Bez pogromu na ulicy Garibaldiego

Podczas lektury książki Jana T. Grossa Strach. Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie. Historia moralnej zapaści natknąłem się na ciekawą lokalną migawkę z Częstochowy. Autor cytuje przewodniczącego częstochowskiego Komitetu Żydowskiego Brennera z „Głosu Bundu” z 1 sierpnia 1946 roku:

… ostatnio 11-letnie dziecko chrześcijańskie ze swoją matką chodziło po ulicy Garibaldiego, zamieszkałej przez licznych Żydów, i wskazywało dom, w którym mieli go rzekomo Żydzi więzić przez dwie doby. Tym razem chrześcijańscy sąsiedzi domu wykpili chłopca i wypędzili.

Relacja ta daje bardzo dobre świadectwo mieszkańcom częstochowskiej ulicy Garibaldiego tuż po wojnie, bo to przecież ten sam okres, kiedy w Rzeszowie, Krakowie czy Kielcach dochodzi do pogromu tamtejszych Żydów właśnie w atmosferze oskarżeń o to, że porywają na macę chrześcijańskie dzieci, ewentualnie, że picie krwi utoczonej z tych dzieci pozwala im się wzmocnić.
Złotymi zgłoskami w historii polskiego kościoła zapisał się też ówczesny biskup częstochowski, Teodor Kubina, który razem z władzami lokalnymi wydał oświadczenie następującej treści:

Wszelkie twierdzenia o istnieniu mordów rytualnych są kłamstwem. Nikt ze społeczności chrześcijańskiej ani w Kielcach, ani w Częstochowie lub gdzie indziej w Polsce nie został skrzywdzony przez Żydów dla celów religijnych lub rytualnych. Nie jest nam znany ani jeden przypadek porwania dziecka chrześcijańskiego przez Żydów. Wszystkie szerzone w tej materii wiadomości i wersje są wymysłem świadomym zbrodniarzy lub nieświadomym – ludzi obałamuconych i zmierzają do wywołania zbrodni. […]
Wierzymy, że uświadomione obywatelsko i przywiązane do zasad moralności chrześcijańskiej społeczeństwo m. Częstochowy i ziemi kieleckiej nie da posłuchu złym podszeptom i nie splami się podniesieniem ręki na współobywatela, mimo że jest on innego wyznania i innej narodowości.

Bardzo światłego miała widać w owym czasie ordynariusza, bo przecież w tym samym czasie świeżo upieczony biskup lubelski, przyszły prymas, Stefan Wyszyński, nie umiał jednoznacznie rozstrzygnąć kwestii, czy Żydzi używają krwii chrześcijańskiej do produkcji macy, i odmówił publicznego potępienia antysemityzmu. Także konferencja plenarna episkopatu w Krakowie skarciła biskupa Kubinę za współuczestnictwo w „wydaniu odezw, których treść i intencje inni ordynariusze diecezji uznali za niemożliwe do przyjęcia z zasadniczych założeń myślowych i kanonicznych Kościoła katolickiego”.
Zamiast wdawać się w dyskusję z oświadczeniami tego czy innego biskupa, gdy jako autorytet moralny wypowiada się on w sprawach nam współczesnych, czasami warto poczytać, jak wypowiadali się biskupi przed laty w sprawach, co do których dziś mamy poglądy bardzo skrystalizowane.

Częstochowa, ulica Garibaldiego, była szkoła. Zdjęcie z blogu Piotra Berghofa.

„Cudowny” cudzysłów

Trzy lata temu, będąc przejazdem w pewnym sanktuarium maryjnym, doznałem przeżycia mistycznego, ale chyba zupełnie innego rodzaju, aniżeli powinienem był – zdaniem gospodarzy tego miejsca – doznać.
Abstrahując już od całkowicie groteskowej – moim zdaniem – idei oświetlania figury, bo to mieści się jeszcze jakoś w moich kategoriach pojmowania ludowej pobożności, nie mogę pojąć interpunkcji, a ściślej rzecz biorąc funkcji cudzysłowu.
No bo czy nie wydaje się Wam, że wzięta w cudzysłów „Cudowna Figurka” może być rozumiana jako wyraz pewnego braku szacunku i kłóci się trochę z oczekiwanym przez nas stosunkiem gospodarzy sanktuarium do swojej patronki? Ale może to moja wina, miałem zawsze problemy z interpunkcją i pewnie czegoś nie rozumiem.

