Jeżeli PiS utrzymałoby się w Polsce u jedynowładzy, do której dąży, to my z żoną wyjeżdżamy z kraju jako emigranci polityczni. Moja żona ma 80 lat, ja mam 85: chcemy umrzeć w demokracji.
Władysław Bartoszewski, 19.10.2007
Marcin Mały anglista.edu.pl
Jeżeli PiS utrzymałoby się w Polsce u jedynowładzy, do której dąży, to my z żoną wyjeżdżamy z kraju jako emigranci polityczni. Moja żona ma 80 lat, ja mam 85: chcemy umrzeć w demokracji.
Władysław Bartoszewski, 19.10.2007
Podczas pisemnego sprawdzianu w jednej z klas weszły do mnie na lekcję dwie miłe i nieznane mi bliżej uczennice z urną do głosowania. Z okazji Dnia Edukacji Narodowej od kilku lat organizujemy w szkole plebiscyt na najmilszego, najpopularniejszego wśród uczniów nauczyciela / nauczycielkę. Nie neguję w żaden sposób tej niewinnej zabawy, ale i jej wyników nie traktuję poważnie i zobowiązująco. Naturalnie istotne jest, by umieć ułożyć sobie jakoś stosunki z uczniami i rozumieć się z nimi, ale nauczyciel z definicji nie po to pracuje w szkole, by zdobywać sympatię i popularność, a sposób oceniania nauczyciela przez uczniów uczęszczających do szkoły zmienia się często drastycznie, gdy staną się oni absolwentami.
Pamiętam, że podobny plebiscyt był kiedyś organizowany w moim liceum, do którego uczęszczałem w zamierzchłej przeszłości, a laureatem został Pan Profesor Gustaw Gracki, którego… w ogóle wówczas nie znałem. Pamiętam swoje zdziwienie, gdy jakaś maleńka grupka uczniów wiwatowała na jego cześć po ogłoszeniu wyniku. I myślę, że widocznie zasady plebiscytu były zupełnie inne, niż w szkole, w której obecnie uczę. Regulamin musiał być chyba bardziej rzetelny i zapewniał faktyczną porównywalność wyników.
Są przecież nauczyciele, których z racji pełnionej funkcji kierowniczej lub specyfiki przedmiotu znają wszyscy uczniowie. Ale są także i tacy, którzy uczą tylko jedną albo dwie klasy. Jak porównywać nauczyciela, który uczy 10% uczniów w szkole, z nauczycielem, który uczy wszystkie, albo prawie wszystkie klasy? Jeśli za najmilszego uzna go każdy uczeń, który go zna, nadal nie ma on szans wygrać w plebiscycie z nauczycielem, który otrzyma co czwarty głos, ale uczy we wszystkich klasach. Dlatego – jeśli wynik ma być porównywalny, powinno się chyba ilość otrzymanych głosów podzielić przez liczbę uczniów w nauczanych przez każdego nauczyciela klasach.
Zabawa jak zabawa. Tak jak wspomniałem, nie przejmuję się nigdy jej wynikami. Nie umniejszając w niczym uznania dla laureatów plebiscytu, staram się czerpać satysfakcję raczej z bezkonfliktowej, owocnej współpracy na lekcjach i codziennych oznak zaufania i zrozumienia, niż z okolicznościowych, spektakularnych gestów. W obecnych klasach drugich pracuje mi się szczególnie przyjemnie i mam wrażenie, że warto było niektórych z tych panów trochę do siebie zrazić w pierwszej klasie.
Chodziłem do klasy o profilu matematyczno – fizycznym, nie miałem więc wielkiego wyboru i zdawałem maturę z matematyki. Nie wątpię zresztą, że wybrałbym matematykę nawet wówczas, gdybym miał swobodę wyboru. Byłem znakomicie przygotowany przez zmarłego w ubiegłym roku profesora Hieronima Zygułę, lubiłem matematykę i wydawała mi się zaiste królową nauk, przez jej pryzmat i przy pomocy jej narzędzi postrzegałem wszystkie inne przedmioty i całą rzeczywistość. Dlatego niepojęta jest dla mnie nagonka na egzamin maturalny z matematyki, jaki ministerstwo planuje obowiązkowo zgotować wszystkim abiturientom w roku 2010.
