać i przyznać należne punkty zgodnie z kryteriami oceniania, bez względu na to, czy zdający budzi w nim sympatię, czy nie. Pan C. spytał ostatnio mnie i Janinę, czy powinno się oceniać pracę, w której zdający pisze, że nie zgadza się z nauczaniem papieża. Powinno się. Matura z angielskiego to matura z umiejętności językowych, nie z poglądów czy savoir-vivre’u.
Refleksji maturalnych część pierwsza
Właściwie już w ubiegłym roku jeden z moich absolwentów dostarczył mi inspiracji do rozmyślań, gdy zajechał mi drogę na parkingu i błagał, bym nie mówił jego kolegom z klasy, ile naprawdę dostał punktów na ustnej maturze z angielskiego, ponieważ zawyżył swój wynik podając im wartość podwojoną. W tym roku – jako egzaminator w obcym liceum – dwukrotnie byłem świadkiem, jak po ogłoszeniu wyników abiturientka wychodząc na korytarz z radością obwieszczała kolegom i koleżankom wynik o wiele wyższy niż ten, który usłyszała od komisji egzaminacyjnej.
A jedna z moich koleżanek miała w tym roku zdającego, który po wylosowaniu zestawu odsiedział przepisowe pięć minut przygotowania, a następnie odmówił wykonania zadań, ale prosił, by pozwolić mu sobie posiedzieć, ponieważ nie chce przyznawać się przed kolegami, że nie zdał. Egzaminatorom nie udało się nakłonić go do podjęcia próby. Następnie odczekał aż do podania wyników, wszedł, usłyszał jedyny możliwy wynik, a następnie triumfalnie obwieścił na korytarzu coś zupełnie innego.
Mając na uwadze święte prawo abiturientów do ściemniania na swój temat, nie będę już nigdy proponował ogłaszania wyników kilkuosobowej grupie zdających.
Alles gutes, Deutschland
Dopiero co oburzaliśmy się na niemiecką reklamówkę, która poprzez aluzje i niedopowiedzenia nadepnęła niektórym z nas na odcisk. Wcześniej gniewaliśmy się na Niemców, gdy żartobliwie porównywali naszego premiera i prezydenta do pewnego niezwykle popularnego w obu naszych krajach warzywa. Wydawałoby się, że z naszej strony tego rodzaju nietakt byłby niemożliwy, że jesteśmy kulturalni, wrażliwi i pozbawieni uprzedzeń.
Tymczasem niesmak, który czuję po obejrzeniu skanu z polskiej gazety, który znalazłem na blogu Tomka Łysakowskiego, nie pozwala mi jutro kibicować Polakom. Wstydzę się, że w dużej polskiej gazecie ukazało się coś takiego. I mam nadzieję, że Niemcy jutro wygrają, bo jak pisze niemiecki Bild, po wygranej Niemców Polacy w Klagenfurcie i tak będą się z nimi wspólnie bawić i świętować. Te pięćdziesiąt powodów, dla których Niemcy kochają Polaków, wymienione w niemieckiej gazecie, jest naprawdę na dużo wyższym poziomie, niż fotomontaż, nagłówek i treść artykułu w polskim dzienniku.
Wyrośnięte przedszkolaki
Moja bratowa dostała zastępstwo w przedszkolu na naszym osiedlu i musiała diametralnie zmienić swoje poglądy na temat małych dzieci. Dla Małgosi, matki mojego przezacnego bratanka – Adriana, młodzieńca niezwykle pracowitego i ułożonego, świat przewrócił się do góry nogami, gdy usłyszała siedzącego na schodach pięciolatka, który z naburmuszoną miną artykułował swoje pretensje do zastanej rzeczywistości:
– Jebane przedszkole! Nikt go kurwa nie spali i muszę do niego chodzić!
Cóż, dzieci teraz bardzo wyrośnięte. Nie dalej jak w minioną niedzielę spotkałem na zakupach w Biedronce mniej więcej pięcioletnią dziewczynkę, która zdjęła z haka zapakowane w duże pudełko smoczki dla niemowląt i pytała się tatusia, co to takiego. Gdy usłyszała odpowiedź, rezolutnie zakomunikowała, że chwilowo jej niepotrzebne, ale upewniła się od razu, że tatuś przyjdzie z nią do sklepu kupić te smoczki, jak już będzie miała swojego dzidziusia.
Ale takie wyrośnięte przedszkolaki zdarzają się czasem wśród dorosłych. Niedawno w największej polskiej rozgłośni katolickiej słuchacz zaproponował zorganizowanie brygady terrorystycznej, mającej zabijać niewygodne osoby publiczne. Fakt, że propozycja ta padła przy użyciu odrobinę bardziej wyszukanego słownictwa niż to, którego używał pięciolatek z przedszkola Małgosi. Słuchacz i prowadzący audycję pożegnali się nawet słowami „Szczęść Boże”.
Aż dziwne, że w takim zepsutym świecie udało mi się dzisiaj w 30 sekund namówić większość dorosłych uczniów II klasy technikum mechanicznego do oddania krwi. Czyżby nie chodzili do przedszkola? A może nie słuchają Radia Maryja? Są jacyś tacy… dobrzy.
Obraźliwa reklama?
Straszna wrzawa się podniosła wokół niemieckiej reklamówki meczu reprezentacji Polski i Niemiec.
Zabawne, że w polskich mediach nikt się nie oburza na szarganie symboli narodowych przez pijanych kibiców, na sikanie do hymnu na poboczu drogi… Nie, kto by tam bronił niemieckich symboli narodowych.
Polacy oburzają się na coś, czego w tym krótkim filmie w ogóle nie ma. Film ma rzekomo przedstawiać Polaków jako zawodowców specjalizujących się w kradziezy samochodów, ale by dojrzeć to między wierszami, trzeba być lekko przewrażliwionym. Na złodzieju czapka gore? Moim skromnym zdaniem zaczajone w podtekstach stereotypy są w co najmniej takim samym stopniu obraźliwe dla Niemców, co dla Polaków. A może nawet reklamówka jest tylko i wyłącznie antyniemiecka? Może troszkę poczucia humoru i dystansu by się nam, Polakom, przydało?