Pensja czarodzieja

Krzysztof mówi, że jakby z jego klasą mi się układało, to miałbym za dobrze i nie wiedziałbym, za co mi płacą. Muszę gdzieś mieć jakiś sajgon, żeby mi nie było za błogo.
Faktycznie, w niektórych klasach jest mi wprost za dobrze. W ostatnim dniu nauki przed feriami, w przeddzień studniówki, na jednej z lekcji w drugiej mechanika powiedziałem panom, żeby usiedli z jednej strony sali, bo z drugiej moja koleżanka anglistka robiła korektę ważnego dokumentu, więc wypadało zapewnić jej odpowiednie warunki. Całą lekcję udało mi się poprowadzić szeptem i nie stanęła temu na przeszkodzie ani praca w grupach, ani konfrontowanie wyników tej pracy pomiędzy grupami… Właściwie to aż nie chce się wierzyć, że można całą lekcję mówić tak cicho, a jednocześnie mieć uczniów tak aktywnych, tak bardzo zaangażowanych. Przez całą lekcję żaden z nas nie odezwał się na głos, a gdy jeden z obecnych w klasie uczniów z całkiem innej grupy odrobinę nam przeszkadzał, zrobiliśmy palcami „pstryk” i jednogłośnie stwierdziliśmy, że zniknął, a efekt naszych czarów był tak dźwiękoszczelny, że wydawało się, iż Adam naprawdę rozpłynął się w powietrzu.
Tego samego dnia na siódmej lekcji, a więc ostatniej lekcji przed feriami, gdy większość moich koleżanek siedziała sobie spokojnie w pokoju nauczycielskim, gdyż ich klasy dawno już uciekły ze szkoły, trzecia mechanika ochoczo zrobiła na ocenę ćwiczenia w rozdziale powtórzeniowym i pozwoliła sobie bez żadnych protestów wpisać oceny do dziennika.
Klasa Krzysztofa jest rzeczywiście całkiem inna. Odkąd się poznaliśmy pięć miesięcy temu, nie udało nam się jeszcze rozpocząć owocnej współpracy. W ostatnim tygodniu przed feriami darowałem im klasówkę, do której nie udało im się przygotować, ale mimo to mają do mnie żal o to, że nie odpuściłem im całkiem wszystkiego, z czym klasy młodsze od nich uporały się dawno. Wszelkie metody aktywizacji uczniów są skazane na porażkę, ponieważ prawie żaden z nich nie jest zainteresowany tym, by cokolwiek robić, a ci nieliczni, którzy może i rokowaliby jakieś szanse, w minionym semestrze mieli wielotygodniowe (nawet dwumiesięczne) przerwy w chodzeniu do szkoły. Gdy nadludzkim wysiłkiem próbowałem skoncentrować swoją uwagę na uczniu wyjątkowo mało zainteresowanym nauką, przerwał rozmowę ze mną i zaczął pisać SMS-a.
No cóż, nie wszędzie manna pada z nieba i musi być też taka klasa, jak klasa Krzysztofa. Ale myli się Krzysztof sądząc, że z takich klas wychodzi się sfrustrowanym i pozbawionym nadziei. Myli się sądząc, że to gorzki kawałek chleba i twardy orzech do zgryzienia. To właśnie takie klasy są szczególnie inspirujące, a jeśli uda się z nimi coś osiągnąć, to satysfakcja z tego jest co najmniej taka sama jak w klasach, w których nauczyciel ma moc czarodzieja, a wszyscy rzucają zaklęcia rymujące się z jego zaklęciami i machają swoimi różdżkami w rytm jego słów.

