Zła krew

Spróbowałem sobie wyobrazić siedemset litrów krwi, ale gdy zacząłem szacować rozmiary kontenera, w którym by się taka ilość krwi zmieściła, odechciało mi się używać wyobraźni.
Hanna Wujkowska, doradca ministra edukacji do spraw jednego z kanałów ideologizowania szkoły, napisała ostatnio w dzienniku, którego nazwy celowo nie wymienię, że obawia się o bezpieczeństwo polskich chorych. Źródłem jej troski jest właśnie siedemset litrów krwi oddane przez uczestników Przystanku Woodstock, ponieważ – jak uważa pani Wujkowska – polskie banki krwi powinny czerpać jedynie z krwi „środowisk, które nigdy nie zawiodły i które w sposób trzeźwy podejmują decyzję o oddaniu krwi”. Pani doktor zakłada, że na Przystanku „profanuje się wartość krwi”, a atmosfera jest przesączona „promilami, łoskotem satanistycznej muzyki i przekleństw”. Obawia się, że uczestnicy tej imprezy mogą doprowadzić do zakażenia polskich chorych wirusami zapalenia wątroby i HIV, ponieważ istnieje niebezpieczeństwo wystąpienia zjawiska „okienka serologicznego”, a akcja krwiodawstwa w takim miejscu jest „dwuznaczna”.
Pani Wujkowska przypomina mi trochę mojego wujka Władka, brata mojego ojca. Gdy byłem dzieckiem, razem z moim kuzynem Darkiem przyglądaliśmy się, jak wujek Władek w wielkim pośpiechu grodzi swój plac na zboczu Jasnej Góry, by zdążyć przed przybyciem sierpniowych pielgrzymek. Miał dość tego, że obozujący na tak zwanych okopach hippisi dewastują mu ogród, kradną warzywa, owoce i drób, zostawiają po sobie góry śmieci, strzykawek i prezerwatyw. Nocami palili mu na placu ogniska, tańczyli, śpiewali.
Byliśmy z Darkiem dziećmi i nasza pomoc nie ułatwiała chyba wujkowi pracy, w każdym razie ostatnie słupki pod ogrodzenie pomagali wujkowi wkopać i wmurować pierwsi przybyli na Jasną Górę pielgrzymi – ci sami, od których właśnie się odgradzał. Razem z nimi naciągał też na tych słupkach siatkę, a potem zaprosił ich na obiad.
Życzyłbym pani Wujkowskiej, żeby nigdy ona sama ani nikt z jej bliskich nie musieli korzystać z krwi zebranej na młodzieżowym festiwalu w Kostrzynie nad Odrą. Jej obawy warto jednak uspokoić przypominając, że akcję organizował Polski Czerwony Krzyż, wykorzystano profesjonalne krwiobusy i namioty, w których dochowano wszystkich normalnych procedur. Sanepid, który kilkakrotnie kontrolował przebieg akcji, nie miał żadnych zastrzeżeń.
Hanna Wujkowska ma za złe przystankowiczom, że kreują się na patriotów i udają szlachetność, honor i wspaniałomyślność. Krwi zebranej od nich z niezrozumiałych dla mnie przyczyn przeciwstawia Wujkowska krew młodych Polaków przelaną w Powstaniu Warszawskim.
Ciekawe, czy Hanna Wujkowska wie, że jej zdaniem wulgarne i bezmyślne hasło Jurka Owsiaka to tylko echo słów świętego Augustyna, o czym przypomniał po raz kolejny arcybiskup metropolita lubelski, Józef Życiński. To święty Augustyn jako pierwszy miał powiadać „Kochaj i rób co chcesz”.
Gratuluję też pani Wujkowskiej pewności siebie w interpretowaniu Starego Testamentu. W życiu by mi nie przyszło do głowy, że Izajasz miał na myśli Przystanek Woodstock pisząc: „To lud, co Mnie pobudzał do gniewu bez ustanku, a bezczelnie (Iz 65, 3)„. Skąd pani Wujkowska wie, że nie chodziło o felietonistów piszących do tej samej gazety, co ona? Albo może chodziło o buntowników z zamierzchłych czasów, o lud, który składał ofiary w gajach, palił kadzidło na cegłach i jadał wieprzowe mięso (Iz 65, 1-4)?
W tym domku mieszkał przed laty Wujek Władek.

