Kupiec nowohucki

Kupiec wenecki należy do moich ulubionych dramatów Szekspira, dlatego z przyjemnością udałem się na trzysta dziesiątą premierę Teatru Ludowego w Nowej Hucie. I z przedstawienia jestem zadowolony, nawet jeśli mam drobne zastrzeżenia. Nie mogę pojąć, na przykład, dlaczego wentylatory wdmuchujące dym po scenie sądu musiały koniecznie być tak głośne, że zagłuszyły całkowicie słowa aktorów. Ja wiedziałem, że przebrana za doktora praw Porcja zmusza Bassania do oddania pierścienia, który symbolizował jego dozgonną miłość do niej, ale nie wszyscy na sali wiedzieli, o co chodzi. Nie zrozumiałem także metafory, w której nagość Jessiki symbolizować miała przebranie w kostium pazia podczas ucieczki z domu ojca. Nie jestem też pewien, czemuż Porcja mówi niektóre kwestie po angielsku.
Tak naprawdę jednak rozczarowała mnie w Ludowym jedynie publiczność. Żyd Shylock, który pożycza Antoniowi trzy tysiące dukatów, przyjmując jako zastaw funt żywego ciała swego wierzyciela, wpisuje się wprawdzie we wszelkie możliwe antysemickie stereotypy, jakimi jesteśmy przesiąknięci, ale dla mnie zawsze był postacią budzącą umiarkowaną sympatię. Nawet gdy się upiera przy barbarzyńskim zamiarze okaleczenia Antonia, mamy przecież świadomość, że jest osobą wielokrotnie głęboko przez niego skrzywdzoną, a teraz dodatkowo działa w afekcie, zraniony przez wyrodną córkę. Publiczność tymczasem nie tylko nie ma dla Shylocka żadnej litości, ale zupełnie wbrew intencjom reżysera, jak sądzę, śmieje się do rozpuku ze współczesnych, antysemickich dowcipów, które wpleciono w słowa dramatu. Wydawałoby się, że gdy przyjaciele Bassania malują na ścianie żydowskiego domu napis „Jude” i Gwiazdę Dawida, albo gdy obrażają judaizm niewybrednymi żartami, widownia nie powinna odbierać tych elementów za komiczne. Gorzej, siedzące obok mnie starsze małżeństwo dość emocjonalnie przysłuchiwało się prawniczej szermierce Porcji, a wijącego się z rozpaczy Shylocka skomentowało w pewnym momencie epitetem raczej obraźliwym.
Kupca weneckiego w Ludowym tak czy inaczej polecam. Rewelacyjny monolog Kajetana Wolniewicza jako Shylocka, kilka zabawnych i pomysłowych rozwiązań w scenografii i kostiumach aktorów, kwartet smyczkowy finezyjnie ubarwiający nastroje. I przede wszystkim najlepsze z możliwych tłumaczeń – Stanisława Barańczaka, które sprawia, że współczesne i autentyczne staje się w tym spektaklu wszystko.

…jestem Żydem. Czy Żyd nie ma oczu? Czy Żyd
nie ma rąk, twarzy, narządów, zmysłów, uczuć,
namiętności? – skoro żywi sie tym samym jadłem,
rani go ten sam oręż, gnębią te same choroby,
leczą te same leki, ziębi i grzeje ta sama zima
i lato co chrześcijanina? Ukłujcie nas – czyż
nie będziemy krwawić? Połaskoczcie – czyż nie
będziemy chichotać? Otrujcie – czyż nie umrzemy?
A gdy nas skrzywdzicie – czyż nie będziemy szukać
pomsty? Skoro we wszystkim innym jesteśmy jak wy,
to i w tym jesteśmy do was podobni.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Katyń 1940 – Torchwood 1941