Straszeni matematyką uczniowie drugich klas techników wpadli ostatnio na ciekawy pomysł. Wymyślili sposób na to, by uniknąć zdawania matury z tego przedmiotu. Trwa masowy exodus uczniów drugich klas techników, którzy przenoszą się do liceów ogólnokształcących. Taktyka taka pozwoli im przystąpić do matury rok wcześniej, w roku 2009, czyli na rok przed wprowadzeniem obligatoryjnej matury z matematyki. Nie wiem, jak to jest z różnicami programowymi na przedmiotach ogólnokształcących. Wojtek, który ostatnio opuścił drugą mechanika, na pierwszej lekcji angielskiego w liceum ogólnokształcącym miał dokładnie ten sam temat, z wykorzystaniem tego samego podręcznika, co na ostatniej swojej lekcji w technikum mechanicznym. Wydaje mi się jednak, że mamy mimo wszystko do czynienia z poważnym problemem. Jak to jest, że spora grupa uczniów bez żalu rezygnuje ze zdobycia zawodu, bo boi się jednego z najważniejszych przedmiotów na tym kierunku kształcenia, który wcześniej świadomie obrali? A przecież matematyka wydaje się być jednym z kluczy do normalnego funkcjonowania we współczesnym społeczeństwie, ważnym nie tylko dla techników.
Wyglądając przez okno w oczekiwaniu na studentów trzeciego roku nie czułem jakoś w ogóle tremy czy napięcia, które mimo wieloletniej wprawy co roku mnie trapią, gdy idę na pierwsze spotkanie ze świeżo otrzymaną klasą technikum czy liceum. Widok z okna kojący zmysły, a poza tym ta słodka świadomość, że nazwa przedmiotu zobowiązuje mnie na lektoracie do robienia ze studentami tego, na co ta nazwa wskazuje. Niczego mniej, ale i niczego więcej.
Owszem, będziemy kończyć podręcznik na poziomie upper-intermediate i będziemy czytać teksty o tematyce technicznej ze skryptów i z prasy specjalistycznej. Ale zupełnie nie moja sprawa, czy i jak często ci ludzie chodzą do kościoła, czy widzieli już filmy o Katyniu albo Janie Pawle II i czy zwiedzili wszystkie miejsca w regionie, wpisane w kanon celów wycieczek zgodnych z misją wychowawczą szkoły. Zajęcia nie będą nam przepadać ani z powodu rekolekcji, ani wyjazdów do kina, ani kibicowania na meczach koleżankom z roku. Nie obchodzi mnie wcale, jakiej długości i jakiego koloru włosy mają ci państwo na głowie, w co się ubrali, co, z kim i dlaczego robili wczoraj po południu i wieczorem. Nawet to, jakiego rodzaju bieliznę mają te dwie panie – rodzynki w męskiej grupie – i czy wystaje im ona, gdy pochylą się nad skryptem albo założą bardzo krótką bluzkę. Nie będę sprawdzał, czy noszą czapkę zimą, powstrzymują się od palenia papierosów na parkingu i czy w ogóle dbają o swoje zdrowie w należyty sposób.
Wracając do domu wpadłem na szkolną wycieczkę, chyba gimnazjalistów. Pani krzyczała na uczniów bez przerwy i ostrzegała ich przed zrobieniem mnóstwa rozmaitych rzeczy, których wcale nie robili. Wydaje mi się, że musiała mieć albo bardzo wybujałą wyobraźnię, albo niezmiernie ciężki bagaż doświadczeń. Co chwilę zadawała dzieciom jakieś pytanie, ale gdy któreś z nich odzywało się próbując odpowiedzieć, karciła je i przypominała stanowczo, że to ona teraz mówi i żeby jej nie przerywać.
Z sympatią pomyślałem o zmieniających się wraz z temperaturą właściwościach fizycznych stali i o trójce studentów, którzy godzinę wcześniej rozmawiali ze mną na ten romantyczny temat w języku angielskim. Serdecznie współczuję anonimowej pani nauczycielce, współczuję jej uczniom z nieokreślonego gimnazjum, współczuję studentom, którzy przyszli dziś na zajęcia, ale są mało rozmowni i nie mają nic do powiedzenia, zwłaszcza po angielsku. Ci ostatni będą musieli sobie znaleźć jakąś inną grupę, o mniej przyjemnej godzinie, bo czterdziestu dwóch osób na lektorat to ja nie mogę niestety przyjąć.