Głos przeciw, czyli za

W wakacje więcej czytam i oglądam filmy. Zafundowałem sobie między innymi cały maraton filmów z Marylin Monroe. Wczoraj obejrzałem banalną, infantylną może nawet, ale jakże pouczającą Home Town Story Arthura Piersona z 1951 roku. Marylin, jako Miss Iris Martin, sekretarka pracująca w redakcji lokalnego dziennika, pojawia się kilkakrotnie w krótkich ujęciach i bluzkach wydatnie podkreślających linię biustu. Nie jest jeszcze gwiazdą pierwszego formatu.
Główny bohater filmu, Blake Washburn (Jeffrey Lynn), wraca do miasta po przegranych wyborach. Mieszkańcy stanu nie dokonali jego reelekcji, w drodze z lotniska przekonuje się, że nawet znajomi i przyjaciele głosowali przeciwko niemu. Po przejęciu od wujka lokalnej gazety Blake podejmuje na jej łamach walkę z wielkim przemysłem, który obciąża winą za swoją klęskę wyborczą. Jak jednak oświadczają mu narzeczona i przyjaciel, walka ta nie jest tak naprawdę walką o interesy lokalnej społeczności czytelników Heralda, nie jest walką o rzeczywiste ideały, ale jest realizacją prywatnego celu, jakim jest ponowna elekcja na zajmowane wcześniej stanowisko. Dopiero w obliczu tragedii, kiedy dochodzi do zagrożenia życia siostrzyczki Blake’a, dokonuje on rewizji swoich poglądów i wartości.
Film jest tak stary, że nie chcą już za niego żadnych pieniędzy i jest w całości za darmo dostępny w internecie. Niewiarygodne, ale znam osobę, która z tego filmu mogłaby wyciągnąć jakieś wnioski dla siebie. Człowieka w gruncie rzeczy poczciwego i sympatycznego, ale nie rozumiejącego chyba zupełnie prawideł demokracji i odbierającego zbyt osobiście jej wyroki. Człowiek ten dochodził po charakterze pisma i kolorze używanego tuszu czy atramentu, kto w tajnym głosowaniu ośmielił się oddać głos przeciwko niemu. Człowiek ten powiedział kiedyś publicznie, że po oczach rozpozna, kto wstrzymał się od udzielenia mu poparcia. Zapowiedział też zemstę. Smutne w sumie, że ludzie, którzy oddali swój głos, boją się potem przyznać do tego, jak głosowali. Oglądając Home Town Story można się przekonać, jak wiele jeszcze się musimy nauczyć, by dorównać demokracji amerykańskiej sprzed pięćdziesięciu lat. Tam taksówkarz wiozący Blake’a nie widzi niczego niestosownego w okazywaniu mu sympatii, a jednocześnie głosowaniu przeciwko niemu w wyborach. Przyznaje się do tego bez cienia zażenowania, a Blake kwituje to uśmiechem i nie wdaje się w dyskusję.