W tym roku noc oskarową przespałem słodko, bo żadnego z nominowanych filmów nie widziałem wcześniej, więc nie miało dla mnie większego znaczenia, kto i za co zgarnie statuetki Akademii. Przy porannej kawie z pewnym zniecierpliwieniem słuchałem jednak przez 40 minut wiadomości o tym, jaki film Oscara nie dostał. Szykując się do wyjścia miałem przyjemność wysłuchać kilkunastu różnych osób, opowiadających o filmie Andrzeja Wajdy Katyń lub o wydarzeniach katyńskich w ogóle, w dwóch kolejnych skrótach wiadomości usłyszałem, że Katyń nie dostał Oscara, ale jaki film Akademia uhonorowała tytułem najlepszego, nie dane mi było się dowiedzieć.
Postanowiłem w końcu ten film obejrzeć i nie żałuję, chociaż tematyka nie pociągała mnie szczególnie. To film dobry i ważny, choćby z tego powodu, że powinien był powstać lat temu kilkadziesiąt, a nie dopiero teraz. Ale że nie dostał Oscara, jakoś mnie nie dziwi. Czy ten monotonny, martyrologiczny ton, w którym utrzymany jest obraz, może naprawdę przykuć do fotela kogoś, kto nie urodził się w Polsce i komu cierpiętniczego, powstańczego patriotyzmu nie wbijano do głowy przez całą młodość?
Po obejrzeniu Katynia zafundowałem sobie inny seans będący efektem natarczywej rekomendacji. Tomek Łysakowski tak często pisze o serialu Torchwood, że mimo lekkiej niechęci obejrzałem sobie pierwszy odcinek. Ten, w którym Jack i Tosh badają zaburzenia czasoprzestrzeni w opuszczonym budynku, z którego nadal, kilkadziesiąt lat po potańcówce pożegnalnej na cześć wyjeżdżających na wojnę żołnierzy, Kiss the boys goodbye w roku 1941, dobiega muzyka z lat czterdziestych. Chodząc po budynku Jack i Tosh przenoszą się w rok 1941 i spotykają tam kapitana Jacka Harknessa, który ma zginąć nazajutrz w locie treningowym, a następnie w lokalu dochodzi do całego szeregu spięć i niespodzianek – od antyjapońskich reakcji na obecność Tosh, poprzez złudzenia słuchowe ignorujące prawa czasu, gdy Jack i Tosh słyszą wołającą ich sześćdziesiąt lat później Gwen, po sceny, w których dwaj kapitanowie tańczą ze sobą i całują się namiętnie. Bilis Manger, obecny dozorca opuszczonego budynku, zdaje się być tym samym człowiekiem, co kierownik lokalu z lat czterdziestych, odgrywa istotną rolę w odcinku, a jednocześnie trudno nam powiedzieć coś o jego intencjach czy charakterze, bo jest tylko jedną z wielu niewyraźnie zarysowanych postaci w tej wielowątkowej fabule.
Zdaję sobie sprawę z tego, że Katyń to film w zupełnie innej konwencji, że nie sposób go porównywać z fantastyczną przeróbką Doctor Who w brytyjskiej telewizji. Że ma zupełnie inną rolę i jest adresowany do odmiennej widowni. Trudno też oceniać Torchwood po obejrzeniu jednego odcinka, ale na pewno mam ochotę zobaczyć kolejne.
Być może to akurat zaleta filmu Katyń, ale odniosłem wrażenie, że jest to film jakby zupełnie niewspółczesny, jakby jego twórcy przez całe życie oglądali tylko filmy starsze od Pulp Fiction. Prawdziwie artystycznie połechtany poczułem się podczas tego filmu tylko raz, gdy siedząca w oknie krakowskiej kamienicy Antygona, potrzebująca peruki aktorka, słowami prosto z Sofoklesa przemówiła do oddającej jej swoje włosy polskiej Antygony powojennej. Pieniądze za obcięte włosy przeznaczone zostają na nagrobek zamordowanego w Katyniu brata, ale nagrobek ten nie może sobie znaleźć miejsca w nowej polskiej rzeczywistości, odtrącany przez władze świecką i kościelną.
Poza tym z zainteresowaniem przyglądałem się postarzonym na potrzeby filmu miejscom, przez które sam często przechodzę. Ale to była ciekawość lokalna, moja, bo znam te place i ulice, bo pokonuję je często na piechotę, bo kocham to miasto. Obawiam się, że Katyniowi nie do końca udało się jednak być filmem uniwersalnym, potrafiącym przemówić do każdego. Jest polski, bardzo dobry, ale na wskroś lokalny i pewnie nawet nie do końca zrozumiały dla ludzi z innych kontynentów. Jeśli ktoś się nie zgadza, polecam do obejrzenia Babel z Bradem Pittem i Cate Blanchett. Alejandro González Iñárritu z całego splotu drobnych, codziennych tragedii, nieporównywalnie przecież mniejszych niż tragedia katyńska, zrobił obraz – moim zdaniem – o wiele bardziej poruszający i uniwersalny.

