Nauczyciel klozetowy

Jednym z najbardziej przykrych obowiązków nauczyciela jest zaglądanie do toalety, w pobliżu której ma się dyżur, i sprawdzanie, czy przypadkiem ktoś nie miesza tam smaku i zapachu dymka papierosowego z innymi, bardziej fizjologicznymi zapachami.

Zbliża się rok szkolny i już mnie brzuch boli na myśl o tym, gdzie dostanę w tym roku dyżury. W deszczu i śniegu będę spacerował po szkolnym parkingu próbując wypatrzyć, co dzieje się za ciemnymi szybami limuzyn naszych uczniów, czy też czekają mnie inspekcje muszli klozetowych i pisuarów?

A może byście tak, panowie, rzucili palenie?


Brednie, czyli polskie fora internetowe

Jak wiadomo, na forach internetowych można spotkać same bzdury. Gramatyczni i ortograficzni debile wypisują rzeczy takie, że nóż się otwiera w kieszeni. Na przykład ostatnio na forach Gazety Wyborczej, Onetu i Wirtualnej Polski natknąłem się na wpisy tak sprzeczne z rzeczywistością, że chyba to jakiś układ degeneratów za pieniądze wypisuje różne brednie. Biskupi mówią, że większość rodziców i nauczycieli domaga się religii katolickiej dla każdego i oceny z religii katolickiej do średniej ocen. A oto na forach, w reakcji na komunikat rządu, iż ministrowi Legutce zabroniono wypowiadania się w tych sprawach bez konsultacji, pojawiły się takie oto wpisy:

Zawiódł mnie Minister! Stchórzył przed biskupami? Straszą go jak kiedyś komuniści, tylko zmienili barwy z czerwonych na czarne. Zamiast Moskwy jest Watykan! Szkoły świeckie!

Bezczelność i hipokryzja. Jedynym twórcą dysharmonii jest hierarchia kościelna. Vide wyniki sondaży!

Kościół przejął funkcję PZPR – tkanki obcej, wysysającej z nas kapitał i wpływającej w sposób niezgodny z konstytucją na nasze prawo.

Skoro chrześcijanie tak bardzo pragną oceniać swoje chrześcijaństwo i ocenę taką porównywać na równi z oceną z j. polskiego, chemii, biologii, matematyki, to niech „temu” co chcą oceniać, nadadzą cechy nauki. Niech zamiast religii wprowadzą sobie przedmiot np.: historia kościoła, znajomość pisma świętego. Wtedy taką ocenę można byłoby jakoś zrozumieć. A tak na marginesie, to czarnym zaczyna się w głowie przewracać.
Brawo SLD!

Wiesz dobrze o tym, że dni supremacji Kościoła katolickiego w Polsce są policzone. Wszyscy wiemy i wierzymy, że niedługo już sytuacja stanie się normalna – jak w innych krajach europejskich. Twoi czarni ulubieńcy znajdą się na swoich miejscach i będą wreszcie pokorni, jak nakazuje im nauka Pana.

Ludzie, czas najwyższy masowo składać akty apostazji i odchodzić z tej zakłamanej religii.

Każdy wie, jak wyglądają te lekcje religii, kpina. Opowiadanie bajek i wylęgarnia prowokacyjnych zachowań uczniów, zero zasad dydaktycznych, wolna amerykanka w kształtowaniu treści. Dla uczniów pożytek jeden – możliwość odrobienia zadań z innych przedmiotów.

Nie powinno być religii w szkołach, bo uczą was zemsty oko za oko, ząb za ząb, a Jezus wam przekazuje „Jeśli cię kto uderzy w jeden policzek, nadstaw mu drugi”. Religia i stopnie z niej na świadectwie już od dawna powinny zniknąć w ogóle ze szkół. Zawdzięczamy je wszystkim rządzącym partiom politycznym po 89 roku. Każda partia, a może jej lider, kierowała się kalkulacją, co będzie lepsze, ile osób na mnie zagłosuje. Takim sposobem kościół obrósł w pierza i teraz będzie go bardzo trudno wyplenić. To nie PiS, SLD są winne. Daliśmy się złapać na lep kleru i na JPII. Każdy Polak po części chciał się wykazać miłością do niego, której nam tak naprawdę brakuje. Kto chce się uczyć religii, szkółki katechetyczne i kościół to miejsca do nauki religii i krzewienia wiary. Takie jest moje zdanie.