Na widok ceny kolekcjonerskiej edycji DVD z filmem Elii Kazana A Streetcar Named Desire z 1951 zakląłem głośno i wulgarnie niczym Stanley Kowalski, prymitywny Polaczek – neandertalczyk, jeden z głównych bohaterów tej legendarnej pozycji, wykreowany przez Marlona Brando – pierwotnie na deskach Broadwayu, a potem na ekranie. Podchodząc do kasy wyglądałem może normalnie, lecz w głębi serca byłem wzburzony niczym Stanley po pijackiej bijatyce, w potarganej koszulce i z rozczochranymi włosami. Ale te 74 złote zapłaciłbym bez wahania jeszcze raz, gdyby to było konieczne. Ten film nie bez powodu był nominowany do dwunastu Oscarów, a zgarnął cztery. Tramwaj zwany pożądaniem to prawdziwy kamień milowy w historii kina, wyróżniający się spośród filmów początku lat pięćdziesiątych znakomitym scenariuszem opartym na fantastycznej sztuce Tennessee Williamsa, muzyką, scenografią, reżyserią, pełną emocji grą Vivien Leigh, Kim Hunter i Karla Maldena, ale przede wszystkim instynktowną, brutalną, prymitywną dobrocią, którą elektryzuje widza Brando. Nie ulega wątpliwości, że James Dean, Paul Newman, Jack Nicholson czy Bruce Willis spędzili wiele godzin ucząc się od Marlona Brando do ról swoich postaci. I że dopóki na świecie będzie chociaż jedna kopia filmu Kazana, kolejne pokolenia aktorów będą się właśnie od Stanleya Kowalskiego uczyć prymitywnych męskich instynktów w świecie pełnym savoir vivre’u. Słowami głównej bohaterki filmu:
He’s like an animal. He has an animal’s habits. There’s even something subhuman about him. Thousands of years have passed him right by, and there he is. Stanley Kowalski, survivor of the Stone Age, bearing the raw meat home from the kill in the jungle.
Film opowiada o uciekającej od rzeczywistości byłej nauczycielce, Blanche DuBois (Vivien Leigh), która – próbując odciąć się od przeszłości – trafia z prowincji do mieszkania swojej siostry, Stelli (Kim Hunter), we francuskiej części Nowego Orleanu. Ostatni etap podróży pokonuje tramwajem linii o wdzięcznej nazwie „Desire”, co nie tylko symbolizuje zwierzęcy magnetyzm jej szwagra, ale jest podobno autentyczną nazwą linii tramwajowej w tym mieście. Vivien Leigh przez cały film jest pełna teatralnej egzaltacji, nienaturalnie dramatyczna, wpisuje się to jednak doskonale w rolę kobiety usiłującej zapomnieć o błędach popełnionych w przeszłości i przyprawić sobie maskę, przy pomocy której uda się jej jeszcze zwabić mężczyznę o poważnych zamiarach, Mitcha (Karl Malden) i ustabilizować się u jego boku. Współczesny widz z trudem jednak zaakceptuje ten stopień sztuczności i niełatwo mu będzie go zrozumieć w filmie może melodramatycznym, ale jednak dalece odbiegającym od Gone With the Wind, gdzie Leigh wystąpiła jako Scarlet O’Hara, a więc także w głównej roli.
Blanche i Stella wychowały się w arystokratycznej posiadłości i dla czującej się damą Blanche ciemne i wilgotne mieszkanie Stelli w podejrzanej dzielnicy oraz szwagier z pospólstwa wydają się szokiem nie do zniesienia. Prawdziwe oblicze Blanche – kobiety dawno pozbawionej wszelkiego honoru i godności – od samego początku dostrzega tylko Stanley. Ten brutal i prymityw, staje – nierzadko po pijanemu – w obronie swojej rodziny i swojego domu przed skompromitowaną intruzką, która broni swojej godności i czci, chociaż dawno je już straciła. Ten chamski i wulgarny hazardzista pomaga – nawet używając pięści – otrząsnąć się przyjacielowi z uroku rzuconego przez Blanche.
W tym niejednoznacznym i zakręconym rodzinnym gniazdku wszyscy pragną szczęścia i wszyscy się kochają. Ciężarna Stella mota się między miłością do pijanego Stanleya a spokojem swojego dziecka, Stanley próbuje bronić swego rodzinnego gniazdka, którego Blanche potwornie mu zazdrości. Nawet sąsiadka z góry, na tyle wścibska, by wiedzieć wszystko o tym, co dzieje się u państwa Kowalskich, jest jednocześnie dość dobra i mądra, by pozwolić Stelli zlitować się nad płaczącym Stanleyem.