Milenium co cztery lata

Przed rokiem dwutysięcznym spodziewaliśmy się całkowitego paraliżu wszystkich systemów elektronicznych świata, który miała spowodować niezrozumiała dla wielu komputerów data. Teraz – z trochę innego powodu – boimy się nadchodzącego końca kalendarza starożytnych Majów.
A tu tymczasem zwykły, co cztery lata wracający rok przestępny potrafi narobić większego zamieszania. Oto, jak wyglądało moje forum w nocy z 28 na 29 lutego 2008:


www.anglista.edu.pl

Serdeczne podziękowania dla Michała za szybką interwencję.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Przesłanie po polsku

Od niechcenia przeglądając kanały zatrzymałem się dzisiaj na chwilę na pewnej polskojęzycznej, a podobno nawet uważającej się za szczyt polskości, stacji telewizyjnej. Zatrzymałem się z zaciekawieniem, bo nigdy nie oglądałem ani jednego programu w tej stacji, a odkąd napisałem pierwszą pracę magisterską o stereotypach i uprzedzeniach politycznych, nie słuchałem też siostrzanej stacji radiowej ani nie czytałem należącego do tego samego koncernu tytułu prasowego.
Wysłuchałem kilkuminutowego felietonu, z którego dowiedziałem się, że jedna z największych gazet w Polsce ostatnio zamieściła poradnik dla rodziców chcących zaspokajać potrzeby seksualne swoich dzieci. Gazeta ta podobno nie może się też doczekać wiosny, bo jak wiadomo, geje będą mogli wtedy wyjść na ulice i zmuszać nas do oglądania różnych części swojego ciała, a ta gazeta im pomoże. Zboczeńców wspiera też w tym Unia Europejska, ponieważ jakiś znajdujący się w jej instytucjach przedstawiciel Zielonych jest w istocie czerwony i w młodości nie krył swoich kontaktów seksualnych z dziećmi, a nawet opisał je w książce, której na antenie nie da się cytować, bo jest zbyt szokująca. Jakby tego wszystkiego było mało, zbliża się rocznica marca 1968 roku i dobrze wiadomo, jak ją teraz wykorzystają wrogowie Polski i Polaków.
Pierdu – pierdu. Gdyby wielkonakładowy ogólnopolski dziennik rzeczywiście zamieścił artykuł propagujący pedofilię, grzmiałby o tym nie tylko felietonista stacji, którą oglądałem przez chwilę po raz pierwszy w życiu i już pewnie nigdy nie obejrzę. Nieprędko włączę telewizor na tym samym kanale.
Przesłania felietonu zupełnie nie zrozumiałem, jakoś – nie wiedzieć czemu – bardziej docierają do mnie przesłania pozytywne, takie jak wiara, nadzieja czy miłość, niż straszenie fobiami.