Podglądanie nieudane

Jako chłopiec sporą część wakacji spędzałem na rowerze. Moja pierwsza przygoda z seksem miała miejsce podczas jednej z takich właśnie przejażdżek, w malowniczym lasku brzozowym nad Adriatykiem, małą glinianką na częstochowskim Lisińcu. Ostatnio chodzę tam prawie codziennie na spacery z psem i przypomniała mi się ta przygoda sprzed lat, a zarazem uświadomiłem sobie, jak bardzo byłem wówczas naiwny i jak bardzo dorośli wydawali mi się wtedy ludzie w wieku, w którym teraz wydają mi się niedojrzali.
Nie jestem pewien, ale musiałem mieć wtedy 11-12 lat. Jeżdżąc alejkami po dzikiej części parku zobaczyłem między drzewami tak zwanego „dużego fiata” i rozłożony w jego cieniu koc, a na kocu brykającą wesoło na golasa parę nastolatków. W moim mniemaniu byli bardzo dorośli, ponieważ dziewczyna miała biust, a chłopak miał zarośnięte nogi. Czy rzeczywiście było im wesoło, nie mam właściwie pewności, bo zamiast przyjrzeć się dokładnie, zrobiłem to, co wydawało mi się absolutnie konieczne, a mianowicie wskoczyłem na rower i czym prędzej popedałowałem półtora kilometra stromą ulicą Kordeckiego pod Jasną Górę, gdzie mieszkali wszyscy moi koledzy z klasy. Kilku z nich udało mi się znaleźć i całym peletonem uderzyliśmy nad Adriatyk, by przyjrzeć się aktowi prokreacji.
Musiałem być niezbyt mądry sądząc, że cokolwiek uda nam się podpatrzyć po tej trwającej przynajmniej godzinę akcji zbierania ekipy. Pamiętam, że byłem bardzo rozczarowany, gdy na miejscu nie zastaliśmy już ani samochodu, ani koca, ani pary kochanków. Z perspektywy minionych lat pocieszam się, że moi koledzy musieli mieć niewiele większe pojęcie o seksie, ponieważ uznali jednogłośnie, że ich okłamałem, a ślady kół i wygnieciona trawa o niczym nie świadczą. Część z nich obraziła się na mnie i zobaczyliśmy się dopiero we wrześniu w szkole. Ale dwóch przez kilka dni przyjeżdżało ze mną do parku, wdrapywaliśmy się na drzewa i czekaliśmy na przyjazd żółtego dużego fiata. Mieliśmy przez parę dni niezłą zabawę i seks w tym wszystkim chyba najmniej nas interesował.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi

Zielone płuca Polski

W zielonych płucach Polski byłem jeden jedyny raz, ale było to przeżycie mistyczne. Nie mając w ogóle świadomości, że znajdujemy się w puszczy tak pięknie nazywanej, przez kilka godzin po przybyciu tam zastanawialiśmy się z przyjaciółką Ormianką, co jest nie tak. Widzieliśmy dalej, słyszeliśmy lepiej, czuliśmy dogłębniej. Dopiero przy wieczornym ognisku ktoś nam wyjaśnił, że to efekt czystego powietrza.
Z olbrzymim zdziwieniem obserwuję od paru miesięcy spory mieszkańców Podlasia z ekologami i dyskusję o tym, czy przeciąć na pół Dolinę Rospudy, czy zabijać dalej mieszkańców Augustowa. W ogóle nie rozumiem tego nielogicznego dyskursu.
Wynikałoby bowiem z niego, że kto jest za zachowaniem unikatowej w skali światowej torfowej doliny, ten jest mordercą pragnącym śmierci tysięcy dzieci maszerujących w mundurkach do szkoły i staruszek idących do kościoła. Nie rozumiem, dlaczego argument śmierci pada bez żadnych pośrednich argumentów, jakimi w moim ułomnym rozumowaniu są ekrany przy jezdniach, kładki nad ulicami, światła, a wreszcie … alternatywna obwodnica Augustowa?
Ostatnio wskutek agresywnej kampanii reklamowej zajrzałem na strony Ministerstwa Transportu i Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad. I odkryłem, że to nie tylko szkołę dotknęło to upolitycznienie i ideologizacja, które powoli zniechęcają mnie do własnego zawodu. Oto i tam czytam o spisku kilkudziesięciu osób wspieranych przez Gazetę Wyborczą przeciwko narodowi polskiemu.
Cóż, jakoś tak przekonałem się ostatnio, że nie warto czytać autorów, których pierwszym i głównym argumentem jest walka z tym dziennikiem. Mimo to doczytałem do końca propagandowe materiały Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad, dostępne na stronie o nazwie równie żartobliwej, jak nazwa partii Prawo i Sprawiedliwość, mianowicie Rospuda Tak, a następnie z czystym sumieniem wystąpiłem o drugi paszport, paszport obywatela Doliny Rospudy. Co ciekawe, paszport taki przede mną załatwiło już sobie czterdziestu ośmiu mieszkańców Augustowa.
Jeśli się jeszcze zastanawiasz nad tym, czy warto kruszyć kopie o Rospudę, polecam piękny wygaszacz ekranu na komputer.