A Streetcar Named Desire to film, który powinno się oglądać przynajmniej raz na pół roku. Pomaga on nie zapominać o jednej z najważniejszych prawd o naszym życiu. Tego, że wszyscy bardzo pragniemy dobra i szczęścia, ale im bardziej chcemy sobie i bliskim to szczęście zapewnić, im bardziej się staramy, tym bardziej wzajemnie się krzywdzimy. Film godny polecenia politykom, z tego samego powodu. Jeśli nie będziemy bez przerwy wyciągać wniosków z Tramwaju zwanego pożądaniem, wszystkich nas, tak jak Blanche w ostatnich scenach filmu, zabiorą w końcu do wariatkowa.
Nie należę do tych, którzy się obrażają, gdy ktoś nazywa Prawo i Sprawiedliwość partią nacjonalistyczną, a nawet faszystowską. Zawsze jednak próbuję sobie tłumaczyć, że wpadki Jarosława Kaczyńskiego to wynik niezaradności, braku charyzmy, zwykłe gafy. Ale te gafy bywają monstrualne. Na przykład na konwencji partii w Białymstoku 16 września 2007 Jarosław Kaczyński powiedział:
Zwyciężymy, bo to zwycięstwo jest potrzebne Polsce. Jest potrzebne po to, by w tym państwie, w Rzeczypospolitej Polskiej, żył jeden naród polski, a nie różne narody.
I jak tu nie myśleć o ucieczce z Polski, skoro urzędujący premier jawnie nawołuje do nienawiści na tle narodowościowym? Ba, daleko więcej niż tylko do nienawiści, bo jakie niby są implikacje tej wypowiedzi dla innych narodów zamieszkujących Rzeszypospolitą? Zostaną wypędzone czy wymordowane?
22 września w Rzeszowie Jarosław Kaczyński zagroził dla odmiany stanem wyjątkowym, jeśli nieodpowiednie partie wygrają wybory. Tę wypowiedź również można próbować jakoś tłumaczyć, ale urzędujący premier naprawdę nie powinien głosić takich bredni.
Powoli odechciewa mi się w ogóle iść na wybory, przestaję bowiem wierzyć, że mój głos zostanie policzony uczciwie. Partia zdecydowała, że chociaż Polska – jako członek OBWE – ma obowiązek zapraszać obserwatorów tej organizacji na wybory, to tym razem obserwatorów nie wpuści. Decyzja tym bardziej śmieszna, że Warszawa jest siedzibą biura tej organizacji, a obserwatorzy tego samego dnia pojadą się przyglądać wyborom w Szwajcarii i tamtejsze władze postrzegają to raczej jako zaszczyt, niż obelgę. Obserwatorów wpuszcza się także na Białoruś, na której Polska ma ambicję pełnić rolę obrońcy demokracji. A tymczasem w Polsce będziemy mieli pierwsze niedemokratyczne wybory od 1989 roku, a przynajmniej taki sygnał dajemy całemu światu.
Janina uczy w bardzo dobrym liceum, uparcie jednak odmawia konkurowania z Dariuszem Chętkowskim i pisania bloga, pozostawiając mu całkowity monopol w dzieleniu się wrażeniami z pracy z młodzieżą w renomowanym ogólniaku. Tymczasem i u niej w szkole bywa ciekawie, jak podczas niedawnej rozmowy w pokoju nauczycielskim, sprowokowanej rezygnacją kilku dorosłych uczniów z chodzenia na religię. Jedna z nauczycielek opowiedziała o swoim synu, który chodzi jeszcze do podstawówki, ale już zraził się do katechezy przez to, że trzeba było w niedzielę po mszy świętej ustawiać się w kolejce po podpis księdza potwierdzający obecność w kościele. Biorący udział w rozmowie w pokoju nauczycielskim nowy katecheta poparł ideę sprawdzania obecności w kościele mówiąc, że trzeba tak postępować, ponieważ w człowieku jest więcej zła, niż dobra. Wszyscy obecni zaniemówili.
W innej szkole w ubiegłym roku większość klas maturalnych licznie pojechała na rekolekcje dla maturzystów. W tym roku we wszystkich klasach więcej niż połowa uczniów nie jest zainteresowana, a w jednej z klas jest tylko troje chętnych. Jeden z katechetów interweniował w tej sprawie u dyrektora, prosząc o zdyscyplinowanie uczniów i zmuszenie ich jakoś do wyjazdu. Środki dyscyplinujące nie tylko nie przyniosły pożądanego skutku, pojawił się dodatkowy problem – jeden z wychowawców klas maturalnych z uwagi na inne obowiązki nie może wyjechać na rekolekcje jako opiekun, a nikt jakoś się nie garnie na jego miejsce.