Żałoba w blogosferze

Dzisiaj mija dokładnie miesiąc, odkąd Michał Piróg dokonał ostatniego wpisu w swoim – nawiasem mówiąc dosyć popularnym jakiś czas temu – blogu. Notka była dziwna, intrygująca. Pytał w niej czytelnika, przypominając mu o politycznych przepychankach polityków nad trumnami polskich lotników, którzy zginęli w katastrofie pod Mirosławcem, czy potrafi uszanować intymność śmierci i żałoby. We wpisie nie było właściwie nic kontrowersyjnego, nie trzeba było jednak długo czekać, by pojawiły się pod nim obraźliwe komentarze, nijak się nie mające do treści wpisu, w których użytkownicy Onetu o bardzo idealistycznie brzmiących nickach zaczęli obrzucać autora najgorszymi możliwymi do wyobrażenia epitetami. Nie przebierając w słowach odnosili się do zainteresowań, przekonań politycznych i orientacji seksualnej Michała, nie pominęli też genealogii i sposobu spędzania wolnego czasu. Niektóre obelgi były tak wulgarne, że trudno nawet zrozumieć, do czego się odnosiły. Niektóre pisane były, kiedy autora już nie było między nami.
Bo Michał, student historii Uniwersytetu Jagiellońskiego, popełnił samobójstwo kilka dni po ostatnim wpisie na blogu Onetu, podczas gdy czytelnicy w najlepsze wzajemnie się obrażali. Nie chcę się zastanawiać nad przyczynami tragedii, bo jak piszą na specjalnej, poświęconej pamięci Michała stronie jego internetowi przyjaciele, powodów było wiele. Sam Michał nie uważał za konieczne dzielić się z nikim motywami swojej decyzji, skoro swój pożegnalny list napisał na paragonie z Kauflandu, bardziej po to, by wyjaśnić, co na pewno nie było przyczyną samobójstwa, oraz by podkreślić, że nie życzy sobie katolickiego pogrzebu.
Ale zawdzięczamy Michałowi ważną lekcję i każdy, kto – korzystając z możliwości anonimowego wypowiadania się na forach i komentowania blogów czy artykułów – traci poczucie smaku i daje się ponieść irracjonalnym emocjom, powinien się zastanowić, czy napisałby to, co pisze, gdyby wiedział, że pisze do kogoś, kto już na pewno nie odpowie.
Wypada się podpisać pod słowami jednego z wspominających Michała bloggerów, Adama:

Pragmatyku, czekaj na nas w blogowej krainie tam w górze…
I czuwaj nad nami, cobyśmy żenujących postów nie pisali.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Respekt

