Zwykle, gdy zaczynamy w środy poranną lekcję w drugiej mechanika, na korytarzu jest szum i zgiełk, przez kilkanaście minut słychać głośne śmiechy, piski i wrzaski. Dzisiaj, drugiego stycznia, mieliśmy za drzwiami ciszę, a w samej klasie spostrzegliśmy ze zdziwieniem, że nigdy dotąd przez nas nie zauważone tykanie zegarów na ścianie jest tak głośne, że utrudnia nam koncentrację. Zazwyczaj żywy i dowcipny Robert przysypiał dzisiaj w kącie, a na jego głowie po raz pierwszy zobaczyłem naturalną i z lekka zwichrowaną szopę włosów, a nie misternie wyżelowane loczki.
Właściwie podziwiam Pawła, Konrada i Łukasza, którzy nie tylko nadążali za moim rozumowaniem i odzywali się chwilami na temat ćwiczeń z czasów Present Perfect Simple i Present Perfect Continuous, które robiliśmy na pierwszej noworocznej lekcji. Podziwiam Michała, który z takim zaparciem pisał na tablicy. Gdy przypomnę sobie cierpienie w oczach Piotra, gdy spotykaliśmy się wzrokiem, nie mogę skojarzyć, bym w jakimkolwiek filmie wojennym czy dziele pasyjnym widział dotąd tyle bólu, smutku i żałości.
Ktoś płytki i niekulturalny mógłby podejrzewać, że miałem pierwszą lekcję w Nowym Roku z bandą skacowanych po Sylwestrze oprychów w technikum mechanicznym. Ale to tylko pozory. Miałem lekcję z kilkunastoma wrażliwymi młodzieńcami, których przygniotła świadomość, iż w tym roku wszyscy osiągną pełnoletniość i skończy się tym samym ich beztroskie dzieciństwo.
Dwa razy od nich starszy trzymam więc mocno kciuki, by w głębi serca zawsze pozostali dziećmi. I by w tej naszej piaskownicy nigdy nie było nam za ciasno.
Szczęśliwego Nowego Roku!
Popaprańcy
Christopher Hitchens poświęca cały rozdział swojej znakomitej książki God Is Not Great przykładom na to, że religia wcale nie sprawia, iż ludzie zachowują się lepiej. Książka jest trochę szokująca, bo o ile czytając prasę wydawaną w różnych krajach można się było przyzwyczaić do oskarżania Jana Pawła II o tragiczny wymiar pandemii AIDS na kontynencie afrykańskim, o tyle dwa opisywane przypadki bardzo mnie zaskoczyły. Religijny kontekst wielu wojen i starć etnicznych nie stanowi tajemnicy w Irlandii czy na Bałkanach, ale opis rzezi plemiennej w Rwandzie w latach dziewięćdziesiątych w powiązaniu z objawieniami maryjnymi uznanymi oficjalnie przez Kościół jest lekko przerażający. Zdziwiło mnie też opisanie spotkania Jana Pawła II z Tariqiem Azizem 14 lutego 2003 jako wpisującego się w tradycję współpracy Stolicy Apostolskiej z faszystami. Ja sam jakoś o wiele większy żal mam do polskiego papieża o to, że dał się wykorzystać i wziął udział w spektaklu politycznym 4 czerwca 2004, przyjmując medal z rąk amerykańskiego prezydenta, George’a Busha.