Przysłuchuję się tym sensacjom ze zdziwieniem. Nie rozumiem, jak środki dyscyplinujące miałyby stać się środkiem motywującym człowieka do zajęcia się swoją duchowością. W ubiegłym roku spora część czwartej mechanika nie pojechała na rekolekcje i nie miałem do nich jakoś specjalnie pretensji – przychodzili na lekcje, frekwencja była dobra, odwaliliśmy kawał dobrej roboty. Pan Bóg pewnie też się nie obraził, że ci niespecjalnie zainteresowani katechezą uczniowie nie pojechali na rekolekcje. Jak już kiedyś pisałem, nie wydaje mi się, by modlitwa na rozkaz była Mu szczególnie przyjemną. Pewnie ucieszyłby się bardziej z odrobiny entuzjazmu niż ze skuteczności środków dyscyplinujących.
Lubię kuchnię orientalną, więc zamiast spacerować po Plantach zajrzałem wczoraj do baru wietnamskiego i zjadłem moje dwa ulubione dania. Przy sąsiednim stoliku spotkało się dwóch absolwentów prawa renomowanego, prastarego uniwersytetu w najpopularniejszym turystycznie mieście naszej części Europy. Panowie nie widzieli się od kilku miesięcy i z niekłamaną radością wymieniali wrażenia z pierwszych kroków, jakie obaj stawiają w swojej zawodowej karierze. Opowiadali sobie o swoich kancelariach, wspominali koleżanki ze studiów i mówili o planach na najbliższy weekend. Szczególnie podobał mi się ten fragment ich rozmowy, gdy jeden z nich powiedział, że „za eselduchów nie dało się zrobić żadnego przekrętu, ale teraz wreszcie można”.
Starałem się nie podsłuchiwać, ale młodzi panowie magistrowie bardzo przyciągali moją uwagę dorzucając do każdej podnoszonej przeze mnie do ust łyżki zupy ostro – kwaśnej jakieś pieprzne dodatki. Do najczęstszych należały słowa i wyrażenia: ku***, ja p***dolę, nie p***dol, za**bać i po**bane. Bombardowany tymi mięsnymi delikatesami poczułem ulgę na myśl o moich panach mechanikach i mechanizatorach, uczniach technikum. Wyraźnie również i przed nimi stoi świetlana przyszłość, a fakt, iż pierwszym wyrazem, jaki przyszedł im dziś do głowy, gdy próbowałem ich naprowadzić na przymiotnik handsome, był wyraz ch**, nie przekreśla wcale ich szans na ukończenie znakomitych studiów, robienie lukratywnej kariery, a może i dostanie się do rządu.
Wieczorem wracałem autobusem razem z grupą robotników z Huty Tadeusza Sendzimira. Na przystanku kilku panów wypiło pół litra ze wspólnej literatki, a pan siedzący obok mnie przez większą część drogi sączył piwo z puszki. Za nami dwóch młodych robotników dość żywiołowo wymieniało poglądy na temat polityki, perspektyw zawodowych, planów na bliższą i na dalszą przyszłość. Tym razem świadomie podsłuchiwałem. Zaintrygowali mnie. Używali zdań złożonych i w całej rozmowie nie padło słowo ku*** ani żadne inne z ulubionych słów ich trochę lepiej wykształconych rówieśników.
Kamil, który chodzi do czwartej klasy szkoły podstawowej, nauczył mnie dzisiaj po południu zagrywać manę, rzucać zaklęcia z ręki tapując manę, liczyć i przekręcać many, przyzywać stwory z ręki do strefy bitwy, atakować nimi tarcze i stwory przeciwnika, blokować ataki, a nawet dał mistrzowski popis ataku ostatecznego. Poznałem wiele bardzo ciekawych postaci różnych narodów na kartach w mojej talii, Kamil miał kilkakrotnie karty, które doprowadziły go do radosnego podskoku. Uzdrowiliśmy też dzisiaj po południu jednego trupa i przy jego pomocy Kamil zaatakował moją tarczę.
Po powrocie do domu obejrzałem wiadomości w przedwyborczej telewizji i rozumiem z nich dużo, dużo mniej, niż z karcianego pojedynku z Kamilem. Umówiliśmy się na rewanż w przyszły czwartek. Tym panom i paniom ze szklanego ekranu polecam udać się jak najszybciej do sklepu i kupić sobie talię kart do Duel Masters. Albo nie, to chyba dla nich za mądre. Zwłaszcza dla tego niewysokiego pana, któremu pomyliły się już całkiem układy, odkąd układ zawrócił mu w głowie.