Trup zakopany

Końcówka ulicy Sopockiej pozbawiona jest asfaltu i ginie w bliżej nieokreślonym miejscu, w którym zaczyna się park na Lisińcu. Od co najmniej roku spod ziemi wystaje tam but, którego pozycja niezdrowo rozbudza wyobraźnię, jednak chodząc tam na spacery nigdy nie zdobyłem się na sprawdzenie, czy coś poza tym butem kryje się pod powierzchnią.
Trochę inaczej, moim zdaniem, postąpił autor opracowania na temat historii wyborów papieży, wydanego przez pewne fundamentalistyczne wydawnictwo katolickie, którego sporo książeczek można znaleźć w domu moich rodziców. Nie jestem pewien, czy autorowi udało się dochować wierności postanowieniu, by przedstawić papiestwo w podniosłym duchu Ewangelii Mateusza, rozdział 16: „Tu es Petrus et super hanc petram aedificabo ecclesiam meam et tibi dabo claves regni coelorum”, ponieważ z odwagą godną prawdziwego historyka poświęcił kilkanaście stron opracowania burzliwej historii wyborów papieży sprzed synodu laterańskiego w 1059 roku, kiedy to przyznano prawo wyboru biskupa Rzymu wyłącznie kardynałom.
Według autora, wcześniej ugrupowania polityczne wybierały papieży „na siłę”, a z okazji wyborów niejednokrotnie wybuchały ostre, krwawe walki i rozruchy uliczne. Zdarzało się wybrać dwóch papieży jednocześnie, fałszowano dokumenty, papieże wyznaczali swoich następców albo bezcześcili zwłoki swoich poprzedników. Insygnia papieskie rabowano, papieży mordowano, a ich pontyfikaty zastanawiająco często trwały krócej niż miesiąc, co autor dość skrupulatnie odnotowuje. Taki na przykład Leon V został uwięziony i zabity po zaledwie miesięcznym pontyfikacie przez pretendenta do swojego stanowiska, Krzysztofa, a ten z kolei został uduszony na rozkaz następnego papieża, Sergiusza III, który zakusy na Stolicę Piotrową miał jeszcze przez Leonem V. Papieża Benedykta IX mieszkańcy Rzymu przepędzili z miasta, ponieważ raziła ich jego rozwiązłość.
Właściwie trudno się nie zgodzić z poglądem, iż przyjęcia chrześcijaństwa przez Mieszka I nie sposób porównywać z wstąpieniem Polski do struktur europejskich: standardy moralne rzeczywiście do siebie nie przystają, nawet jeśli w obu przypadkach mieliśmy do czynienia z pewnego rodzaju politycznym i gospodarczym konformizmem. Papiestwo po zmarłym w 954 roku Alberyku objął jego dziewiętnastoletni syn, Jan XII, ale straciwszy łaski cesarza Ottona musiał w 963 roku ustąpić miejsca Leonowi VIII, któremu naprędce udzielono święceń kapłańskich, ponieważ od czasu synodu laterańskiego w 769 roku nie można już było wynosić na tron papieski osób świeckich. W czasie zawirowań politycznych na dwa lata przed chrztem Polski Leon uciekł z Rzymu, papiestwo ponownie objął Jan XII, a po jego śmierci wybrano Benedykta V. Benedykt jednak nie porządził długo, bo cesarz przywrócił na tron Leona, a gdy ten zmarł, ponownie zakwestionował wybór Benedykta V i polecił wybrać na papieża swojego poplecznika.
Zabawna jest historia wyboru papieża Grzegorza X w 1271 roku. Konklawe trwało trzy lata, aż okoliczna ludność, na której spoczywał ciężar żywienia i utrzymywania kardynałów i ich dworu, straciła cierpliwość i natchniona przez Ducha Świętego zamknęła elektorów w pałacu, zamurowała drzwi i okna, a następnie zerwała dach nad salą. Do wyboru Grzegorza X ostatecznie doszło, gdy kardynałowie przestali otrzymywać wszelką inną żywność poza chlebem, wodą i owczym serem.
Trochę dziwne, że w jednym miejscu opracowania Dzieje Apostolskie stanowią dla autora wystarczający dowód historyczny, a w innym dwie kroniki średniowieczne z XIII wieku są tylko zbiorem legend nie mających oparcia w faktach. Poza tym jednak chylę czoła przed autorem, ponieważ nie spodziewałem się tak ciekawej lektury wakacyjnej po książce tego wydawnictwa. Obawiam się tylko, że pisząc w ten sposób autor raczej nie zachęca czytelników do intensywnej modlitwy, mającej wspomóc kardynałów podczas konklawe, tylko tak jakby szarpał za wystającego z ziemi buta na ulicy Sopockiej. Chociaż, czy ja wiem? Może właśnie pokazuje, jak bardzo kardynałom tej modlitwy potrzeba?