Na szczęście znalazłem też wśród setek temu podobnych wpisów jeden wpis odrobinę bardziej zgodny z duchem wypowiedzi księży biskupów i rządu:

Spieprzaj do Iranu uczyć się Koranu. Co ci przeszkadza, zawszony totalitarny stalinisto?

Doktor Andrzej Zbrzezny, opiekun mojego roku na studiach podyplomowych z informatyki na Akademii Jana Długosza w Częstochowie, miał rację. Nie ma najmniejszego sensu śledzić tego, co dzieje się na forach internetowych. Ludzie wypisują tam bzdury, nie mające związku z rzeczywistością, nielogiczne, wulgarne…
A jednak czasem brwi się unoszą z pewnych oczywistych przyczyn, gdy człowiek czyta komentarz do nachalnej i bzdurnej reklamy wyborczej Prawa i Sprawiedliwości na jednym z takich forów:

Wyjechałem za granicę. Płacę niskie podatki (za które mogę iść do lekarza, a nie obserwować budowę kolejnej świątyni), włączając telewizję nie muszę się wstydzić za swoich polityków. Przestępczość nigdy nie była wysoka, a w parlamencie nie siedzą przestępcy i buraki. Rząd dba o ludzi, dorobiłem się uczciwą pracą domu i samochodu. Stać mnie na to, żeby pomagać rodzinie w Polsce. Nikt mnie nie podsłuchuje, nie nagrywa, nikt nie każe mi codziennie wykonywać aktów strzelistych dla kraju, w którym mieszkam. Nikt nigdy nie kazał mi wybierać w jakim kraju (solidarnym, czy liberalnym) chcę żyć – bo żyję po prostu w NORMALNYM.
Raz tylko przyjechał jakiś dziwny, mały polityk z mojego kraju i usiłował mi mówić, że jestem beznadziejny. Nie przejmuję się tym, wzruszyłem ramionami, wyłączyłem telewizor i wróciłem do przyjaciół na piwo i grilla.
Do Polski wracam od czasu do czasu – na wakacje.
Pozdrawiam wszystkich, którzy się jeszcze męczą…

Nieznajomy forumowiczu z Onetu, dziękuję za pozdrowienia. Chciałbym uważać Cię za wariata. Niestety, dokładnie takie same wnioski wynikają z wszystkich rozmów, jakie przeprowadzam z moimi przyjaciółmi, którzy mieszkają w tym samym kraju, co ty. Mam nadzieję, że w Polsce też będę może kiedyś w stanie iść na piwo i grilla nie martwiąc się o to, co jutro rano powiedzą w wiadomościach, kto kogo właśnie nagrał i kto komu przyznał się do tego, że nie umie obsługiwać gwoździa (nawiasem mówiąc nie powinien ktoś taki być ministrem, naprawdę). A jeśli nie, to mam nadzieję, że za rok spotkamy się na piwie w jakimś normalnym miejscu. W Cambridge, w Londynie, w Edynburgu. Jest sporo miejsc na świecie, które można bezspornie uznać za normalne.

Wszystkie cytaty pochodzą z forów portali internetowych Gazety Wyborczej, Onetu, Wirtualnej Polski z ostatnich dni. W niektórych przypadkach poprawiłem rażące błędy ortograficzne.

