Harry Potter Siódmy

Już w najbliższą sobotę fani młodego czarodzieja z Hogwartu, w tym ja, zamkną się w swoich mieszkaniach, schowają się pod kołdry, a nawet pójdą na urlop, by jednym tchem przeczytać kolejny, siódmy tom cyklu powieści o Harrym, Harry Potter and the Deathly Hallows. Ja swój egzemplarz zamówiłem i zapłaciłem za niego już kilka miesięcy temu.
Od wczoraj mam namacalny dowód, że ta książka jest wreszcie gotowa – napisana, wydrukowana, przygotowana do wysyłki i kolportażu do księgarń. Mimo nadzwyczajnych środków ostrożności jakiś entuzjasta sfotografował wszystkie 759 stron i umieścił zdjęcia w sieci.
Nie chce mi się dyskutować nad wartościami artystycznymi powieści o Harrym Potterze, nad warsztatem pisarskim J. K. Rowling, nad moralnymi implikacjami walki dobra ze złem w jej książkach. Atakujących jej twórczość – zwłaszcza jako naruszającą hierarchie i przynoszącą szkodę moralności – stawiam w jednym szeregu raczej z Lordem Voldemortem niż z Albusem Dumbledorem, tym bardziej że wśród nich są tacy, którzy do żadnej książki Rowling nigdy nie zajrzeli.
Ale jedno jest niepojęte – fenomen popularności tego pisarstwa. Nie przypominam sobie drugiego przypadku w historii literatury, by kolejne powieści jakiegoś autora były tak wyczekiwane, by miłośnicy jego książek włamywali się do komputerów i podkradali z nich kolejne wersje robocze. Ktoś, kto zdobył egzemplarz siódmego tomu na kilka dni przed premierą i poświęcił sporo czasu, by sfotografować strona po stronie całą książkę, to jeszcze nic. Zapewne tysiące ludzi na całym świecie próbują teraz z tych średniej jakości fotografii przeczytać powieść, której ukazania nie mogą się doczekać. A wielu z nich przeczytało już pewnie powieść do końca i ma oczy opuchłe od intensywnego wpatrywania się w monitory komputerów. Począwszy od czwartej (chyba) części pojawiło się też masowo zjawisko tak zwanego „fan fiction”. Wielbiciele Pottera w oczekiwaniu na kolejne odsłony jego historii zaczęli – naśladując styl Rowling – pisać swoje wersje kolejnych tomów i publikować je w internecie. Przeglądałem kilka wersji szóstego tomu, a napisany przez jakiegoś fana tom siódmy, który od kilku miesięcy krążył już po internecie, jest przykładem naprawdę udanego naśladownictwa stylu i wyrazem prawdziwej fascynacji potterowskim światem magii. W każdym razie uprzedzam – w sobotę wyłączam telefony, komputer i dzwonek do drzwi. Będę bardzo zajęty, przypuszczam, do poniedziałku.


O Potterze pisałem już w blogu, m.in. tutaj:
Magia szkoły
Mundurek Pottera

Narodowa żałoba, narodowa euforia

Małgosia opowiada nam o tym, jak jej starsza siostra wraz z koleżanką 6 marca 1953 roku opłakiwały Stalina. Koleżanka została u nich na noc, dziewczyny wiele godzin beczały, padały sobie w ramiona i usiłowały się pocieszyć. Siostra zerwała z chłopakiem, ponieważ nie dość głęboko przeżył śmierć Wielkiego Nauczyciela, czym dał wyraz swojej niedojrzałości i otworzył dziewczynie oczy.
Małgosia była wówczas za młoda, by rozumieć dokładnie to, co wokół niej się działo. Ale pamięta histerię swojej siostry i uważa, że kult Stalina w 1953 roku nie był jedynie klinicznym napadem konformizmu społecznego.
Polska po śmierci Stalina pogrążyła się w żałobie – około 350 tysięcy osób uczestniczyło w centralnej manifestacji żałobnej w Warszawie, równolegle w stolicy odbyło się osiem innych „pogrzebów bez trumny”, w tym cztery pochody młodzieżowe. W całej Polsce wyły syreny fabryczne, biły dzwony kościelne, strzelano z armat i bito w werble. Podczas szkolnych pogadanek i akademii na porządku dziennym były ataki histerii i omdlenia wśród wzruszonych dzieci, doszło nawet do jednego zgonu.
Powszechnym zwyczajem było czynienie postanowień poprawy. Zrywano z nałogami, obiecywano zwiększenie wydajności, zobowiązywano się do pracowitości, nauki, poświęceń w imię patriotyzmu i lepszej przyszłości.
Małgosia nie wierzy, że wszystkie te postanowienia były fałszywe albo że wynikały wyłącznie z ogłupienia propagandą komunistyczną. Jej zdaniem wielu ludzi miało szczere intencje i zrealizowało swoje postanowienia. Abstrakcyjny autorytet Stalina, o którego prawdziwym obliczu nikt z tych ludzi nie miał pojęcia, tylko przypadkowo wykrzesał z nich ten ogień pozytywnych emocji.

