Wczoraj miałem zajęcia w sali, w której ktoś zostawił na biurku wydruk plakatu wyborczego sprzed wielu dziesiątków lat. Nie mogę się jakoś oprzeć wrażeniu, że gdzieś ten plakat już widziałem. Nie pamiętam gdzie, ale chyba całkiem niedawno.
Pożegnanie Washoe
W tym tygodniu na jednym z amerykańskich uniwersytetów odbył się z wielką pompą pogrzeb czterdziestodwuletniej Washoe, która odeszła po krótkiej chorobie i osierociła dużą rodzinę i olbrzymią rzeszę przyjaciół i wielbicieli. Znajomi, współpracownicy, a także wielu studentów i naukowców z całego świata, dla których Washoe znaczyła wiele, składają jej hołd na specjalnie do tego celu stworzonej stronie internetowej. Można tam przeczytać, że Washoe zmieniła świat, zostawiła po sobie przesłanie i niejednemu wskazała cel w życiu.
Nigdy nie miałem okazji poznać Washoe, ale czytałem o niej w podręcznikach od lat. Dokładnie w dniu jej śmierci, 30 października, robiliśmy ćwiczenie leksykalne w oparciu o tekst o niej z grupą studentek. Dlatego wzruszyłem się wiadomością o jej odejściu z tego świata, nawet jeśli nazywanie Washoe elegancką damą, najlepszą przyjaciółką, nauczycielką, siostrą czy modlenie się za nią wydają mi się trochę dziwne. W końcu była tylko szympansicą.
Washoe była pierwszym przedstawicielem świata zwierzęcego, który porozumiał się z człowiekiem przy użyciu języka. Opanowała około 250 znaków amerykańskiego języka migowego.
Nie jestem naukowcem i trudno mi oceniać, jaki wpływ miała ta szympansica na specjalistów różnych dziedzin, którzy ją badali, ale przesłanie, iż możliwa jest komunikacja między przedstawicielami różnych gatunków, jest czytelne także dla mnie. Ze wzruszeniem myślę o niektórych absolwentach naszej szkoły, którzy zdali maturę z języka angielskiego, chociaż leksykalnie nie byli wcale lepsi z tego języka, niż Washoe z języka migowego.
Każdemu nauczycielowi pozostaje życzyć, by wierzył w możliwość porozumienia się z uczniami, bo skoro z szympansem się da, to pewnie i z nimi jest to możliwe.
Wyprawa do księgarni
Przechodziłem w poniedziałek obok pewnej księgarni językowej w centrum Krakowa, a ponieważ potrzebny mi jest akurat poradnik metodyczny do jednego z podręczników, których obecnie używam, skorzystałem z okazji i wszedłem do środka, by się o niego zapytać. Wizyta nie przyniosła żadnego rezultatu, bo nawet o samym podręczniku nikt w tej księgarni nie słyszał, co dopiero o książce nauczyciela do niego. Ale jakoś tak z rozpędu we wtorek kontynuowałem poszukiwania w kilku innych księgarniach, w tym w sklepie firmowym wydawnictwa, które wydaje przedmiotowy podręcznik. W tym ostatnim miejscu dowiedziałem się, że jedyny egzemplarz książki nauczyciela znajduje się w Katowicach i że mogą go specjalnie dla mnie sprowadzić. Już w przyszłym tygodniu mógłbym go odebrać ponownie przyjeżdżając do centrum miasta, parkując na płatnym parkingu i pokonując kilkaset metrów zabłoconym chodnikiem, smagany mroźnym wiatrem i obsypywany mokrym śniegiem. Zapłaciłbym zaledwie ok. 140 złotych.
Po powrocie do domu szybko kupiłem to, czego mi potrzeba. W księgarni internetowej, za 51 złotych. Jutro listonosz przyniesie mi prosto do domu, a ja obiecałem sobie uroczyście, że już nigdy nie przekroczę progu żadnej tradycyjnej księgarni. Po Krakowie to ja sobie mogę pospacerować dla przyjemności, jak będzie ładna pogoda, albo iść do kawiarni ze znajomymi.
Przed zajęciami
Nie ma jeszcze klucza do pracowni nr 63 i stoję na korytarzu z powoli schodzącymi się panami, z którymi za kilka minut zaczynamy zajęcia. Podchodzi do nas jakiś nieznany mi młody człowiek i pyta:
– Macie tutaj?
Zgodnie mówimy, że tak.
– A z kim macie?
– Ze mną. – odpowiadam natychmiast, na co nasz rozmówca z niewiadomej przyczyny zgina się w pół i w ciągu kilku sekund znika w czeluściach korytarza, a my mamy ubaw po pachy.