Brzoskwinie się kończą

Tata bardzo się denerwuje, ponieważ brzoskwinie ładnie mu obrodziły, a rodzina nie nadąża z ich jedzeniem i gniją. I to jest właściwie jedyne jego zmartwienie w tej chwili…

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi

Lubię Niemców

W przeciwieństwie do premiera uważam, że to nie Platforma Obywatelska, ale Prawo i Sprawiedliwość jest partią uzależnioną od Niemców. Stereotypy i uprzedzenia antyniemieckie to potężny oręż tej partii w pozyskiwaniu wyborców i – gdyby tak Niemców zabrakło – premier nie miałby jak się skarżyć na „niemiecką dominację”, nie byłoby jak mówić o odwiecznym wrogu, o historycznych starciach i konfliktach interesów, o „ekonomicznym podboju Europy”. Nie byłoby jak atakować Donalda Tuska za dziadka w Wehrmachcie, nie byłoby jak podkreślać patriotyzmu warszawiaka z Żoliborza jako lekarstwa na „fascynację niemieckością”, straszliwą chorobę, na jaką cierpią rzekomo obywatele Gdańska.
W miniony weekend der Bund der Vertriebenen (Związek Wypędzonych) zorganizował w berlińskim centrum kongresowym Tag der Heimat (Dzień stron ojczystych) 2007. Gościem honorowym zjazdu ziomkostw był – między innymi – przewodniczący Parlamentu Europejskiego Hans – Gert Poettering, przeciwko czemu bardzo stanowczo protestują polscy nacjonaliści. Ich zdaniem sankcjonował on swoją obecnością imprezę o charakterze „rewanżystowskim i roszczeniowym wobec Polski”. Co ciekawe, obecność nuncjusza apostolskiego, a także fakt wsparcia imprezy oficjalnym błogosławieństwem przez Benedykta XVI, zupełnie polskim politykom nie przeszkadzają. Tak samo jak nie przeszkadza im fakt, że będący dla nich wielkim autorytetem papież Jan Paweł II również rokrocznie kierował pozdrowienia pod adresem niemieckich ziomkostw. Politycy wmawiają nam, że Niemcy nie chcą się pogodzić z konsekwencjami II wojny światowej i straszą falą „nasilających się w Niemczech rewizjonistycznych roszczeń”. Negują prawo wypędzonych do sentymentu dla stron ojczystych, a w tym samym czasie wzdychają do polskich Kresów i nie uważają za niestosowne, iż polski rząd nie widzi potrzeby utrzymywania ambasadora w kraju, w którym aktywnie wspiera opozycję.
A ja tam lubię Niemców, nie tylko cieszącą się blisko osiemdziesięcioprocentowym, nieosiągalnym dla naszego premiera, poparciem kanclerz Angelę Merkel. W przeciwieństwie do siejących nienawiść do Niemców polityków polskich wysłuchałem w całości przemówienia na zjeździe zarówno Eriki Steinbach, jak i Hansa – Gerta Poetteringa. Nie dopatrzyłem się w nich żadnych wrogich w stosunku do Polski i Polaków akcentów, a prawdę mówiąc więcej w nich było miłości bliźniego, niż w wypowiedziach hierarchów polskiego Kościoła na temat średniej ocen na polskich świadectwach szkolnych, przytaczanych przez media w Polsce w ten sam weekend. Jest mi wstyd, gdy pomyślę o obrzydliwej ulotce Powiernictwa Polskiego, pokazującej Erikę Steinbach ramię w ramię z SS-manem. Chciałbym, jako Polak, być dumny z polskich mężów stanu. I byłbym dumny, gdyby umieli się zachowywać tak, jak polscy biskupi w 1965 roku. Ich „przebaczamy i prosimy o przebaczenie” odbiło się wówczas szerokim echem i wywołało skandal w pewnych kręgach. Okazuje się, że także i dzisiaj miłość bliźniego jest bardzo niepoprawna politycznie, ponieważ dla niektórych polskich polityków II wojna światowa nadal się toczy i wkrótce czeka nas prawdziwa kampania wrześniowa. Tylko bronią tym razem będą głównie haki, dyktafony, pomówienia i teczki.


Warto przeczytać:
Kartę Związku Wypędzonych,
Przemówienie Eriki Steinbach.