Nie o tym jednak chciałem pisać. Hitchens przytacza ciekawy przykład ze swojego publicznego dyskursu z Dennisem Pragerem, jednym z popularniejszych amerykańskich kaznodziejów. Prager – chcąc udowodnić zbawienny wpływ religii na moralność – kazał Hitchensowi wyobrazić sobie, iż idzie wieczorem ciemną ulicą w obcym mieście i widzi zbliżającą się z przeciwka dużą grupę mężczyzn. Następnie miał się zastanowić, czy poczułby się bezpieczniej, gdyby miał świadomość, iż mężczyźni ci wracają właśnie z nabożeństwa. To pozornie retoryczne pytanie okazuje się jednak całkowitym niewypałem, gdy przeczytamy odpowiedź Hitchensa, który – wspominając swoje doświadczenia z Belfastu, Bejrutu, Bombaju, Belgradu, Betlejem i Bagdadu („by wspomnieć tylko miasta na literę B”) – dowodzi, że zdrowym odruchem na widok grupy obcych mężczyzn wracających z uroczystości o charakterze religijnym jest i powinien być strach.
W miniony piątek – jak zwykle – spora grupa młodzieży uciekła ze szkoły lub w ogóle do niej nie przyszła, ponieważ nie była zainteresowana udziałem w uroczystościach religijnych. Ci z nich, którzy uciekli po trzeciej lekcji i stali na przystanku pod szkołą czekając na autobus, dostąpili zaszczytu spotkania z kimś, kto jadąc na szkolne spotkanie opłatkowe nazwał ich popaprańcami i powiedział im, że są popieprzeni. Zastanawiam się, czy któryś z uczniów dzięki temu lepiej zrozumiał ducha świątecznego pojednania i stał się lepszym chrześcijaninem.
Nie mam też jakoś złudzeń, jakoby ci panowie, którzy śpiewali ze mną kolędy po angielsku w piątek po południu, gdy wszyscy inni dawno już pojechali do domu i szkoła opustoszała, byli lepszymi chrześcijanami od tych, którzy wcale nie przyszli tego dnia do szkoły. I w ogóle nie ma to dla mnie większego znaczenia. Bądźmy dla siebie dobrzy bez względu na to, czy Boże Narodzenie to dla nas głębokie przeżycie religijne, czy obrazoburcza kontynuacja pogańskich saturnaliów, czy okazja na wyjątkowo dobrze płatne nadgodziny na Wyspach. I bądźmy dobrzy dla siebie nie tylko od święta.
Podziw dla dystansu
Bywa, że od kłopotów dosłownie boli głowa, ciężko zebrać myśli i trudno w ogóle funkcjonować. A przecież nerwy nie pomagają w rozwiązaniu problemów. Warto chyba brać przykład ze studentów, którym obawa przed zbliżającym się końcem semestru nie przeszkadza dobrze się bawić.
Z tego, co mówią, można by wywnioskować, że perspektywa oblania egzaminu z analizy matematycznej wiąże się tylko z jednym problemem, a mianowicie tym, kto i czy na pewno przyjedzie do nich na przysięgę. Robert, Jakub i kilku innych pytało się mnie już, czy przyjadę. Mam nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby, ale czuję głęboki podziw dla nich za to, z jakim dystansem mówią o możliwości stracenia roku.
Gdy czekająca na zajęcia grupa przyglądała się przez oszklone drzwi studentom piszącym test, można by się po nich spodziewać wszystkiego innego, aniżeli tego, co faktycznie się stało. Oczekiwanie za drzwiami zmieniło się dla nich w jedną wielką zabawę, robienie min przez drzwi, pokazywanie, że trzymają kciuki itp. Kibicowali, wygłupiali się i nikt z nich nie przejmował się tym, że za moment sami siądą nad takim samym testem, a w dodatku część z nich go nie zaliczy.
Warto nabrać dystansu do własnych problemów i nie narażać swojego zdrowia na przykre konsekwencje nerwowości. Bawmy się dobrze i cieszmy tym, co nam życie przynosi, bo jak nawet coś się nie uda, nie warto z tego powodu załamywać rąk i pogrążać się w rozpaczy.