Zajęcia w jesienny wieczór
W czwartkowy wieczór ponad dwudziestoosobowa grupa składająca się prawie wyłącznie z panów siedzi pochylona nad kserokopiami w całkowitej ciszy. Za oknem ciemno, mżawka, w widocznych w oddali blokach dzieci oglądają właśnie dobranockę. Zbliża się godzina 19:30. Nagle, w tej ciszy, wyraźnie słychać rozmarzony szept:
– Bo Ty, Marlena, jesteś zajebista…
Aż strach pomyśleć, jakie czułe rzeczy może jeszcze usłyszeć pani Marlena po wyjściu z zajęć, później wieczorem.
Trafny wybór
Pozory mylą. Kto by na przykład powiedział, że powyższe zdjęcie przedstawia nie smutną socrealistyczną architekturę Nowej Huty, ale lokal gastronomiczny, w którym można zjeść najlepsze żarcie na świecie. Wiele lat temu mój przyjaciel Piotr pokazał mi bar orientalny Hong Ho na skwerze Osiedla Szklane Domy i od tamtej pory nie mogę się oprzeć pokusie, by czasem tam zajrzeć na zupę pekińską i kurczaka po wietnamsku.
Tak jak kocham Nową Hutę i uważam, że – co by nie mówić – jest to miasto przemyślane, z rozmachem zaplanowane, pełne zieleni, spokoju, funkcjonalne pod każdym względem, tak w tym maleńkim pawilonie czuję się tak, jak na pewno bym się nie poczuł w najbardziej ekskluzywnej restauracji na Grodzkiej, Krakowskim Przedmieściu czy Polach Elizejskich.
I choćby mi ktoś powiedział, że w karcie dań są błędy ortograficzne albo że szyba od frontu jest potłuczona, i tak pewnie zajrzę na Szklane Domy w przyszłym tygodniu. Nic mnie nie zrazi. Ani insynuacje, że skośnooki kucharz rzekomo palił papierosa nad patelnią, ani że do pani Anity przyszła koleżanka, która głośno przeklinała, ani nic. Czasami mnie lekko przeraża myśl, ile lat może mieć ta urocza Azjatka, która obecnie wygląda na lat osiemnaście, a obsługiwała mnie już ładnych parę lat temu, ale widocznie taka jej uroda, że nie zestarzeje się nigdy.
Kuchnia z Osiedla Szklane Domy rozpieściła moje podniebienie tak bardzo, że kiedyś w bardzo drogiej chińskiej restauracji w innym mieście poprosiłem kelnera o zabranie ze stołu całego obiadu, jaki mi przyniósł. Wywołałem tym konsternację i do mojego stolika przyszedł nawet szef kuchni, zdziwiony moją reklamacją. Cóż, restauracja owa dzisiaj już nie istnieje, tymczasem bar Hong Ho w Nowej Hucie ma się dobrze, chociaż najdroższe dania w karcie kosztują kilkanaście złotych. Obecnie remontowany jest chodnik i pobocze przy samym barze, więc jeśli ktoś nie ma ochoty obserwować pracującej koparki przez okno, może lepiej zamówić coś telefonicznie – dostawa przy zamówieniach powyżej dwudziestu złotych na terenie całej Nowej Huty gratis – telefon 0607297517.
Piotr – mój przyjaciel, który wtajemniczył mnie w istnienie tego cudownego lokalu – żeni się w przyszłym roku w czerwcu. Jestem pewien, że dokonuje tym samym równie trafnego wyboru, jakiego dokonał przed laty w kwestiach kulinarnych.
Uczę dresików
Bywa, że dostaję anonimowe maile od ludzi, których bardzo denerwuje, że zamiast jak każdy przyzwoity człowiek narzekać na tych „dresiarzy”, „blokersów” i „skejcików”, co to ich uczę, ja nadymam się jak bufon i wyobrażam sobie, że ucząc takich debili, to już nie wiadomo, jaki mądry jestem.
Autorzy tych anonimowych maili, obrzucając mnie wyzwiskami i pogróżkami, w swoim mniemaniu ubliżają głównie mojej osobie, ale ja jakoś nieszczególnie czuję się osobiście urażony. Natomiast za obelżywe uważam zakładanie, że od tych nastoletnich dżentelmenów (niekoniecznie w dresach) niczego nie można się dowiedzieć. Muszę powiedzieć, że pogarda, jaką niektórzy czują do mnie jako do osoby, która z tymi młodymi ludźmi spędza tydzień w tydzień dużo czasu, świadczy o całkowitym braku zrozumienia i zupełnym odcięciu od rzeczywistości. Od wielu moich „skejcików” niejeden emeryt mógłby się nauczyć honoru, uczciwości, rzetelności, tak jak codziennie ja się od nich uczę. Bywa, że ich podziwiam za to, jak jednoznaczny wydaje im się wybór między dobrem a złem, jak odważnie potrafią bronić swoich przekonań w dyskusji, a pewnie i w życiu.
Moi uczniowie nie zawsze i nie wszyscy chodzą w dresach. Zdarza się sporadycznie, że któryś z nich założy białe skarpetki do ciemnego garnituru, ale warto jest moim skromnym zdaniem zwracać uwagę na coś więcej niż strój, w którym przyszli do szkoły, albo fryzury, które mają (lub których im brak) na głowach. Szanuję moich dresików i praca z nimi daje mi dużo satysfakcji. Jeśli dla kogoś jest to dowód ostatecznej miernoty mojego umysłu, trudno. Nie zmienię zdania.