Darek i Mariusz (jeden z nich na zdjęciu w nagłówku bloga) skończyli szkołę w ubiegłym roku, ale jak to bywa z absolwentami, sporadycznie odwiedzają szkołę. W środę trafili do mnie na lekcję w drugiej klasie i z mądrymi minami godnymi metodyków na hospitacji obserwowali naszą pracę przez dobre dwadzieścia minut. Najpierw omawialiśmy z chłopakami dłuższą wypowiedź pisemną, którą im właśnie oceniłem, a potem zaczęliśmy robić zadanie rozumienia ze słuchu z repetytorium.
Otworzyliśmy książki i daliśmy sobie chwilę na przeczytanie pytań. Marcin wstał i podszedł do mnie, zajrzał do mojego repetytorium, by upewnić się, na której stronie znajduje się zadanie i w jakim miejscu, po czym wrócił do siebie i przewertowawszy kilka kartek skupił się nad zadaniem. Przesłuchaliśmy nagranie, które uczniowie sami sobie puścili z płyty na jednym ze stanowisk komputerowych, przedyskutowaliśmy wstępnie odpowiedzi w grupach i ustaliliśmy, czego nie jesteśmy jeszcze pewni. Michał, który jest bardzo dobry w rozumieniu ze słuchu, dostał dodatkowe zadanie, żeby mu się nie nudziło, i puściliśmy tekst ponownie. Po wysłuchaniu omówiliśmy odpowiedzi na pytania, zapytałem o wiele dodatkowych informacji. Zadanie było trudne, więc nie wszyscy wszystko zrozumieli, ale wspólnie udało nam się rozwiać wszystkie wątpliwości.
Gdy Darek i Mariusz wyszli, Marcin i kilku innych panów – najwyraźniej zadowolonych, że udało im się to ukryć – przyznało mi się natychmiast, że mają stare wydanie książki i nie znaleźli w ogóle zadania, które robimy. Koncentrowali się bardzo na treści zadania i dzięki temu odpowiadali na pytania sensownie, chociaż nie mieli wcale przed oczami polecenia, patrzyli w książki tylko po to, żeby się nie wydało.
Oczywiście mógłbym od środy chodzić wściekły albo zdołowany, bo okazało się oto, że dwaj ubiegłoroczni absolwenci cieszą się większym szacunkiem moich uczniów, niż ja sam. Postrzegam to jednak zupełnie inaczej, sytuacja ta była dla mnie zabawna, mój autorytet nie poniósł żadnego szwanku, a wręcz jestem szczęśliwy, że uczę panów, którzy umieli się tak skoncentrować nad nagraniem w języku obcym, że ani Darek i Mariusz, ani ja, nie zorientowaliśmy sie, że improwizują.
Dwa dni później inny absolwent, Sebastian, będący na kilkudniowej przepustce z wojska, odwiedził mnie podczas lekcji w innej klasie. Robiliśmy ćwiczenie, którego celem jest kształcenie umiejętności płynnego wypowiadania się po angielsku na proste tematy. Ćwiczenie nikomu się szczególnie nie podobało, bo kto lubi być zmuszany do mówienia w obcym języku. Ale mam wrażenie, że gdy Sebastian powiedział, iż to jest bardzo dobre ćwiczenie i że w jego klasie za późno zacząłem je robić, mój autorytet – choć zostałem skrytykowany – znowu wcale nie ucierpiał. Myślę, że ani ja, ani żaden z rodziców nie bylibyśmy w stanie powiedzieć nic, co by zachęciło panów do nauki bardziej, niż opinia Sebastiana, z którego zdaniem liczą się i któremu wierzą.