Ochrona funkcjonariusza publicznego
Wielu nauczycieli cieszy się bardzo, że – jako funkcjonariuszom publicznym – należy im się ochrona szczególna. Ostatnio dwóch nauczycieli z północnej Polski skorzystało z tej ochrony i doprowadziło do prawomocnego skazania uczniów, którzy nie mieli do nich właściwego szacunku. Musi tam straszne bezrobocie być w północnej Polsce, że ci panowie nie znaleźli sobie innej pracy. Albo ja mam nie po kolei w głowie, bo toleruję tych dryblasów z drugiej klasy technikum, z których co najmniej kilku przynajmniej raz dopuściło się w stosunku do mnie tego straszliwego przestępstwa braku szacunku.
Mam nadzieję, że autorytet nauczycieli w całej Polsce będziemy budować w oparciu o coś innego, niż wyroki sądowe. Wszystkim nauczycielom życzę, by w Nowym Roku nikt nie zawiadamiał prokuratury o tym, że jego uczniowie nie mają dla niego należnego funkcjonariuszowi publicznemu szacunku. Rok, w którym ktoś funduje wyrok swoim uczniom za brak szacunku do siebie, trudno nazwać rokiem szczęśliwym.
Rzucanie mięsem
W ułamek sekundy po tym, jak złodzieje wybiegli ze sklepu, w tym zazwyczaj cichym i spokojnym miejscu podniósł się wrzask i lament. Zwykle spokojne i uśmiechnięte kasjerki zaczęły nagle rzucać na oślep „mięsem ” we wszystkich możliwych kierunkach, a ilość utworzonych przez nie neologizmów zawierających w sobie -kurw-, -pierd- i wiele innych rdzeniów wyrazowych, które pozwolę sobie już pominąć, zaskoczyła mnie swoją mnogością i siłą ekspresji. Jakaś starsza pani, klientka, która jeszcze przed chwilą wydawała się być normalną, serdeczną babcią wybierającą dla wnuczków prezenty na gwiazdkę, przeobraziła się w apokaliptyczną wieszczkę i proroczym, płaczliwym głosem zaczęła straszyć napadniętą kasjerkę, że zostanie wyrzucona z pracy. Używała przy tym takiego tonu, tak ekspresyjnych gestów i tak wyszukanego słownictwa, że nie jestem tego w stanie powtórzyć.
W zasadzie rozumiem potrzebę rozładowania napięcia i nie mam za złe tym na co dzień radosnym i pomocnym ekspedientkom i kasjerkom, że po wczorajszym napadzie momentalnie zaczęły tak potwornie kląć. Tak dużo przekleństw na minutę usłyszeć można jednak chyba tylko w szkole podczas przerwy międzylekcyjnej.
Tego samego dnia odwiedziło mnie trzech absolwentów technikum mechanicznego, których uczyłem. Ciekawe, że cała nasza rozmowa przebiegła nadzwyczaj spokojnie, a Mariusz, Grzegorz i Michał z łatwością znajdowali niewulgarne słowa do wyrażenia wszystkiego, o czym mówiliśmy. A przecież to ci sami panowie, którzy rok temu obrzucali ściany szkolnych korytarzy mięsem nie gorzej, niż napadnięte wczoraj panie kasjerki. Ci sami, których jeszcze rok temu nawet na lekcji trzeba było czasem upomnieć, żeby używali w miarę możliwości wyrazów róża i tulipan, skoro już muszą bezwzględnie wplatać w swoje wypowiedzi jakieś niezwiązane logicznie z resztą zdania rzeczowniki rodzaju żeńskiego lub męskiego.
Wniosek? Szkoła to musi być miejsce bardzo traumatycznych doznań. Postarajmy się – jako nauczyciele – być odrobinę wyrozumiali i nie pogłębiać tej traumy. Dobrym i godnym naśladowania przykładem są dla mnie ci państwo, którzy stali wczoraj przede mną w kolejce i którzy bardzo cierpliwie czekali na to, aż pani kasjerka ochłonie na tyle, by zrozumieć, które z nich kupuje jogurt, a które makaron. A to, że ten pan podarował tej pani w końcu makaron, to już prawdziwie niedościgniony wzorzec zachowania dla nauczyciela.