Dodatek motywacyjny czy upomnienie?

Niektórzy uczniowie mają pracowite wakacje nie tylko dlatego, że pracują w domu albo dorabiają do kieszonkowego, ale także dlatego, że pod koniec sierpnia czekają ich egzaminy poprawkowe z różnych przedmiotów.
Ja zafundowałem sobie w tym roku spotkanie z dwoma panami, ale od jakiegoś czasu kontaktuje się ze mną w sprawach sierpniowych poprawek jeszcze kilku uczniów, okazuje się bowiem, że jestem jedynym nauczycielem, z którym są w stanie się skontaktować. Pisałem już o tym, że uczniowie znają mój numer telefonu, mają na mnie namiary przez komunikatory internetowe, email i platformę e-learningu, a także o tym, że nie tylko mi to nie przeszkadza, ale sporadycznie dostarcza dużo satysfakcji.
W gruncie rzeczy smutne jest to, że uczniowie – nawet tacy, których w ogóle nie uczę – pytają mnie o terminy egzaminów poprawkowych z nie mojego przedmiotu. Albo o to, jak taki egzamin wygląda. Jeden z tych uczniów umówił się nawet podobno w szkole z nauczycielem, ale gdy przyszedł na spotkanie i nauczyciela nie zastał, nie udało mu się z nim w żaden sposób skontaktować.
W ostatnich miesiącach kilkakrotnie zostałem też postawiony w niezręcznej sytuacji, gdy uczeń spytał mnie wprost o numer telefonu do kogoś z nauczycieli. Nie chcąc podawać tego numeru wbrew czyjejś woli wdawałem się następnie w skomplikowaną zabawę w głuchy telefon, pośrednicząc w wymianie informacji między nimi.
Właściwie rozumiem belferską potrzebę prywatności, ale w dobie telefonów filtrujących rozmowy przychodzące w oparciu o identyfikację numeru, w dobie coraz sprawniejszych filtrów przeciwspamowych i komunikatorów blokujących rozmowy przychodzące od osób nieautoryzowanych, ochrona tej prywatności właściwie nie wymaga trzymania w tajemnicy wszelkich namiarów na siebie. Dobrze jest sobie zapewnić jakiś kanał komunikacji z uczniami. Polski, angielski, niemiecki, matematyka, fizyka czy historia są bez wątpienia przedmiotami, ale to właśnie uczniów musimy w pracy traktować podmiotowo. Także tych, którzy do nas czy do naszego przedmiotu mają umiarkowany szacunek.
Swoją drogą ciekawe, czy za wakacyjne pośrednictwo w kontaktach uczniów ze szkołą dostanę dodatek motywacyjny, czy raczej powinienem się liczyć z upomnieniem za spoufalanie się z nimi?