Gadu-Gadu i forma grzecznościowa

Wyobraziłem sobie dzisiaj historię zupełnie nieprawdopodobną, a przynajmniej znam ludzi, dla których byłaby ona nieprawdopodobna, wręcz niewyobrażalna. Mnie ta hipotetyczna historia wcale nie zaskakuje, ale to pewnie wina mojej pogłębiającej się schizofrenii.
Załóżmy, że w połowie wakacji siedemnastoletni uczeń technikum zwraca się do swojego nauczyciela z prośbą o pomoc i radę w sprawie zupełnie nie mającej związku z programem nauczania. Uczeń ten – nazwijmy go Jacek – ma właśnie za sobą pierwsze, nieszczególnie udane doświadczenie seksualne. Próbuje się dowiedzieć czegoś, czego dowiedzieć się nie da, a przynajmniej dwukrotnie starszy od niego nauczyciel nie ma o tym zielonego pojęcia. Na wszelki wypadek nie zagłębiajmy się w szczegóły.
Rozmowa odbywa się przez internetowy komunikator Gadu-Gadu o godzinie wystarczająco późnej, by dało się słyszeć wycie psów i stukot kół pociągów z odległości wielu, wielu kilometrów.
Wyobrażam sobie dwie wersje dalszego biegu wydarzeń. W jednej z nich nauczyciel życzliwie i cierpliwie wysłuchuje wszystkiego, co Jackowi chodzi po głowie. Nie odpowiada mu na pytania, na które nie zna odpowiedzi, sam pyta, gdy czegoś nie rozumie lub gdy ma wątpliwości co do przedstawianego toku rozumowania. Nauczyciel wskazuje zagubionemu uczniowi osoby w szkole i poza nią, które mogą dysponować większą wiedzą w przedmiotowej dziedzinie i okażą się bardziej pomocne. Sugeruje mu, żeby się zastanowił, czy nie warto porozmawiać ze starszym bratem, skąd inąd bardzo porządnym gościem.
W drugiej wersji nauczyciel przerywa Jacusiowi po drugim, najdalej trzecim zdaniu, bo internetowa forma komunikacji stopiła jakoś lody i Jacuś bez uprzedzenia zaczyna się zwracać do nauczyciela z pominięciem formy grzecznościowej. Nauczyciel przypomina mu o tym, że uczeń nie powinien być z nim na ty, że należy zachować dystans i okazać właściwy szacunek. Następnie trzeba by chyba jeszcze przypomnieć, że o tej godzinie dzieci już dawno są po dobranocce i z kciukiem w buzi śnią właśnie o Królewnie Śnieżce, a nie o seksie, w dodatku przedmałżeńskim.
Nie mam jakoś wątpliwości, która wersja przebiegu zdarzeń gwarantuje większy autorytet nauczycielowi i większą satysfakcję z przeprowadzonej rozmowy obu stronom. Chociaż w pluralistycznym społeczeństwie trzeba się pogodzić z faktem, że ludzie z różnych rzeczy czerpią satysfakcję. I że niektórzy lubią czasem innym przypominać o powadze swojej osoby i swojego urzędu. Widocznie tego potrzebują.

Ten wpis kontynuuje wątki podjęte wcześniej między innymi w tych wpisach:

Arcybiskup wypowiada wojnę

Arcybiskup Głódź – jak przystało na kapelana wojskowego – dał popis militarnego języka. Zagwarantował nowemu ministrowi edukacji konflikt i dysharmonię społeczną, jeśli minister odważy się bronić Konstytucji Rzeczypospolitej i przywracać normalność, a przynajmniej jakąś jej namiastkę, w polskiej szkole. Szkole w państwie, które – jak na razie – nosi etykietę państwa świeckiego.
Profesor Legutko, tradycjonalista i konserwatysta z przekonania, wspomniał jedynie mimochodem w TVN24, że nie jest entuzjastą wliczania oceny z religii do średniej ocen szkolnych. Nie zapowiedział podjęcia żadnych konkretnych kroków, by uchylić rozporządzenie swojego poprzednika, dał jedynie wyraz swojemu prywatnemu poglądowi, z którym zgadza się 86% internautów w dzisiejszej sondzie Onetu.
W wypowiedzi arcybiskupa razi mnie pewien fragment, na który mało kto zwraca uwagę. Zarzucając ministrowi arogancję, powiedział on, że „religia nie jest polem do eksperymentów, a Kościół manekinem, na którym można sobie prowadzić badania”. Uderzyło mnie to, bo moim zdaniem to właśnie wprowadzenie religii katolickiej do szkół było eksperymentem, który przyniósł same szkody, także Kościołowi katolickiemu. Pierwotny sukces chrześcijaństwa w Cesarstwie Rzymskim nie wynikał ze zmuszania ludzi do jego wyznawania, przez pierwsze trzy stulecia chrześcijaństwo miało się dobrze wbrew prześladowaniom. Wieszanie krzyża w Sejmie i w salach lekcyjnych, nadawanie religijnego charakteru każdej uroczystości państwowej, marginalizowanie, a czasem nawet prześladowanie uczniów nie będących katolikami – to są dopiero eksperymenty na Kościele.
Wprowadzając religię do szkół starano się zachować pozory przyzwoitości, potem jednak to wszystko runęło w gruzach. Poza religią katolicką młodzież nie ma przeważnie żadnej alternatywy, zajęcia z etyki odbywają się w nielicznych szkołach, osoby innych wyznań są często pozostawiane bez opieki albo poniżane przez katechetów. Na wprowadzeniu religii ucierpiały nieliczne fakultety filozoficzne i religioznawcze w lepszych liceach. Co gorsza, pod pozorem realizacji programu nauczania wielu katechetów przekazuje absurdalne i nieprawdziwe informacje o innych religiach. Znam przypadki, w których pogardliwymi oszczerstwami pod adresem buddyzmu, hinduizmu, islamu, judaizmu czy innych złożonych i pięknych systemów religijnych katecheci szerzyli stereotypy i nienawiść, a następnie oceniali uczniów stopniami w uznaniu fobii, wrogości i fanatyzmu, które udało im się w ten sposób w nich zasiać.
Znam również nieliczne przypadki księży katechetów z prawdziwym zacięciem pedagogicznym i darem rozmawiania z młodzieżą. Osoby niewierzące i sceptyczne chętnie uczestniczyły w ich lekcjach, mogły bowiem zawsze liczyć na partnerską dyskusję, nie były upokarzane ani uciszane dogmatami, ale miały wyjątkową okazję do przedstawienia swoich poglądów i skonfrontowania ich z poglądami wierzących kolegów i koleżanek. Na lekcjach tych księży wartości poszukiwali i uczyli się czegoś nowego wszyscy – katolicy, innowiercy, ateiści, sam ksiądz.
Poszukiwanie i bunt stanowią naturę młodego człowieka. Będzie bardzo niedobrze dla Kościoła, jeśli – wbrew tej naturze – biskupi będą się opowiadać za modelem nauczania religii, w którym ocenia się wierność dogmatom i stopień fanatyzmu. Więcej ludzi Kościół przyciągnąłby do siebie, gdyby pomagał im odnajdywać odpowiedzi na pytania i uczył szacunku do wszystkich innych poszukujących.

Gdzie te pielgrzymki?