The Eagles have landed abroad

Trzy godziny po wyjeździe Marcina do Londynu Leszek wsiadł na pokład samolotu i odleciał z Balic do Chicago. Leszek jest jednym z tych uczniów, których ja, Aneta, Pani Marysia i Pani Jasia nie zapomnimy pewnie przez długie, długie lata. W minionym roku szkolnym Leszek jako mieszkaniec internatu wyróżniał się wyjątkową powagą, odpowiedzialnością i dojrzałością. Mogłoby się chwilami zdawać, że był starszy niż my wszyscy razem wzięci.
Wielokrotnie pisałem o Leszku w moim blogu, jego błyskotliwość i zaskakująca mądrość zainspirowały mnie do sporządzenia mojego pierwszego wpisu, o „Ptakach” Hitchcocka. Od jakiegoś czasu wiedziałem o rozterkach Leszka, to jego słowa cytowałem we wpisie z lutego 2006 roku. I dlatego w ostatniej klasie poświęciłem mu szczególnie wiele uwagi i wysiłku, ale mój trud wychowawczy poszedł na marne i poniosłem klęskę. Nie udało mi się chyba przekonać Leszka, że Polska to kraj, w którym warto żyć, który dynamicznie się rozwija i zmienia na lepsze. Nie udało mi się pokazać mu, że są tu osoby, na które można liczyć i którym warto zaufać.
Bez względu na liczbę programów patriotycznych i wycieczek dotowanych przez ministerstwo wszystkie nasze wysiłki pójdą na marne i nie uda nam się budzić miłości do ojczyzny przez oddawanie hołdu Trauguttowi, Kościuszce czy Janowi Pawłowi II, jeśli jednocześnie będziemy dla siebie świniami, będziemy sobie podstawiać nogi, ubliżać i obrzucać się błotem. Marcin i Leszek wyjechali dzisiaj z Polski w przeświadczeniu, że tutaj wszystko się załatwia, kombinuje, dzieli nad kieliszkiem wódki. Wszystko jest tutaj możliwe, jeśli wiesz, z kim porozmawiać, komu posmarować, ewentualnie kogo obsmarować czy postraszyć. Osoby, które miały być dla nich autorytetami, okazały się nieokrzesanymi chamami nie panującymi nad swoimi emocjami, żądzami. Ludzie, od których oczekiwali, że będą ludźmi wielkiego formatu, okazali się małostkowi i ograniczeni.
Leszek uważa, że z większym szacunkiem odnosić się będą do niego jako do robotnika na budowie w Ameryce, aniżeli do wielu nauczycieli odnoszą się szefowie w polskiej szkole pod sterami ministra, którego działalność Janina Paradowska ocenia jako szkodliwą, a Paweł Wimmer porównuje do najgorszych mroków rusyfikacji za czasów Aleksandra Apuchtina, kuratora warszawskiego okręgu szkolnego w Królestwie Polskim.
Czasami trudno się spierać i bronić dobrego imienia Polski, gdy wszyscy premierzy i większość rady ministrów, a na okrasę prezydent Częstochowy, zaszczycają swoją obecnością na Jasnej Górze zgromadzenie, które Krzysztof Halama jednoznacznie nazywa zjazdem sekty. Gdy Jerzy Owsiak staje się polskim symbolem ekumenizmu, wypada tylko powtórzyć za nim, że głupio się znowu wstydzić za ten kraj.
Pozostaje mi mieć nadzieję, że Leszek – niczym Kościuszko – nie przestanie być w Ameryce Polakiem. Jest zresztą, o czym jestem głęboko przekonany, żarliwym patriotą. Jego patriotyzm to jednak patriotyzm nowoczesny, który rozumie, że Tadeusz Kościuszko, gdyby dziś nawet wstał z grobu, nie nadawałby się na Prezydenta Rzeczypospolitej, bo nie miałby pojęcia o współczesnym świecie. Ileż zamieszania i hańby przynieśli nam na szczycie unijnym polscy negocjatorzy, którzy przywieźli ze sobą argumenty wskrzeszające zmarłego 60 lat temu Hitlera, a co dopiero, gdyby na szczycie zjawił się Kościuszko. Bohaterowi narodowemu sprzed ponad dwustu lat należy się cześć i pamięć, ale nie zatrzyma on w Polsce ludzi u progu dorosłości, jeśli współczesna Polska, jej władze, elity, nauczyciele, urzędnicy, potencjalni pracodawcy – wszyscy dorośli – będą w nich budzić nieufność i odrazę.