Gnojki mądrzeją
Marcin poczuł się urażony, gdy w rozmowie o komunikatorach internetowych powiedziałem o jednym z nich, że denerwuje mnie, ponieważ jego użytkownikami są głównie „gnojki” w porywach do lat siedemnastu, które zawracają człowiekowi tylko przez komunikator głowę, a nie mają nic mądrego do powiedzenia ani nie zadają żadnego pytania, które byłoby w stanie zainspirować człowieka do udzielenia jakiejś odpowiedzi. Marcin też nie jest entuzjastą tego komunikatora, ale poczuł się urażony, gdyż od lat siedemnastu dzieli go zaledwie dwa i pół roku, nie czuje się więc o wiele starszy niż te anonimowe „gnojki”, o których mu powiedziałem.
Ale prawda jest taka, że Marcin mając lat blisko dwadzieścia jest o całą epokę starszy niż uczeń trafiający do pierwszej klasy szkoły średniej. Każdy rok w wieku lat kilkunastu czy około dwudziestu to bardzo dużo. Panowie, którzy przychodzą do nas z gimnazjum, rzadko są stabilni emocjonalnie i przytomni. W pierwszej klasie technikum wszystko trzeba powtarzać po kilka razy, podczas pracy w parach czy grupach uczniowie kłócą się ze sobą o rzeczy niezwiązane z tematem lekcji, znienacka zrywają się z miejsca, zaczynają krzyczeć, płakać, obrzucać się wyzwiskami. Skarżą się jeden na drugiego, opowiadając rzeczy, które nauczyciela w ogóle nie obchodzą. Przez kilka miesięcy pytają się o to, co ustaliło się z nimi na pierwszym spotkaniu, a następnie zawarło w kontrakcie, który każdy z nich podpisał i którego kopie dostali.
W drugiej klasie (to ta magiczna bariera lat siedemnastu) zaczynają już mieć ambicje, by imponować innym swą dorosłością, chociaż nie wszyscy jeszcze ją dobrze pojmują. Wydaje im się, że mogą wszystko i że są już tak dojrzali i mądrzy, że nigdy nie będą już mądrzejsi, niż obecnie. Większość z nich – za większym lub mniejszym pozwoleniem rodziców – zaczyna już kosztować różnego rodzaju owoców zakazanych i jeszcze ich to bawi. Ale dogadać już się z nimi dużo łatwiej – czasami obrzucą się jakimś krótkim, za to bardzo ciężkim epitetem, ale za moment już głaszczą się po głowach, a potem już pracują razem spokojnie.
W klasie trzeciej mają już za sobą tak wiele doświadczeń, których większość nauczycieli nigdy nie miała, nie pamięta o tym lub nie chce pamiętać, że w szkole nic już ich nie jest w stanie zadziwić, a bywa, że i zainteresować ich niczym nie da rady. Jeszcze tak trochę podskakują, czasem Ci dadzą po mordzie licząc na to, że się rozpłaczesz, ale poza tym chodzą, jak w zegareczku, i nie ma z nimi żadnych problemów.
W czwartej klasie technikum część z nich żyje już zupełnie innymi sprawami niż te, o których jako nauczyciel masz z nimi obowiązek rozmawiać, więc wyłącza się zupełnie i znika. Z drugiej strony ani jedna minuta z tymi, którzy pozostali, nie jest zmarnowana, a pilność, z jaką ubiegłoroczni moi maturzyści przychodzili na dodatkowe godziny angielskiego na siódmą rano, w soboty, wieczorami, nawet już po zakończeniu roku szkolnego, na zawsze pozostanie dla mnie wielką tajemnicą.