Żegnaj, IV RP
Z okazji odzyskania Polski, serdeczne gratulacje dla wszystkich Polaków.
Nie dajmy sobie przez najbliższe cztery lata wmówić, że czarne jest białe, a białe jest czarne. Nie dajmy sobie wmówić, że gruszki mają wyrosnąć na wierzbie. Niech każdy robi swoje i miejmy nadzieję, że nie będziemy musieli na tym blogu zajmować się polityką.
Wzruszenia wyborcze
Kilkunastu byłych uczniów, którzy ukończyli szkołę w ubiegłym roku, przysłało mi dzisiaj SMS-a lub MMS-a, by pochwalić się, że byli na wyborach. Czterech zwróciło się do mnie w ostatnich dniach z pytaniem, na kogo mają głosować. Nie myślałem, że moja akcja promowania czynnego i biernego udziału w wyborach tak Wam utkwi w pamięci. Dzisiaj pół dnia przepłakałem ze wzruszenia.
Ufam mądrości Waszych wyborów. Wierzę, że nawet ci z Was, którzy oddali głos zupełnie inaczej, niż ja bym to zrobił, oddali go mądrze. Dla mnie to bardzo ważne wybory. Od ich ostatecznego wyniku zależy, czy zostanę tu w Polsce, z kolejnymi pokoleniami dorastających mechaników, czy dołączę do Waszych kolegów – Marcina i Leszka – i będę tam pracował w jakimś zupełnie innym zawodzie, byle tylko być wolnym i nie wstydzić się tego, gdzie mieszkam i kto mnie reprezentuje w parlamencie i rządzie.
Szczególnie wzruszył mnie dzisiaj SMS od Darka, który zgłosił mi niepokojący fakt, iż jego babci zaginął dowód, oraz od Artura, który na wybory zabrał całą rodzinę. Chciałbym również zapewnić Michała, że ja sam także udałem się na wybory, zagłosowałem w lokalu pełnym młodych ludzi – przy częstochowskiej Promenadzie Czesława Niemena, a następnie zawiozłem na wybory moich rodziców, chociaż mój Tata głosował zupełnie inaczej ode mnie. Specjalnie dla Michała wykonałem zdjęcia, które załączam do niniejszego wpisu.
To ostatnie zostało wykonane w obwodzie moich rodziców – w Szkole Podstawowej Nr 18 w Częstochowie, przy ulicy Barbary. Chodziłem do tej szkoły i dzisiaj – spacerując po tych korytarzach, które nagle tak bardzo się skurczyły – zrozumiałem, dlaczego zostałem anglistą.
Godzina lekcyjna
Ale przy jednym z argumentów nie wiem, co odpowiedzieć. No bo skoro ta młoda koleżanka poświęca pół lekcji na sprawdzanie zeszytów i pytanie, to faktycznie ile trwa jej przeciętna godzina lekcyjna? I może rzeczywiście jest to dobra metoda na niesfornych gimnazjalistów, ale czy w niecałe 30 minut nauczy się ich tyle samo, co w przewidziane planem 45 minut? I czy nie ma żadnego innego sposobu na utrzymanie ich w ryzach?
Rozmyślanie o piętnastominutowym odpytywaniu uczniów na każdej lekcji doprowadziło mnie do wniosku, że jestem jakimś dziwnym i chyba nieudolnym nauczycielem. Odkąd używamy Moodla do prawie każdej pracy klasowej, szczególnie jeśli jest skonstruowana z zadań zamkniętych, nawet klasówki udaje nam się napisać, ocenić i wpisać do dziennika podczas jednej godziny lekcyjnej. A czasem i rozwiązanie się uda omówić.
Pytać w ogóle jakoś nie mam czasu, ale panowie z drugiej klasy technikum mechanicznego udowodnili mi ostatnio, że nawet nie pytając mogę nastawiać szybko jedynek (na czym zresztą szczególnie mi nie zależy, bo i dostając dobre oceny panowie nie wkładają mi jakoś kosza na głowę). Panowie, których wspomniałem, mieli sobie przypomnieć czasowniki nieregularne, spytałem więc podczas lekcji, kto tego nie zrobił i chce za karę ocenę niedostateczną. Zdziwiło mnie trochę, ale tylko trochę, że natychmiast zgłosiło się sześciu ochotników – nie musiałem nikogo pytać, żeby mu udowodnić, ze nic nie umie. Zamiast pytać, spokojnie zrobiłem z panami dwa duże ćwiczenia, które sam wykonałem, gdy – trochę wstyd się przyznać – byłem na pierwszym roku filologii angielskiej. To bardzo fajna grupa uczniów i można z nimi dużo zrobić w 15 minut. Szkoda tego czasu na pytanie.