Zupełnie się zapomniałem wsiadając wczoraj po południu do samochodu i udając się na kolejne kilka dni do znajdującego się u stóp Jasnej Góry domu rodziców. Dopiero w drodze przypomniałem sobie, że mam zamiar wjechać do Częstochowy w przeddzień największego święta maryjnego, gdy wchodzić będą do miasta najliczniejsze pielgrzymki. Przypomniałem sobie kilka scen z dzieciństwa i młodości i przez chwilę miałem nawet ochotę zawrócić, ale ponieważ byłem już zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od celu podróży, zaryzykowałem.
Jeszcze kilka lat temu samozwańcze siły porządkowe pielgrzymów nie chciały mnie 14 sierpnia wpuścić na moją własną wówczas ulicę twierdząc, że nie ma tu już miejsca i że mam jechać gdzie indziej. Samochód z częstochowską rejestracją i meldunek w dowodzie nie stanowiły dla nich żadnego argumentu. Autokary stały wzdłuż całej ulicy jeden przy drugim, blokując wjazd i wyjazd z posesji, przez co nie byłem kiedyś w stanie wyjechać na ulicę, a policja odmówiła mi interwencji tłumacząc, że dopóki autokary nie zaczną się rozjeżdżać, nie ma szans na rozładowanie komunikacyjnego paraliżu. Gdy byłem dzieckiem, hordy pielgrzymów przewalały się naszą ulicą w sierpniu, tworząc tłok jak na Krupówkach w Zakopanem. Pamiętam też, jak kiedyś jechałem autobusem ulicą Świętego Rocha i – przebijając się przez idące środkiem ulicy tłumy – przejechaliśmy w czterdzieści minut jeden przystanek, od cmentarza do Rynku Wieluńskiego.
Wczoraj wieczorem przez pustą Częstochowę przejechałem szybciej, niż w każdy inny wtorek. Po drodze nie utknąłem w żadnym korku, musiałem tylko zwolnić na trasie szybkiego ruchu w okolicach wiaduktu kolejowego na Błesznie. Ruch na podjasnogórskich ulicach Kazimierza, Barbary i Kordeckiego był płynny i chyba tylko na straganach na Barbary dało się zauważyć więcej klientów, niż w zwykły dzień powszedni.
Przeczytałem gdzieś dzisiaj, że malejąca ilość pielgrzymów świadczy o tym, że normalniejemy. Pewnie wykorzystywanie Jasnej Góry do fałszywych gestów politycznych też nie przyczynia się do wzrostu jej popularności.
Szkoda, że niektórzy częstochowianie – także we władzach miasta – nie zauważają, że ruch pielgrzymkowy odchodzi w przeszłość. Nie da się ograniczać promocji miasta do promocji Jasnej Góry, nie da się podporządkowywać całego Śródmieścia i życia jego mieszkańców uroczystościom religijnym pod szczytem, nie wolno liczyć na to, że ćwierćmilionowe miasto utrzyma się ze sprzedaży fast foodów i dewocjonaliów. Nie można porównywać Częstochowy do Lourdes czy Fatimy, bo to zupełnie inna skala. Podobnie jak Łagiewniki są tylko jedną z wielu atrakcji turystycznych Krakowa, tak i Częstochowa powinna się starać funkcjonować na wielu różnych polach. Nie powinno się dobijać życia studenckiego w mieście, ograniczać rozwoju gospodarczego, zniechęcać inwestorów, wyganiać na Śląsk, do Zagłębia, Krakowa, Łodzi czy Wrocławia ludzi, którym w Częstochowie jest coraz duszniej. Miejmy nadzieję, że przyjdą czasy, gdy będzie to rozumiał każdy rajca miejski i wszyscy w zarządzie miasta.
Tak zwane Okopy, szczyt Jasnej Góry od strony zachodniej. Sierpień 2007. Gdy byłem dzieckiem, w sierpniu było tu wielkie miasteczko namiotowe. Namioty stały jeszcze w pierwszych dniach września, gdy chodziłem tędy do szkoły.

Najpiękniejsza dziewczyna we wsi

W jednym z odcinków serialu Northern Exposure, w Polsce znanego jako Przystanek Alaska, miejscowy DJ – Chris Stevens – traci głos w wyniku spotkania z śliczną, nieznajomą kobietą. Jest to ponoć odwieczny problem mężczyzn i nie ma w tym nic dziwnego. Wpadasz na taką obcą istotę, zamieniasz z nią dwa słowa i jej piękno odbiera ci głos. By go odzyskać, jak głosi prastara indiańska legenda, trzeba się przespać z najładniejszą dziewczyną w wiosce.
Dostałem dzisiaj kilka listów w związku ze zmianami w rządzie. Jedni mi gratulują, inni martwią się, że nie będę teraz miał o czym pisać. A niektórzy się dziwią, że nie świętuję, że nie okazuję radości, nie trąbię i nie biję w bębny.
Wydaje mi się, że tylko nieuważni czytelnicy mogli odnieść wrażenie, że pan Roman Giertych nadawał sens mojemu życiu i mojej pisaninie. Ale powiedzmy, że z przyczyn zupełnie niezależnych od wydarzeń w Warszawie straciłem dzisiaj głos. A teraz proszę wybaczyć, ale idę się przespać z najpiękniejszą dziewczyną we wsi, tyle że sąsiedniej. Zatroskanych Tomaszów niedowiarków zapewniam, że nadal pojawiać się tutaj będą nowe wpisy. Mam również nadzieję, że będę miał w nich równie dużo do powiedzenia, co Chris w codziennej porannej audycji radiowej w Cicely.