P.S. Czytając tak zwany testament Tadeusza Kościuszki można by pomyśleć, że niektórych z nas – ludzi współczesnych – wyprzedził on o setki lat. Kto wie, może Kościuszko nie byłby lepszym Prezydentem Rzeczypospolitej niż Leszek, który poleciał dzisiaj do Chicago. Ale na pewno z powodzeniem zastąpiłby niejedną osobę sprawującą urząd w dzisiejszej Polsce:

I beg Mr Jefferson that in case I should die without will or testament he should bye out of my money so many Negros and free them, that the restant Sum should be Sufficient to give them education and provide for their maintenance. That is to say each should know before, the duty of a Cytyzen in the free Goverment, that he must defend his Country against foreign as well internal Enemies who would wish to change the Constitution for the vorst to inslave them by degree afterwards, to have good and human heart sensible for the sufferings of others, each must be maried and have 100 ackres of land, wyth instruments, Cattle for tillage and know how to manage and Gouvern it as well to know how to behave to neybourghs, always wyth kindness and ready to help them-to them selves frugal, to their Children give good education I mean as to the heart and the duty to the Country, in gratitude to me to make themselves happy as possible.

T. Kosciuszko
5.V.1798 *

Ratunku, telefon dzwoni!

W czasie ważnej rozmowy telefonicznej, której nie mogę przerwać, widzę na ekranie telefonu, że nerwowo próbuje się do mnie dodzwonić Marcin. Jeden raz, drugi, trzeci. Ponieważ nie odbieram, dzwoni na drugi numer. Rozłączam go z zamiarem oddzwonienia, kiedy tylko skończę prowadzoną właśnie rozmowę z Elą. Marcin wysyła do mnie SMS-a o treści: „Zadzwoń do mnie”.
Po dwóch, może trzech minutach dzwonię do Marcina, spodziewając się jakichś hiobowych wieści albo jakiejś radosnej nowiny. Marcin odbiera telefon i bardzo podekscytowany krzyczy do słuchawki:
– Ty, bo mi tu dzwonią z Anglii!
Marcin szuka pracy w Anglii, więc wypada się tylko cieszyć z tego, że ktoś na tyle się zainteresował jego CV, by dzwonić na polską komórkę i rozmawiać z nim o warunkach zatrudnienia, ale Marcin jest – jak mi się wydaje – przerażony. Pytam, jak przebiegała rozmowa. Okazuje się, iż Marcin był tak zaskoczony, słysząc w słuchawce faceta nawijającego po angielsku, że natychmiast i niezbyt zgodnie z prawdą poinformował interlokutora, iż jest bardzo zajęty i nie może teraz rozmawiać. Umówił się grzecznie, że sam oddzwoni wieczorem, spisał numer telefonu, po czym od razu zadzwonił do mnie, jakby szukając ratunku.