Ewangelista Richard Dawkins


Jeśli ktokolwiek poczuje się urażony treścią mojego dzisiejszego wpisu, zawsze można to złożyć na karb mojej mocno nadwyrężonej psychiki i nieszczególnie sprawnego umysłu, o czym niech świadczy fakt, że Bruce Willis i Mos Def (a ściślej film 16 Blocks z nimi w rolach głównych) właśnie doprowadzili mnie do łez tak rzewnych, do wzruszenia tak głębokiego, że nie pamiętam niczego, co w przeciągu ostatnich kilku lat wprawiłoby mnie w podobny stan, może poza piosenkami Marii Magdaleny i Judasza w musicallu Jesus Christ Superstar. No, może jeszcze Arek śpiewający solo kolędę.
Głównym przesłaniem 16 Blocks jest wiara w to, że ludzie potrafią się zmieniać na lepsze. Odkąd ksiądz Karol, powszechnie nazywany przez wszystkich Karolkiem, powiedział moim rodzicom, że znam Pismo Święte lepiej od niego, moje zwyczaje i upodobania czytelnicze też się bardzo zmieniły. Ostatnio dużo czasu spędziłem nad Koranem, część wakacji spędzam w hamaku słuchając książek Dana Browna w wersji audio, w miniony weekend – o czym już wspominałem – wzruszałem się ostatnim tomem sagi o Harrym Potterze. Są w Biblii księgi, do których czasami wracam z przyjemnością, ale w gruncie rzeczy rację ma Richard Dawkins pisząc, że nie jest to książka, którą można z czystym sumieniem dać do czytania dziecku – niejedna księga ocieka rzekami krwi, Bóg Starego Testamentu ma charakter – delikatnie mówiąc – niegodny naśladowania, a z lektury Pięcioksięgu można by wywnioskować, że do rzeczy cnotliwych należy ćwiartowanie żony albo oferowanie swoich córek do gwałtu zbiorowego obcym mężczyznom.
Dawkins stawia znak równości między trzema wielkimi religiami monoteistycznymi naszej cywilizacji – judaizmem, chrześcijaństwem i islamem. Sprowadza je do tego samego źródła i pokazuje, jak jedna wynika z drugiej. Może to stanowić spore zaskoczenie dla przeciętnego katolika, który ani o swojej religii, ani o islamie nie ma zielonego pojęcia, ale decyduje się w oparciu o różnego rodzaju mity i stereotypy dokonywać ocen i sądzi, że wartości chrześcijańskie i muzułmańskie są sobie całkowicie przeciwstawne.
Bezlitośnie obchodzi się Dawkins z Tomaszem z Akwinu, a przeczytawszy w tym tygodniu jego The God Delusion zrozumiałem lepiej, dlaczego kreacjoniści tak bardzo się boją nauczania teorii ewolucji w szkole (chociaż mnie jakoś nigdy świadomość słuszności tej teorii nie przeszkadzała wierzyć w Boga), a także dlaczego Terry Eagleton napisał swego czasu w Guardianie, że Jan Paweł II był największą katastrofą, jaka przydarzyła się kościołowi katolickiemu od czasów Darwina.
Gdyby dosłownie traktować nakazy księgi, na którą lubią powoływać się moraliści, musielibyśmy przestrzegać sabatu i uśmiercać każdego, kto tego dnia dopuściłby się jakiejkolwiek pracy, choćby zbierania drewna na opał. Mężczyźni kamienowaliby swoje żony, gdyby w noc poślubną okazało się, że nie są one dziewicami, śmierć czekałaby nieposłuszne dzieci. Równie absurdalne wskazówki do dobrego życia znajdziemy zresztą także w Nowym Testamencie, zwłaszcza w listach apostolskich. Większość ludzi wierzących wyznaje tak naprawdę zupełnie inne wartości niż te, które zdaje się nam wpajać Biblia.
W 16 Blocks najbardziej wierni wartościom okazują się notoryczny przestępca i policjant pijaczyna, po których najmniej byśmy się tego spodziewali. Najbardziej radosną nowiną w książce Dawkinsa jest pewna naturalna i oczywista konstatacja, że człowiek może dążyć do dobra także wtedy, jeśli jest ateistą. Że poszukuje dobra i piękna także wówczas, jeśli żaden bóg nie jest dla niego źródłem tych wartości. Ba, ponieważ pewna część wierzących przyznaje się do tego, że wystrzega się zła tylko ze strachu przed gniewem bożym, szczerość i wytrwałość ateistów w poszukiwaniu wartości mają większy potencjał.
Serdecznie polecam The God Delusion Richarda Dawkinsa zarówno tym, którzy wstydzą lub boją się przyznać do swojego ateizmu, jak i tym, dla których ateizm jest jednoznaczny z nihilizmem. Książka jest też dostępna w języku polskim.