Inny świat

W swoim niedawnym komentarzu do mojego wpisu zatutułowanego „Cyber przemoc” Krzysztof w dość mocny sposób podkreśla różnicę pomiędzy ogólnodostępnymi, nowymi nośnikami informacji, a tym samym potencjalnymi narzędziami upokorzenia i przemocy, a przytaczanymi przeze mnie przykładami z przeszłości. Aczkolwiek zgadzam się z jednoznaczną oceną czynienia zła na wszystkie opisywane przez Krzysztofa sposoby, pozostaję przy swoim zdaniu, jeśli chodzi o to, czy same media można tu za coś winić.
Gdy z moim przyjacielem z liceum, Maćkiem, wywoływaliśmy czarno-białe zdjęcia i dostępnymi nam w jego kuchni prymitywnymi środkami dokonaliśmy montażu, wskutek którego powstała fotografia naszej wychowawczyni z naniesionym na nią wzorem tarczy do celowania, mieliśmy do dyspozycji środki techniczne i odczynniki, o jakich Leonardo da Vinci mógł co najwyżej marzyć. Dzisiejsza młodzież ma do dyspozycji urządzenia, które dla nas wówczas były niewyobrażalne, a przy pomocy których może łatwo tworzyć, powielać i udostępniać materiały multimedialne. To prawda, ale jednak moim zdaniem świat nie staje się gorszy, staje się po prostu inny.
I chociaż relatywizm moralny to określenie raczej pejoratywne, to nie zawaham się powiedzieć, że kwestia zła i dobra to rzecz względna i brak uniwersalnych zasad, które obowiązywałyby we wszystkich społeczeństwach, poza może oceną kazirodztwa, jest tego najlepszym przykładem. W mojej rodzinie znam wiele osób, zwykle w bardzo podeszłym wieku, albo już nieżyjących, dla których okres okupacji hitlerowskiej był najlepszym okresem ich życia, kiedy to panował największy porządek i mieli największe poczucie bezpieczeństwa. Ludzie ci, często bardzo mi bliscy, wychowywali się w czasie wojny z dala od getta i obserwowali wojnę z perspektywy dziecka lub nastolatka, a jednak nawet dziś bez wahania powtarzają, jak to dobrze rzekomo było za okupacji. Trudno nam dzisiaj ich potępiać i oceniać ich sposób postrzegania ówczesnych realiów, bo nie żyliśmy w tamtych czasach i nie do końca je rozumiemy, a oni z kolei w tym nie znającym telewizji świecie swojej młodości widzieli jedynie pewien wąski wycinek wojennych realiów. Dokonywany przez nieumiejętne lub złośliwe wykorzystywanie internetu gwałt na prywatności i intymności naszego życia, o którym pisze Krzysztof, na pewno nie pozostanie bez wpływu na normy społeczne i moralne, a o kształcie tych norm nie sposób dzisiaj dyskutować.
Obserwujemy ostatnio walkę polityczną, która w sposób bardzo dobitny pokazuje, jak przełomowe zmiany nastąpiły w naszej świadomości. Oto o nominację do wyścigu o fotel prezydenta Stanów Zjednoczonych z ramienia Partii Demokratycznej starają się dwie osoby, przy czym pięćdziesiąt lat temu już sam pomysł, by którakolwiek z tych osób odgrywała poważną rolę na arenie politycznej, byłby nie do pomyślenia. Bez względu na to, kto zostanie Prezydentem USA w najbliższych wyborach, będziemy mieli do czynienia z historycznym przełomem. Gdybyśmy Amerykaninowi sprzed wieku powiedzieli, że może nim zostać ciemnoskóry Barack Obama, albo kobieta – Hillary Clinton, popukałby się co najwyżej w głowę. A oglądając film promujący Johna McCaina na jego stronie internetowej, nie uwierzyłby na pewno, że jest to kandydat Republikanów. Czy świat, w którym Barack Obama byłby prezydentem Stanów Zjednoczonych, byłby do zaakceptowania dla przeciętnego mieszkańca Nowego Orleanu sprzed dwustu lat? Myślę, że świat ten byłby dla niego równie niepojęty, jak dla nas świat, którego mieszkańcy tak się przyzwyczają do miniaturowych kamer, internetu, monitoringu, jak my przyzwyczailiśmy się do filmu, telewizji czy telefonu, a nasi dziadkowie do gazet, książek czy fotografii.
Te niepojęte dla nas, starych, zmiany, opisywałem już kiedyś na przykładzie różnicy między moimi uczniami z roku 1996 i 2006. Przez dziesięć lat zmienili się tak bardzo, że ci z dwudziestego wieku nie byliby w stanie zrozumieć tych z wieku dwudziestego pierwszego. Skoro potrafię takie przełomowe zmiany zaobserwować w uczniach jednej szkoły na przestrzeni jednej dekady, nie da się bronić tezy, że zmiany takie nie zachodzą globalnie na przestrzeni dziesięcioleci. I prawdę mówiąc, wcale się tych zmian nie boję.
Czyż poniższy film, dla mnie piękny, dla obywatela amerykańskiego z końca XVIII wieku nie byłby w najwyższym stopniu gorszący i do cna zepsuty w swoim przesłaniu?


Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Cyber przemoc

Bardzo modne jest mówienie o niebezpieczeństwach, jakie czyhają na dzieci i młodzież w internecie. I chociaż nie neguję wcale tych zagrożeń, jakie niesie ze sobą nowoczesna technologia, uważam, że są one w dużym stopniu demonizowane, a poprzez niezrozumienie natury internetu i upatrywanie zła, z którym mogą się spotkać nasze dzieci, wyłącznie w internecie, umykają naszej uwadze inne, niewirtualne zagrożenia.
Oglądałem niedawno czarno-biały film z 1965 roku, I Saw What You Did. W filmie tym dwie nastoletnie dziewczynki, Libby i Kit, zostawione w domu przez rodziców, którzy udali się na bankiet, spędzają wieczór na niewinnych igraszkach przy użyciu aparatu telefonicznego. Dzwonią do przypadkowych osób z książki telefonicznej i wygłupiają się – rozmawiając z kobietami udają kochanki ich mężów, wprawiają swoich rozmówców w zakłopotanie lub doprowadzają do wściekłości. Nie przypuszczają nawet, że gdy specjalnie modulowanym, powabnym głosem szepczą do słuchawki: „Wiem, kim jesteś. Widziałam, co zrobiłeś”, a następnie się rozłączają, ktoś może potraktować ich wygłupy poważnie. I tak dochodzi do śmiertelnego zagrożenia, a jedna z dziewczynek o mało nie pada ofiarą psychopatycznego mordercy, Steva, który tuż przed odebraniem jej jajcarskiego telefonu zamordował żonę. W zamieszaniu spowodowanym po części telefonami dziewcząt, a po części niezdrowym sąsiedzkim romansem, ginie tego wieczoru jeszcze jedna kobieta, Amy.
Myślę, że na swój sposób film z 1965 roku przypomina współczesną nagonkę na internet, niosąc ze sobą mroczne przesłanie i ostrzeżenie przed posiadaniem telefonu w automatycznej centrali, umożliwiającej przypadkowe, anonimowe połączenia. A przecież nikt chyba dzisiaj już nie demonizuje samego telefonu jako wynalazku, a wręcz przeciwnie – wielu z nas czuje się pewniej, gdy nasze dzieci mają przy sobie włączoną cały czas komórkę, którą traktujemy jako swego rodzaju gwarancję bezpieczeństwa.
Podobnie jak niebezpieczeństwo tkwi w niewłaściwym sposobie korzystania z telefonu, a nie w samym telefonie, tak również internet sam w sobie nie jest zły. SMS-owe czy mailowe pogróżki, w których jeden nastolatek mówi drugiemu, co o nim myśli, ponieważ ten odbił mu dziewczynę, nie różnią się wiele od anonimowych kartek, jakie my podrzucaliśmy sobie do plecaków na boisku szkolnym albo w czasie przerwy. W dodatku wiele z nich jest równie niegroźnych, jak te kamienie, których nawkładaliśmy kiedyś jednemu z kolegów do tornistra na przystanku autobusowym w drodze powrotnej ze szkoły. Nawiasem mówiąc, nasi rodzice nie odzywali się potem do siebie przez dwa lata.
Czy kiedy jako dziecko maszerowałem na piechotę dwa kilometry do szkoły przez podjasnogórskie pola, na których mógł się zaczaić w krzakach niejeden zboczeniec i na których na początku roku szkolnego obozowało jeszcze sporo zjeżdżających się tutaj w sierpniu hippisów, byłem bezpieczniejszy niż dzieci z tej samej ulicy, odwożone dziś przez rodziców samochodami pod samą bramę Szkoły Podstawowej Nr 18, na które to dzieci czyha w domu potworne niebezpieczeństwo w postaci internetu? Myślę, że nie. Zmieniły się czasy, zmieniły się formy zagrożenia, ale jest ono w sumie zawsze takie samo. Samotność, alienacja, frustracja, nienawiść i zazdrość, brak oparcia u osób, od których tego byśmy najbardziej oczekiwali, zawsze znajdą sobie jakieś ujście. A chroniąca przed złem internetu cyber niania nie powinna uśpić niczyjej czujności przed złem, które może się kryć w najmniej oczekiwanym miejscu realnego świata.