Mimo fiaska tej telefonicznej rozmowy jako metody na poszukiwanie pracy, jestem dumny z Marcina i podziwiam go. Pewnie niepotrzebnie wymigał się od tej rozmowy, bo skoro udało mu się umówić na telefon później, to i w każdej innej sprawie też by się dogadał. Ale w życiu Marcina stało się tak naprawdę coś przełomowego: przeprowadził swoją pierwszą autentyczną konwersację w języku obcym z człowiekiem, który nie zna polskiego. W dodatku zrobił to przez telefon, nie widząc rozmówcy, a to źródło dodatkowego stresu. Nie da się podeprzeć gestykulacją, mimiką twarzy, bezradnym rozłożeniem rąk… Marcin mimo wszystko zachował stalowe nerwy w o wiele większym stopniu, niż ja przed laty, przy okazji mojej pierwszej rozmowy telefonicznej z cudzoziemcem.
Niedawno Marcin zdał maturę ustną i pisemną z języka angielskiego. Teraz w nauce angielskiego otwiera się dla niego całkiem nowy rozdział. Jego rozmowy telefoniczne będą coraz dłuższe i skuteczniejsze, a gdy spotkamy się za rok, ja nadal będę poprawiał jego dykcję i gramatykę, ale leksykalnie to on już będzie mnie uświadamiał.

Roman w Kropce

Jestem pod szczerym wrażeniem i mam głębokie uznanie dla Romana Giertycha po jego dzisiejszym występie w „Kropce nad i”, kiedy to Monika Olejnik mistrzowsko prowokowała go do wypowiedzi, które mogłyby mu pewnie nie wyjść na zdrowie. Dziennikarka bez wahania zadawała mu ciosy poniżej pasa w rodzaju przypominania opinii dyrektora Radia Maryja o tym, że miejsce Ligi Polskich Rodzin jest na katafalku. Przez chwilę liczyłem na to, że Roman Giertych straci panowanie nad sobą, gdy Monika Olejnik nazwała ojca dyrektora „Panem Rydzykiem” i uparcie broniła swojego prawa do mówienia w ten sposób o człowieku, który prezydenta Rzeczypospolitej nazywa oszustem, a jego żonę czarownicą.
Roman Giertych pozostał jednak opanowany, grzeczny, uprzejmy, a chwilami nawet dowcipny. Jedyna wpadka, jaką zaliczył w czasie programu, to przypisanie autorstwa „Naszej szkapy” Henrykowi Sienkiewiczowi, ale to chyba można ministrowi edukacji wybaczyć. Myślę, że zupełnie niepotrzebnie przyszedł dzisiaj do studia TVN24 – mógł się spodziewać, że większość zadawanych pytań będzie musiał zostawić bez odpowiedzi. Jeśli jednak celem udziału w „Kropce nad i” było popisanie się spokojem i opanowaniem, Roman Giertych odniósł dzisiaj olbrzymi sukces.
Z drugiej strony, Monika Olejnik wygląda profesjonalnie nawet wtedy, gdy rozsypują jej się te kolorowe ściągi z Gombrowiczem, Witkacym i Konopnicką, i gdy zbiera je z podłogi studia albo gdy pokazuje do kamery torebeczkę w paski, z którą wyjeżdża na urlop. Jest rozbrajająca i, nawet jeśli nie udało jej się zburzyć spokoju pana wicepremiera, pozostaje dla mnie jedną z najwybitniejszych polskich dziennikarek i moim idolem. Jest w czołówce mojego prywatnego rankingu dziennikarzy czy rankingu znanych mi kobiet o imieniu Monika.
Pan wicepremier z kolei, chociaż tak świetnie dzisiaj wypadł, nie ma u mnie szans w rankingu Romanów. Na pierwszym miejscu jest taki Roman z Anglii, który w poniedziałek jedzie skręcać meble w Bath. Ciężko go będzie wicepremierowi pokonać, a innych prywatnych rankingów, w których mógłby wicepremier brać udział, nie prowadzę.