Rolling Stones – podziękowanie

Chciałbym niniejszym serdecznie podziękować zespołowi The Rolling Stones, Fundacji Polsat i organizatorom koncertu, którzy zachowali zdrowy rozsądek i, jeśli dali się ponieść emocjom, to tylko konstruktywnie. Dziękuję.



Sekretarz generalny Caritas Polska, ksiądz Zbigniew Sobolewski zaprzeczył we wtorek, jakoby jego organizacja współdziałała w zbiórce pieniędzy na rzecz rodzin poszkodowanych w wypadku we Francji, podczas środowego koncertu The Rolling Stones. […] Przypomniał, że koncert odbędzie się w dniu żałoby narodowej. […] Caritas doszedł do wniosku, że pieniądze przekazane przez Rolling Stonesów – ponieważ koncert będzie zagrany w trakcie żałoby narodowej – to są „brudne pieniądze”. W związku z tym nie przyjmą tych pieniędzy dla rodzin ofiar. Wolą, aby rodziny nie dostały pieniędzy, a oni nie będą mieli z tym nic wspólnego.

Jeśli ludzie kościoła katolickiego brzydzą się pieniędzmi zebranymi na koncercie Stonesów, może należałoby je przeznaczyć na pomoc ofiarom jakichś innych tragedii, które wydarzyły się w innych sytuacjach, nie podczas imprez o charakterze religijnym? Na przykład ofiarom trąby powietrznej pod Częstochową? Zresztą, ofiar tragedii wokół nas jest pod dostatkiem, niestety.

No i po co ja piszę o ministrze?

Czytając siódmy tom sagi o Harrym Potterze natrafiam na fragment, w którym Harry pyta Ministra, dlaczego nikt nie próbował nigdy w ministerstwie rozwiązać problemu Voldemorta, dlaczego ministerstwo marnuje czas zajmując się rozbieraniem na części pierwsze spadku po Dumbledorze czy zacierając ślady informacji o ucieczkach z Azkabanu:

„Has anyone ever tried sticking a sword in Voldemort? Maybe the Ministry should put some people onto that, instead of wasting their time stripping down Deluminators or covering up breakouts from Azkaban. So this is what you’ve been doing, Minister, shut up in your office, trying to break open a Snitch? People are dying – I was nearly one of them – Voldemort chased me across three countries, he killed Mad-Eye Moody, but there’s no word about any of that from the Ministry, has there? And you still expect us to cooperate with you!”

Minister Scrimgeour bardzo oburza się na te słowa i przypomina Harry’emu, że należy mu się szacunek z racji sprawowanego urzędu, na co Harry szybko odpowiada, że na szacunek trzeba sobie zasłużyć:

„You may wear that scar like a crown, Potter, but it is not up to a seventeen-year-old boy to tell me how to do my job! It’s time you learned some respect!”
„It’s time you earned it.” said Harry.