W drodze na pogrzeb

W filmie Cat On A Hot Tin Roof jest taka scena, w której Elizabeth Taylor czarująco przytula się do Paula Newmana. Stojąc za nim, obejmuje go ręką i kokieteryjnie opiera głowę na jego lewym ramieniu. Na pierwszym planie Newman w szlafroku, ze szklanką whisky, stojąca za nim Taylor zdaje się kusić zmysłowością misternie zgiętej szyi, a ramiączko koszuli nocnej jest tak cienkie i tak blade, jakby go wcale nie było. Jedna z najbardziej erotycznych scen kina, jakie znam, a jednocześnie jeden z najbardziej uderzających obrazów, jakie widziałem.
Od kilku lat, ilekroć widzę tę scenę, nie mogę jakoś się oprzeć myślom, iż ani Paul Newman, ani Elizabeth Taylor nie mają już po lat dwadzieścia czy trzydzieści, nie mogliby już w sztuce Tennessee Williamsa zagrać małżeństwa przeżywającego pierwsze kryzysy. Co gorsza, nie mogę jakoś uwolnić się od strachu przed pustką, jaką mogę kiedyś poczuć, gdy dowiem się, że któreś z nich odeszło.
A tu nagle odchodzi ktoś zupełnie inny, komu nie współczułem jakoś szczególnie przegranego wyścigu do Oscara, chociaż przed obejrzeniem filmów Crash i Capote wydawał mi się bezkonkurencyjny. Myślałem, że przed Heathem Ledgerem jeszcze dziesiątki szans na Oscary – był młodszy od niektórych moich byłych uczniów. Ale życie jest, jakie jest. Nie można za dużo planować, nie można przewidywać. Nigdy nic nie wiadomo: przejmuję się pustką, jaką poczuję po śmierci Newmana czy Taylor, a przecież – zanim dowiem się o ich śmierci – mogę trafić na swój własny pogrzeb…



Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi

Nauczyciel zażenowany

Wczorajszy dzień spędziłem w pracy, miałem siedem lekcji, prawie wszystkie w technikum mechanicznym, na ostatnich dwóch po raz pierwszy udało mi się zmusic KAŻDEGO ucznia III TMe, klasy, którą uczę od września i sprawiają wrażenie, jakby nigdy dotąd nie mieli angielskiego, żeby powiedział kilka wymyślonych przez samego siebie zdań po angielsku. To był prawdziwy cud i jestem dumny z trzeciej mechanika i z siebie.
Rano, podczas mojej lekcji w pierwszej klasie, zajrzała do mnie koleżanka skonsultować tłumaczenie kilku zdań na temat naszej szkoły, które mają się ukazać w obcojęzycznym informatorze. Była zachwycona tym, jak panowie z pierwszej klasy, na których ja codziennie narzekam, samodzielnie pracują. Rzeczywiście, mnie nadal wydają się rozbrykani i rozkojarzeni, tak jak w pierwszych tygodniach po przyjściu do naszej szkoły z gimnazjum, ale Ania ma rację. Może podczas moich lekcji – w przeciwieństwie do swoich odrobinę starszych kolegów – nie chodzą jeszcze jak szwajcarskie zegarki, ale przez tych kilka miesięcy bardzo się zmienili, wydorośleli i zaczęli się angażować w to, co wspólnie robimy. Zresztą ci z trzeciej klasy dwa lata temu byli tacy sami.
Miałem bardzo udane dwie lekcje w dwóch grupach pierwszej klasy, trzy lekcje w klasie drugiej i dwie w trzeciej. Jestem dumny z siebie i większości swych uczniów, bo odwaliliśmy kawał dobrej roboty. Dumni są z siebie także niektórzy polscy nauczyciele, bo tego dnia maszerowali po ulicach Warszawy, machali transparentami, krzyczeli dziennikarzom do mikrofonów.
Dużo brakuje w polskiej szkole. Nauczyciel, zwłaszcza młody, musi być bardzo zdeterminowany, by podjąć pracę w tym spauperyzowanym zawodzie. Ale protestu Związku Nauczycielstwa Polskiego nijak nie mogę pojąć.
Po raz pierwszy, odkąd jestem w ZNP, nie rozumiem za bardzo stanowiska związku, a w każdym razie nie rozumiem, skąd taki pośpiech w organizowaniu piątkowej manifestacji. Cieszę się, że tego dnia zajmowałem się czymś pożytecznym, a nie maszerowałem po stolicy w towarzystwie ludzi, których wypowiedzi relacjonowane w telewizji wprawiły mnie w lekkie zażenowanie. Nawet jeśli postulaty płacowe są słuszne, to kilka wypowiedzi uczestników manifestacji, jakie słyszałem w mediach, na pewno mocno nadszarpnęły autorytet naszego zawodu.