Po polsku nie wystarczy

Spędziłem część weekendu oceniając pewien egzamin, a przynajmniej jego część w postaci zadania otwartego, jakie zdający mieli napisać w jednym, wybranym przez siebie, języku obcym: angielskim, francuskim, niemieckim lub rosyjskim. Zadaniem tym było napisanie prostego, szablonowego zaproszenia.
Słabi językowo uczniowie przetwarzali na potrzeby tego zadania teksty dostarczone w innych częściach arkusza i jakoś sobie radzili. Ale widziałem przynajmniej z setkę prac, w których osoba zdająca – i to czasami, sądząc po wynikach innych zadań, sprawiająca wrażenie dość uzdolnionej – mimo wyraźnego polecenia, by napisać zaproszenie w języku obcym, pisała je po polsku. Niektórzy nawet starannie przepisywali polecenie zadania ze słowami „w języku obcym”, podkreślali je, a następnie pisali… po polsku.
Najwyraźniej nie wystarczy, by polecenie na egzaminie było po polsku, by wszyscy zrozumieli, co mają zrobić. Szkoda, że niektórzy przez to pewnie obleją, bo zadanie było banalnie proste, a im zabraknie parę punktów.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Uczniowie ze spluwami

Pan Eugeniusz urodził się w 1931 roku, chociaż w zamęcie transgranicznej przeprowadzki doszło do jakiegoś przekłamania i we wszystkich dokumentach ma wpisany rok 1932. Jego życie toczyło się w zasadniczej swojej części pomiędzy wioską w województwie stanisławowskim a stolicą Dolnego Śląska, ale przedwczoraj wrócił właśnie z wczasów w Słowenii.
Odwiedzam pana Eugeniusza raz na kilka miesięcy, czasem i rzadziej, z psem. Tym razem ten starszy pan na powitanie zadaje mi pytanie, jak ja sobie teraz radzę w pracy z tym Giertychem nad sobą. Domyśla się, że pewnie mi niełatwo, bo przecież ja poszedłem do pracy w szkole z zamiłowania, a jak nauczyciel z powołaniem ma pracować w dzisiejszej szkole i czerpać z tego satysfakcję?
Po wojnie pan Eugeniusz chodził do gimnazjum w szkole, która po dziś dzień jest jednym z najlepszych i najbardziej znanych w Polsce częstochowskich liceów, rozsławionym u schyłku ubiegłego stulecia przebojem zespołu rockowego składającego się z jego absolwentów. Do pierwszej klasy gimnazjum chodził dość krótko, bo w czasie roku szkolnego przesunięto go szybko do drugiej, ale takie szarady z pominięciem wieku ucznia były wtedy całkowicie na porządku dziennym.
W klasie Eugeniusza razem z nim byli uczniowie dwudziestoletni, którym wojna przerwała normalny cykl kształcenia. Wspomina, że w pewnym okresie prawie każdy przychodził do szkoły z bronią palną, a kilku kolegów – „kombatantów” Armii Krajowej – nie wahało się tej broni użyć, jeśli nie strzelając w powietrze, to przynajmniej grożąc nią nauczycielom. Był taki nauczyciel, który tylko kilka razy ośmielił się spróbować postawić ocenę niedostateczną tym dziarskim kowbojom, na co oni natychmiast wyciągali spluwę i mówili mu: „Panie profesorze, pan wie, że ja jestem z Armii Krajowej. Mnie życie i śmierć jednakowo bliskie albo jednakowo straszne. I wszystko mi jedno, czy moje czy Pana. Niech Pan wybiera: albo strzelam do jednego z nas, albo zmienia Pan tę ocenę.” Po zmianie kilku ocen niedostatecznych na trzy z plusem profesor więcej już nie ryzykował, a po roku odszedł z pracy.
Co ciekawe, pan Eugeniusz wspomina także kilku profesorów, przy których żaden uczeń nie ośmieliłby się nawet odezwać bez pozwolenia, a co dopiero wymachiwać pistoletem. Na ich lekcjach słychać było przelatującą nad katedrą muchę. Jeden z tych profesorów był tak biedny, że uczniowie ze wsi przynosili mu masło, a pewnego dnia klasa kupiła mu pączka w ciastkarni.
Pan Eugeniusz mówi w pewnym momencie coś, z czym się zdecydowanie zgadzam. Uczniowie zawsze zakładali kosze na głowy nauczycieli i zawsze będą to robili, tyle że będzie to przybierało różne formy. I całe szczęście, że uczniowie to robią. Dają w ten sposób do zrozumienia niektórym nauczycielom, że lepiej zrealizują się zawodowo gdzie indziej. Opowiadano mi kiedyś o jednym takim panu, który jest bardzo wdzięczny uczniom z technikum za to, że rozpalili ognisko na jednej z jego lekcji. Pracuje teraz gdzie indziej, zarabia więcej i jest szczęśliwy.