No i po co ja piszę o tym ministrze w blogu, skoro J. K. Rowling już wszystko napisała?
Napisała o szkole otwartej i tolerancyjnej, której profesorowie giną z rąk Voldemorta za to, że uczą młodych adeptów magii o Mugolach i o tym, że nie różnią się oni aż tak bardzo od ludzi świata magicznego. Napisała o świecie, w którym trzeba walczyć z rasizmem, fanatyzmem religijnym i przemocą. Wychodzi na to, że napisała już o wszystkim i nie ma o czym pisać. Ciekawe, skąd J. K. Rowling tak dobrze zna polskie realia…

Amnestia maturalna raz jeszcze

Nie powinno się kopać leżącego, tym bardziej trupa, a po orzeczeniu niekonstytucyjności ubiegłorocznego rozporządzenia ministra Giertycha o ocenianiu amnestia maturalna jest de facto trupem. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na pewien aspekt tego prawnego i egzaminacyjnego kuriozum. Aspekt ten nie był chyba wystarczająco głośno poruszany, bo amnestia z założenia była tak wielkim absurdem, że nikt nie pochylał się nad szczegółami.
Załóżmy, iż wśród moich tegorocznych absolwentów jest dwóch Marcinków, z których jeden maturę zdał, korzystając z amnestii, czyli otrzymując świadectwo maturalne, chociaż oblał z jednego przedmiotu, a drugi nie zdał, ponieważ oblał maturę z dwóch przedmiotów.
Przyjrzyjmy się uważniej. Marcinek, który matury nie otrzymał, uzyskał po 28% z geografii i pisemnego angielskiego. Nieszczególnie mnie to nawet zdziwiło, bo Marcinek nigdy się do nauki nie przykładał, w klasie maturalnej nie zaszczycił mnie obecnością na żadnym fakultecie, a na lekcjach przeważnie był nieobecny – jeśli nie ciałem, to przynajmniej duchem. Powtarzał też klasę z powodu mojego przedmiotu. Taki – z całą sympatią – obibok. Mimo to jednak szkoda mi Marcinka, bo przecież z obu tych egzaminów zabrakło mu jednego punktu, by zdać.
Marcinek drugi otrzymał zaledwie 16% punktów z egzaminu z matematyki, ale dzięki amnestii maturalnej ministra Giertycha ma świadectwo maturalne w kieszeni, ponieważ zdał wszystkie inne egzaminy, a średnia wyników znacząco przekracza 30%.
Obaj panowie zdawali egzamin z przedmiotów, które sami sobie wybrali (z wyjątkiem języka polskiego, który zdają wszyscy maturzyści). Wydawałoby się, że powinni w równym stopniu ponosić konsekwencje tego wyboru, tak się jednak nie stało. Mechanizm stworzony rozporządzeniem ministra Giertycha sprawił, że jeden z nich, któremu zabrakło 14% punktów do tego, by zdać egzamin z matematyki na poziomie podstawowym, świadectwo otrzymał i poszedł na uczelnię techniczną, podczas gdy drugi, któremu z dwóch przedmiotów zabrakło po jednym punkcie, nie będzie mógł w tym roku pójść na studia.
Po uchyleniu rozporządzenia sytuacja, w której promuje się ucznia otrzymującego połowę punktów potrzebnych do zdania egzaminu, jaki sam sobie wybrał, a nie promuje się ucznia, który był blisko progowej liczby punktów na dwóch egzaminach, nie będzie możliwa. W przyszłym roku w analogicznej sytuacji obaj uczniowie nie otrzymaliby świadectwa dojrzałości. I całe szczęście.
Ale to przykład na to, jak bardzo wszelkie furtki, ulgi, precedensy prowadzą do niesprawiedliwości. Słusznie mówi Tadeusz, że sprawiedliwiej by już było znieść w ogóle pojęcie „zdał/nie zdał” i drukować świadectwa dojrzałości wszystkim, którzy przystąpią do matury, nawet jeśli ktoś uzyska ze wszystkich egzaminów zero punktów. Uczelnie i tak będą wiedziały, co z tym zrobić.