Śpiewna mowa

Od dziecka, odkąd zacząłem się uczyć języków obcych, słyszę stereotyp, że język niemiecki nie nadaje się do śpiewania, jest zgrzytliwy i niemiły dla ucha, w przeciwieństwie do angielskiego, który jest taki melodyjny, że nic tylko śpiewać. Nigdy się z tym stereotypem nie zgadzałem, w akademiku niejedną imprezę ubarwiły nam piosenki Westernhagena czy Herberta Grönemeiera i nie wyobrażam sobie w ogóle, by mogły być po angielsku. Tak samo, jak nie sposób, by Edith Piaf śpiewała w innym języku, niż francuski.
Dzisiaj wracając z pracy usłyszałem w radiu angielską wersję piosenki, którą dotąd słyszałem tylko po niemiecku. Może to kwestia osłuchania i przyzwyczajenia, ale gdyby była to jedyna piosenka na świecie (a na szczęście nie jest), z głębokim przekonaniem powiedziałbym, że język angielski nie nadaje się do śpiewania, w przeciwieństwie do niemieckiego.
Osoby pełnoletnie mogą sprawdzić same:

Alex C. featuring Y-Ass – Du hast den schönsten Arsch der Welt
Alex C. featuring Y-Ass – The Sweetest Ass In The World

Błogo i historycznie

Jestem w błogim nastroju po przeczytaniu dzisiaj instrukcji instalacji pewnego programu dydaktycznego:

Uwaga! Program […] wymaga dużej ilości pamięci. Jeżeli Twój komputer ma co najmniej 1MB RAM, możesz załadować system DOS w górne obszary pamięci i w ten sposób zwolnić więcej pamięci konwencjonalnej dla programu.
W tym celu w pliku „config.sys” musisz umieścić następujące dwa wiersze:

device=c:\dos\himem.sys
dos=high,umb

Dodatkową oszczędność pamięci uzyskasz instalując wszystkie drivery (np. driver myszki) także w górnych obszarach pamięci. Aby je tam umieścić, zastąp w pliku „config.sys” zlecenia:
device=….
zleceniami:
devicehigh=…

Driver’y instalowane w pliku „autoexec.bat” instaluj przy pomocy zlecenia
loadhigh …

np. loadhigh c:\dos\gmouse.com

Po uruchomieniu programu instalacyjnego na monitorze wyświetliło mi się dramatyczne pytanie:

Instalacja programu na twardym dysku wymaga min. 3,2 MB. Czy na Twoim dysku jest tyle wolnej przestrzeni?

Chociaż jeszcze wczoraj wydawało mi się, że muszę unowocześniać mój sprzęt i zainwestować w coś nowego, dziś odetchnąłem z ulgą. Zaoszczędzę, odłożę sobie parę złotych, może nawet pojadę na wczasy… Jak tu mieć zły humor po zainstalowaniu tego rewelacyjnego programu sprzed kilkunastu lat?

Galileusz poruszy Ziemię?