Filmowa podróż w czasie

San Francisco, jak mało które miejsce na świecie, nadaje się na plan filmowy i niejeden reżyser skrupulatnie to wykorzystał. Taki na przykład Interview With The Vampire nie mógł się chyba genialniej zaczynać. W jakiż inny sposób można było tak fantastycznie zbudować napięcie i wprowadzić w odpowiednią atmosferę, niż spływając kamerą transcendentnie (nawet jeśli był to chwyt infantylny, mało oryginalny czy prostacki) nad portem i piramidą Trans-American do mrocznego pokoju z widokiem na Divisadero Street? Albo czy można sobie wyobrazić chociaż jeden odcinek Full House bez rzutu okiem na te strome uliczki zabudowane białymi, wysokimi domami? Gdzie indziej można było kazać zamieszkać rodzinie Mrs Doubtfire? Nie ulega też wątpliwości, że San Francisco świetnie się sprawdza jako miejsce akcji filmów katastroficznych.
Ten blog zaczął się od wpisu o filmie The Birds i dzisiaj ponownie oddam hołd dziełu mistrza Hitchcocka. O żadnym bowiem filmie nie umiałbym chyba powiedzieć tego, co mogę z czystym sumieniem powiedzieć o Vertigo z 1958 roku. Główną rolę w tym filmie zagrało, moim zdaniem, właśnie San Francisco. Nie James Stewart, nie Kim Novak, ale właśnie San Francisco.
Oglądając ten film, mieszkaniec San Francisco musi się chyba czuć, jakby odbywał magiczną, sentymentalną podróż w czasie. Podążając za akcją widz nie tylko przejedzie się tramwajem, ale zwiedzi założoną w 1776 roku Mission Dolores, gdzie Madeleine idzie na grób Carlotty Valdes, uda się do Palace of the Legion of Honor w Parku Lincolna, przespaceruje się u stóp mostu Golden Gate, gdzie przy Fort Point Madeleine skacze do wody. Niczym romantyczna para zakochanych, widzowie przed ekranami przechadzają się po Pałacu Sztuk Pięknych, pozostałości po ekspozycji z 1915 roku. A mieszkanie Scottiego jest przy Lombard Street, mojej ulubionej ulicy w San Francisco, którą pokochałem przy okazji trzeciej edycji The Real World w MTV.
Elegancka restauracja Erniego, w której poznają się Scottie i Madeleine, znajduje się w zabytkowej okolicy Jackson Square, pełnej budynków ocalałych z pożaru w 1906 roku. Na kadrach filmu w całej okazałości można obejrzeć wspaniałe budowle, które już nie istnieją: Hotel McKittrick czy luterański kościół świętego Pawła. Ale uważny widz poznaje także San Francisco w detalach: może się przyjrzeć nawierzchni ulic, krawężnikom, drewnianym słupom i kablom telefonicznym, płytom chodnikowym. Vertigo to wierny i szczegółowy obraz miasta. Film jest o dekadę starszy niż wspomniana już wyżej portowa piramida, na darmo więc jej wypatrywać, choć kilkakrotnie Hitchcock raczy nas panoramami całego miasta.
Nigdy nie byłem w San Francisco, a jednak odbyłem dzisiaj dzięki Hitchcockowi sentymentalną podróż jego ulicami. Bywa, że czuję się podobnie spacerując po Nowej Hucie i porównując jej współczesne centrum z obrazem sprzed dziesięciu lat, który mam w pamięci, a także ze zdjęciami z kronik filmowych PRL-u. Jadąc wiaduktem nad Rondem Polsadu z rozrzewnieniem wspominam tę uliczkę, którą maszerowałem nocą jako licealista, a która rozrosła się w dzisiejszą ulicę Lublańską. W Częstochowie, patrząc na karzełka Piłsudskiego przed ratuszem, próbuję sobie przypomnieć, jak wyglądał górujący nad placem Wania, piękny – nawet jeśli wrogi ideologicznie – i tak bezpowrotnie stracony, choć pierwotnie obiecywano, że stanie na cmentarzu żołnierzy radzieckich na Kulach. Może ktoś ma przyzwoitej jakości zdjęcia Wani i zechciałby mi je przysłać na adres ? A pamięta ktoś katedrę Świętej Rodziny z niedokończonymi przez blisko stulecie wieżami?
San Francisco nie dostanie nigdy Oscara za znakomitą rolę w Vertigo. Ale współcześni mieszkańcy z łatwością mogą się przekonać, jak ich miasto zmieniło się przez ostatnie pięćdziesiąt lat, czego im bardzo zazdroszczę. Zaprzyjaźniony ksiądz Jacek podpowiedział mi dzisiaj, że malownicze okolice, z których pochodzi wielu moich uczniów, są miejscem akcji opowiadań Adolfa Dygasińskiego. Piekary, Kuchary, Brzesko, Kowala, Gruszów i inne pobliskie miejscowości zastygły na kartach książek tego dziewiętnastowiecznego pisarza i udało mi się już znaleźć antykwariat w Tarnowskich Górach, który dysponuje egzemplarzem właściwego tytułu. Wybieram się tam w poniedziałek i za 9 złotych stanę się właścicielem historycznego obrazu wsi, które znam jako współczesne. Może to nie to samo, co film, ale cóż. Nie żyjemy w Kalifornii.