Antyargument

Dziś w TVN24 minister Orzechowski był bardzo elegancko ubrany, grzeczny, uśmiechnięty. Właściwie niczego mu nie można zarzucić w dbałości o własny wizerunek poza tym, że korzystając z notatek ujawnił powody, dla których Gombrowicza on i minister Giertych nie akceptują. Było to smutne, bo zamiast uchylić się od odpowiedzi lub próbować się ograniczyć do jakichś (o ile takowe istnieją) sensownych argumentów, minister odczytał z kartki fragment Transatlantyku jako dowód na to, że nie można tą książką psuć młodzieży:

Mężczyznę, co mężczyzną będąc, mężczyzną być nie chce, a za mężczyznami się ugania…

Smutne, bo przecież niemożliwe, by homofobia była jedynym powodem, dla którego panowie ministrowie nie chcą Gombrowicza w kanonie lektur. A jeśli nawet, to mogliby chociaż udawać, że jest inaczej, a nie taki akurat cytat wyciągnąć z Transatlantyku. I tak świat ma już wyrobione zdanie o poglądach polskiego resortu edukacji w tej sprawie i nie trzeba ich w tych – mam nadzieję błędnych – przekonaniach utwierdzać.
Klasyczna beletrystyka ma – zdaniem Orzechowskiego – lepiej uczyć rozumienia tekstu czytanego, z czym – zwłaszcza na poziomie podstawowym – nawet bym nie polemizował. Ale nie rozumiem zupełnie tego antagonizmu między patriotyzmem Sienkiewicza a rzekomym antypatriotyzmem Gombrowicza. Pisane „ku pokrzepieniu serc” Potop czy Ogniem i mieczem, nawet jeśli są arcydziełami literatury polskiej, to niczego szczególnego nie wnoszą w wychowanie patriotyczne dzisiejszych młodych Polaków, którym przyszło żyć w wieku XXI, a nie XIX czy XVII, w zupełnie innych realiach geopolitycznych. Ci Polacy muszą stawać ze swoją polskością przed zupełnie innymi wyzwaniami i czasami lepiej dają wyraz swojemu patriotyzmowi odcinając się od pewnych wartości, niż pokazując przywiązanie do nich. Patriotyzm to nie tylko duma narodowa, ale także narodowy wstyd.
Inny cytat z Transatlantyku, a ściślej z autorskiego wstępu do książki, pokazuje ten rodzaj patriotyzmu, jaki o wiele bardziej jest potrzebny dzisiejszej młodzieży:

Przezwyciężyć polskość. Rozluźnić to nasze poddanie się Polsce! Oderwać się choć trochę! Powstać z klęczek! Ujawnić, zalegalizować ten drugi biegun odczuwania, który każe jednostce bronić się przed narodem, jak przed każdą zbiorową przemocą. Uzyskać – to najważniejsze – swobodę wobec formy polskiej, będąc Polakiem być jednak kimś obszerniejszym i wyższym od Polaka!

I jeszcze jeden cytat z Gombrowicza:

Czy ja, broniąc Polaków przed Polską, jestem, czy nie jestem patriotą? […] Cóż wart jest naród złożony z ludzi sfałszowanych i zredukowanych? Z ludzi, którzy nie mogą pozwolić sobie na żaden szczerszy, swobodniejszy odruch z obawy, by im się ten naród nie rozpadł?