W przeciwieństwie do Dawkinsa czy Hitchensa, Sam Harris w swojej książce „The End of Faith” nie próbuje już nawet zachować pozorów poprawności politycznej i na każdym kroku przypomina, że wiara i religia, każda, nie tylko islam, to największe zło i zagrożenie dla współczesnego świata.
Lektura Harrisa jest niepokojąca nie dlatego, że bezkompromisowo burzy on różne stereotypy i przesądy, obala mity i pokazuje naturę religii w świetle podobnym, jak wspomniani wcześniej autorzy. To, że Maryja zawdzięcza być może swoje dziewictwo i fenomen niepokalanego poczęcia niewiedzy językowej ewangelistów, albo że pochodzenie Chrystusa od Dawida opisane rodowodami na początku ewangelii kłóci się z tym, jakoby Józef nie miał udziału w jego poczęciu, to argumenty jedne z wielu, z którymi spotkać można się w rozmaitych miejscach i nie są szczególnie szokujące ani odkrywcze. To, że współczesna zachodnia kultura dorosła do takiego poziomu empatii i pragnienia dobra, że obala dyktatorów dopuszczających się małego ułamka okropności, których dopuszczał się na co dzień Bóg Starego Testamentu, też nie jest jakimś szczególnie oryginalnym stwierdzeniem w dzisiejszej dobie. Że normy moralne w różnych społeczeństwach wykluczają się wzajemnie i poza kazirodztwem nic nie jest postrzegane jednoznacznie jako grzech i jako zło we wszystkich religiach świata, to także wie każdy student socjologii. W jednej kulturze zgwałconą kobietę otaczamy opieką i pocieszamy, w innej kulturze mordujemy ją w obronie honoru rodziny, nawet jeśli jest naszą córką czy żoną.
Ale Harris przez całą książkę przypomina uparcie i bardzo sugestywnie, i tym chyba najbardziej mnie zaniepokoił, że w istocie większą szkodę przynoszą naszej cywilizacji ci, którzy w imię poprawności wyłączają sferę religii z dyskursu logicznego, aniżeli ci, którzy w imię fanatyzmu religijnego dopuszczają się przemocy. Zdaniem Harrisa tolerancja religijna prowadzi do tego, że uwsteczniamy się i pogrążamy w otchłani, w której barbarzyńcy o czternastowiecznej mentalności dostają do zabawy środki masowej zagłady z XXI wieku. Harris daje liczne przykłady tego, jak Ameryka coraz bardziej pogrąża się w średniowieczu przesądów i guseł, a konstytucyjny rozdział religii i państwa staje się fikcją.
Harris czy Dawkins martwią się, że naszą cywilizację czeka zagłada, jeśli w imię tolerancji, umiarkowanej religijności i szacunku dla prywatności sumienia nie rozprawimy się z religią i nie nadejdzie nowa era oświecenia. Musieli obaj poczuć ulgę dowiadując się, że papież Benedykt XVI pod naciskiem profesorów i studentów rzymskiego uniwersytetu La Sapienza odwołał swój udział w jutrzejszych uroczystościach na uczelni i swój wykład inauguracyjny.
15 lat temu, jeszcze jako kardynał, papież podobno uznał proces Galileusza za rozsądny i sprawiedliwy, twierdząc, iż w owych czasach Kościół pozostał bardziej wierny rozsądkowi, niż sam Galileusz. Astronom twierdził, że Ziemia krąży wokół Słońca, co stało w sprzeczności z ówczesnym nauczaniem Kościoła, i został zmuszony do publicznego odwołania swoich poglądów.
Wydaje się, że stający w obronie astronoma profesorowie i studenci uniwersytetu La Sapienza to zemsta Galileusza zza grobu po niemal czterystu latach od procesu. Ważny gest w świecie, w którym do dziś nie brakuje ludzi zaprzeczających podstawowym osiągnięciom współczesnej nauki i gotowych mordować w obronie dosłownie pojmowanych treści, jakie czerpią z ksiąg pisanych przez ludzi, którzy – jak pisze Harris – nie potrafiliby pojąć skomplikowanego wynalazku, jakim jest taczka na jednym kółku. Ważny gest, ale czy Galileusz zza grobu poruszy Ziemię?
Książkę Harrisa warto przeczytać, ale na miejscu protestujących na Uniwersytecie La Sapienza starałbym się pamiętać, że groźni wrogowie rozumu są wszędzie i gdyby Benedykt XVI należał do tych najbardziej niebezpiecznych, nie byłoby tak źle, jak jest w rzeczywistości.