Obywatel dla Królowej

Królowa brytyjska ma wobec mnie dług. Dałem jej obywatela, którego każde państwo, każde społeczeństwo może pozazdrościć. Mój tegoroczny maturzysta Marcin został obywatelem Essexu.
Mam mieszane uczucia – powinienem z siebie być dumny czy, podobnie jak w przypadku Leszka, czuć porażkę? Marcin ma wprawdzie jeszcze polski paszport, ale nie ma i nie zamierza mieć w Polsce rachunku bankowego, NIP-u, ubezpieczenia zdrowotnego czy innych, zupełnie już dla niego abstrakcyjnych wynalazków.
Marcin dostał trzy miesiące po maturze pracę lepiej płatną, niż ja po ukończeniu dwóch fakultetów i studiów podyplomowych. Ale, co najważniejsze, Marcin mieszka w kraju wolnym, wielokulturowym, gdzie poszanowanie odmienności i indywidualizmu stanowią normę, którą kwestionować mogą pewne marginalne środowiska, ale nie osoby rozdające w tym kraju karty. Mieszka w kraju, w którym szef nigdy nie upomni go za to, że nie pojechał na pielgrzymkę podziękować takiemu czy innemu bogu za mniej lub bardziej udany rok. Mieszka w kraju, w którym nikt go nie będzie zmuszał do bicia pokłonów przed jakąś miernotą tylko dlatego, że jest politykiem partii rządzącej. W kraju, w którym nikt nie będzie od niego oczekiwał postępowania niezgodnego z jego przekonaniami. W którym nikt nie ośmieli się wkładać mu w usta słów, jakie chciałby usłyszeć.
Podobno w październiku mają być wybory, w co jakoś nieszczególnie chce mi się wierzyć. Jeśli się odbędą, to dobrze. Może uda się nam wyrzucić na śmietnik historii polityczne pośmiewisko Europy, po którym sprzątać trzeba będzie przez wiele, wiele lat. Jeśli nie, zawsze pozostaje nam, polskim nauczycielom, jakiś szlachetny cel. Trzeba przygotowywać dobrych obywateli dla brytyjskiej królowej – obywateli szanujących odmienność i różnorodność, otwartych, chłonących wiedzę. Takich, jak Marcin.