Ale jak mi wczoraj pokazał Artur, po maturze stają się od nas o wiele mądrzejsi, chociaż tej swojej mądrości nie są już wcale tacy pewni. Dziękuję Arturowi za to, że przypomniał mi o czymś, co wydawałoby się, że jest moją dewizą i powinienem o tym pamiętać bezustannie. W problemach z gnojami najważniejsze jest gnoja wysłuchać i sprawdzić, co on ma do powiedzenia. Przeważnie wszystko rozchodzi się po kościach, a i młodemu, i staremu przybywa tylko od takiej szczerej rozmowy rozumu.
Na filmie największa zagadka mojego życia – absolwenci Technikum Mechanizacji Rolnictwa, w tym Artur, na lekcji języka angielskiego po zakończeniu roku szkolnego.
Sztuka zagrożona
Wczoraj prezentując tekst o tematyce technicznej Przemysław powiedział mi coś, co stawia pod znakiem zapytania bezpieczeństwo zbiorów w krakowskich muzeach, a przecież nic tak człowieka nie podnosi na duchu, jak odwiedziny u „Miłosiernego Samarytanina”. Nic też bardziej od refleksji przed witrażem u Franciszkanów nie pomaga pozbierać myśli.
Być może wypowiedź Przemka nie jest świadectwem jakiegoś powszechnego trendu, ale czuję się zobowiązany ostrzec. Okazuje się bowiem, że jego zdaniem ludzie kupują coraz wydajniejsze karty graficzne do swoich komputerów z jednego tylko powodu:
They want to piss at art work.
Egzamin parami
Dwóch studentów rozmawia na egzaminie o tym, co będą robić podczas wakacji na tropikalnej wyspie:
– I like lying on a bitch. And I am looking for beautiful women.
– Oh no, no. I want to go swimming.
No choćby człowiek chciał usnąć na takim egzaminie, nie da się.
Nie tylko dla rusycystów
Demokracja optymistyczna
Podążając za źródłami wpisu w blogu Tomasza Łysakowskiego ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie trafiłem na kilka internetowych filmów, które mnie zadziwiły. Filmy te pokazują w dość przewrotny sposób, co jest złego w tak zwanym małżeństwie gejowskim. Uzmysłowiły mi one, jak bardzo różnimy się umiejętnością rozmawiania o sprawach obyczajowych od społeczeństw demokratycznie dojrzałych.
Dzisiaj w czasie dyskusji nad swoim exposé w Sejmie Premier Donald Tusk dość błyskotliwie zareagował na zarzuty jednej z partii opozycyjnych mówiąc, że nie wiedzieć dlaczego jej członkom edukacja seksualna kojarzy się jedynie z małżeństwami homoseksualnymi.
W ubiegłą sobotę z rozbawieniem obejrzałem w TVN24 szpaler policjantów z psami i w pełnym rynsztunku maszerujący przez centrum Poznania. Gdyby nie komentarz dziennikarza, w tle którego widać było te tłumy policjantów, nie domyśliłbym się wcale, że oglądam relację z Marszu Równości w Poznaniu.
Po zniesieniu niewolnictwa, emancypacji kobiet i potępieniu segregacji rasowej przez świat przetacza się kolejna dyskusja społeczna, która – niezależnie od swojego ostatecznego wyniku – odmieni prędzej czy później społeczny i obyczajowy model, w którym funkcjonujemy. Poziom tej debaty w Polsce znacząco odbiega od tego w Kanadzie, a szkoda, bo w debacie prowadzonej na niskim poziomie nawet strona, która ma rację, nie ma możliwości właściwego przedstawienia swoich argumentów.
Ale mam wrażenie, gdy przypomnę sobie opowieść o tym, co panowie z trzeciej klasy technikum wyprawiali na jakiejś osiemnastce, że w niedalekiej przyszłości debata ta stanie się mniej emocjonalna, a bardziej racjonalna. Wydaje mi się, że gdy ludzie z pokolenia Janusza i jego kolegów zasiądą w parlamentarnych ławach, Sejm będzie jeszcze mądrzejszy i będzie udzielał wotum zaufania jeszcze błyskotliwszym Premierom Rzeczypospolitej, niż obecnie.