Czternastolatka i łobuzy

Przeczytałem wczoraj w Gazecie Wyborczej o czternastoletniej dziewczynce, która uderzyła swoją nauczycielkę w łazience. Nauczycielka podawała jej wówczas ręcznik, by dziewczynka zmyła makijaż. Odetchnąłem z wyraźną ulgą, że nie uczę czternastoletnich dziewczynek, tylko dorosłych albo prawie dorosłych facetów. Nie malują się, a jakby nawet któryś się pomalował, to nieszczególnie mnie to obchodzi i nie muszę pędzić za nim do łazienki z ręcznikiem i zmuszać go do zmywania makijażu. Gdybym był bardzo wrażliwy na estetykę ich wyglądu, mógłbym czasami co najwyżej któremuś dać maszynkę do golenia, ale dopóki zarostem nie szurają głośno po podłodze, nie przeszkadza mi on szczególnie w pracy.
Obywamy się jakoś także bez pomocy kuratorów sądowych, sądu rodzinnego i policji, chyba że któryś po pijaku straci prawo jazdy albo zrobi inną głupotę. „Lejemy się po mordach” konstruktywnie, bez stosowania przemocy. Jakiś czas temu poszliśmy nawet z jedną grupą przed lekcjami do internatu, zamknęliśmy się w sali i każdy każdemu wygarnął, co do niego ma – bardzo to było pouczające. Niektórym przeszkadzały we mnie takie rzeczy, o których nigdy bym nie pomyślał, że mogą mieć znaczenie. Na przykład dowiedziałem się, że jak idę do nich na lekcję, to powinienem się zawsze ogolić, a nie wyglądać jak ostatni oprych. Całe szczęście, że malować mi się nie kazali.
W środę tak wkurzyłem jednego z tych panów, że nie omieszkał mi o tym wieczorem napisać w SMS-ie, jak trochę się uspokoił. Bogu dzięki wyjaśniliśmy jakoś tę sprawę bez pomocy instytucji państwowych i wczoraj wieczorem napisał mi, że już mu przeszło.
Szczerze i bez złośliwości – nie wyobrażam sobie, jak dałbym sobie radę z czternastoletnią dziewczynką. Taki łobuz z technikum to jest jednak dużo prostszy w obsłudze.

O seksie i starości

Wpisując dzisiaj do dziennika szesnaście ocen niedostatecznych zwróciłem uwagę, że stawiam je panom, z których przytłaczająca większość urodziła się w roku mile przeze mnie wspominanym jako rok moich pierwszych eksperymentów seksualnych. Popatrzyłem sobie na ciemny, twardy zarost tych pełnoletnich już uczniów i pomyślałem, że zestarzałem się już bardzo, skoro moim życiem seksualnym przejmuję się dużo mniej, niż tymi szesnastoma pałami wpisanymi dzisiaj w trzeciej mechanika.
Sądząc po opisach, jakie ustawiają sobie uczniowie tej klasy w komunikatorach internetowych, oni przechodzą obecnie okres fascynacji czymś właściwym dla swojego wieku. Ale może właśnie temu zawdzięczają stoicki spokój, z jakim przyjęli dzisiaj ten grom z jasnego nieba w postaci szesnastu jedynek z angielskiego. Uczę ich od czterech miesięcy, ale z tygodnia na tydzień coraz bardziej ich lubię i mam wrażenie, że zaczynamy się wspólnie starzeć w coraz większej harmonii.