Walentynka

Dzisiaj dogoniły mnie na korytarzu dwie uczennice zajmujące się tak zwaną pocztą walentynkową, sympatyczną i nieszkodliwą rozrywką naszych uczniów, którzy też – prawie wszyscy – mają pozakładane profile w serwisie fotka.pl, gdzie nie tylko w dniu świętego Walentego, ale przez cały rok, szukają romansów. Nawiasem mówiąc, jestem niezmiernie wdzięczny temu serwisowi, bo – odkąd istnieje – moi uczniowie przestali mieć problemy z regularnym używaniem poczty elektronicznej i wypełnianiem wszelkiego rodzaju formularzy internetowych. No i wręczyły mi dziewczyny taką oto Walentynkę:

No proszę, jakie to życie nieprzewidywalne. Po moich pierwszych lekcjach z klasą trzecią mechanika pół roku temu byłem w ciężkim szoku i nie wiedziałem w ogóle, jak się z nimi porozumiewać. Stanowili temat każdej mojej rozmowy z każdym nauczycielem przez parę tygodni. Dałbym sobie wtedy uciąć rękę, nogę, a może i wszystkie kończyny, że końca semestru z tymi panami to ja raczej nie dożyję, a jeśli już cokolwiek od nich dostanę, to prędzej będzie to silna nerwica niż Walentynka.

Egzamin u profesora

W pewnej starej anegdocie student przychodzi na egzamin ustny przed komisją składającą się z profesora i dwóch asystentów. Losuje pytanie, przez moment przygląda się jego treści, ale podnosząc wzrok zwraca się do profesora z prośbą o pozwolenie na zmianę pytania. Ten się zgadza, więc student mieszając po omacku stertę pasków wybiera następny. Niestety, okazuje się, że to pytanie również nie jest z kategorii tych wymarzonych. Marszczy brwi czytając, ale w końcu błaga profesora, by pozwolił mu losować raz jeszcze. Profesor się zgadza, więc student nerwowo sięga do sterty pasków z pytaniami, z pochyloną nad nimi ręką waha się przez chwilę, a wreszcie bierze do ręki pierwszy pasek z brzegu. Patrzy na pytanie, jego wargi bezgłośnie poruszają się zgodnie z rytmem czytanych słów, po czole spływa pot. Na ułamek sekundy zamiera, ale w końcu… kapituluje. Nie, na to pytanie również nie zna odpowiedzi.
Profesor prosi o indeks i wpisuje do niego ocenę dostateczną. Po wyjściu studenta asystenci protestują:
– Ależ panie profesorze, on nie odpowiedział na żadne pytanie!
– Tak, ale musiał coś umieć. – odpiera zarzut profesor – Czegoś przecież szukał!
Studiując, podchodziłem do wielu egzaminów. Najtrudniej było mi zdać egzamin pisemny sprawdzany przy pomocy pudełka zapałek – profesor nie czytał w ogóle naszych wypocin, tylko rzucał pudełkiem – niczym kostką do gry. Gdy pudełko upadało na największą powierzchnię (a zwykle tak było), dostawało się niedostateczny. Gdy na bok z siarką – dostateczny. Gdy na ściankę szufladki – dostateczny plus. Do pierwszych podejść przygotowywałem się bardzo starannie, ale – jak łatwo się domyślić – bez skutku. W sesji poprawkowej we wrześniu poszedłem nie robiąc najmniejszej nawet powtórki i zdałem. I szczerze mówiąc, z tak zdanego egzaminu miałem dużo mniejszą satysfakcję, niż miał zapewne student, o którym mowa w anegdocie. A profesorów takich, jak ten z anegdoty, wspominam lepiej i z większym szacunkiem.