Jeszcze trochę krzewienia mesjanizmu, mieszania terrorystów z powstańcami, a lekceważenia rzeczywistych i współczesnych problemów narodu, to i polski orzeł odleci do Londynu. Chociaż w Szkle kontaktowym Grzegorz Miecugow ostatnio powiedział, że ponoć już odleciał.

Kolejny żenujący spektakl

Byliśmy dzisiaj po raz kolejny świadkami żenującego spektaklu w wykonaniu ministra edukacji, który na konferencji prasowej próbował się uchylić od odpowiedzi na merytoryczne pytania dziennikarki. Zamiast tego, minister sam zadawał pytania, które w jego mniemaniu miały udowodnić niewiedzę i niekompetencję adwersarzy.
W moim odczuciu wypadło to odwrotnie. Pani Aleksandra Pezda, dziennikarka Gazety Wyborczej nie dała się wciągnąć w dyskusje o tym, jakich bohaterów Quo vadis? potrafi wymienić. Bardzo racjonalnie poinformowała ministra Giertycha, że Sienkiewicz nie jest jego prywatną własnością i że inni ludzie też go czytają. Na pytanie o bohaterów „Ferdydurki” (takie słowo padło z wiadomych ust na konferencji) zwróciła uwagę ministra na fakt, że znajomością tej książki wykazała się chociażby pisząc krytykowany właśnie przez niego artykuł.
Na odchodnym minister przypomniał pani Aleksandrze, że warto czytać Sienkiewicza, a następnie popisał się znajomością bohaterów powieści: Marka Winicjusza, Ligii i Petroniusza.
Mam wrażenie, że ten Petroniusz to jakoś tak nie pasuje do tego wszystkiego, co pan minister Giertych stara się wprowadzić do polskiej szkoły. Ten zdeklarowany epikurejczyk imponował mi, kiedy zdawałem do liceum. Pisałem o nim wypracowanie na egzaminie wstępnym, pamiętam do dzisiaj. Ale teraz chyba już nie wypada głośno mówić o Petroniuszu – toż on szczęścia w przyjemnościach doczesnych szukał! A przecież w Quo vadis? aż roi się od zacnych chrześcijan, a nawet apostołów się znajdzie! A tu Petroniusz, cholera.
Ale nie martwiłbym się szczególnie tym, czy Petroniusz to dobry czy zły przykład dla polskiej młodzieży. Nie martwiłbym się także w ogóle tym, co sobie jeszcze Roman Giertych powpisuje albo poskreśla z listy lektur. Przytłaczająca większość młodych ludzi nie czyta w ogóle, a ci nieliczni, którzy czytają, mają w nosie kanony lektur i umieją sami dobrać sobie swój własny, prywatny zestaw tytułów. I im głośniej największy minister Rzeczypospolitej będzie szkalował Gombrowicza, tym większa szansa, że ta giertychowa „Ferdydurka” przebije popularnością nawet Harry’ego Pottera (który też nawiasem mówiąc nie jest na liście lektur).

Ateiści z meczetów

Ostatni raz, gdy Krzysztof był w kościele, dowiedział się, że muzułmanie nie wierzą w Boga i nie mają żadnych wartości. Dobrze, że Krzysztof myśli, gorzej z tymi setkami ludzi, którzy usłyszeli tego dnia to samo.
Jeden z bloggerów, których często odwiedzam, dziwi się, że prasa relacjonująca zamachy terrorystyczne w Londynie określa zamachowców jako Azjatów, czyli unika nazywania rzeczy po imieniu. Nadal nie umiem pojąć celowości używania określenia „islamski terroryzm”, podobnie jak zdziwiłaby mnie informacja, że katolicy z Polski byli sprawcami jakiegoś przestępstwa na Wyspach.

Zdarzyło mi się też słyszeć księdza, który podczas homilii wymienił protestantów jako jedną z sekt, przed którymi należy chronić młodzież. A o Świadkach Jehowy jako o sekcie słyszę i czytam na okrągło.