Ostatnio cień jakiś padł na blogi nauczycieli w sieci. Ja wprawdzie w przeciwieństwie do wybitnego pedagoga Dariusza Chętkowskiego, wykładowcy Wyższej Szkoły Pedagogicznej i nauczyciela w XXI Liceum Ogólnokształcącym w Łodzi, nie zadenuncjowałem mojego szefa ogłaszając publicznie, iż organizuje na szkolnym boisku imprezy zakrapiane alkoholem (Chętkowski zresztą tak naprawdę też nie, bo twierdzi, iż jego wpis „Beczka piwa” był jedynie żartem). Mimo to pojutrze rada pedagogiczna ma debatować nad celowością pisania przeze mnie bloga i nad treściami w nim prezentowanymi. W przedkonkursowej gorączce okazuje się, że mój blog staje ością w gardle potencjalnym kandydatom albo służy osobom nieżyczliwym do wynajdywania haków na tychże kandydatów.
Myślę sobie, że będę musiał mocno popracować nad stylem i klarownością wypowiedzi, skoro mimo zachowywania przeze mnie olbrzymiej powściągliwości w wyrażaniu opinii, blog staje się źródłem skandalu i z rosnącą intensywnością spływają skargi na treści w nim prezentowane. Wydawało mi się zawsze, że pokazuję naszą szkołę z dobrej strony, nawet jeśli nie mam złudzeń co do rzeczywistości.
Niektórzy czytelnicy mojego bloga w ogóle nie dostrzegają w nim treści, które staram się w nim prezentować i dla których w ogóle zacząłem go pisać. Wydawało mi się, że eksponuję w nim to, że szkoła jest dobra i coraz lepsza, że młodzież to nie jakieś dzikie hordy barbarzyńców, lecz normalni ludzie, a nauczyciele nie są zastraszonymi nieudacznikami z przerażeniem wyczekującymi wsadzenia im kubła na głowę. Że nauczyciel i uczeń nie muszą być po dwóch stronach barykady, a nawet nie powinni.
W tej nagonce na rzekomo skandaliczne treści w moim blogu odnajduję otuchę w sygnałach świadczących o tym, że niektórzy jednak doczytują się w mojej pisaninie właśnie tych treści, jakie staram się przekazać. Ostatnio otrzymałem miłego maila od studentki trzeciego roku nauczycielskiego kolegium, początkującej nauczycielki, Iwony, która pisze, iż mój blog to „taka reklama bycia nauczycielem, ale reklama prawdziwa”. Zdaniem Iwony zarażam optymizmem i pokazuję, że praca nauczyciela jest w porządku. Iwona pisze, iż receptę na porozumiewanie się z uczniami znalazła nie na lekcjach metodyki w kolegium, ale na moim blogu.
Dziękuję Ci, Iwono, za te ciepłe słowa. Dziękuję wszystkim innym, którzy decydują się komentować to, o czym piszę. Można mieć różne wizje szkoły, ale warto o tym rozmawiać. Z pożytkiem dla siebie, dla młodzieży i dla szkoły. Z merytorycznej rozmowy (która zakłada uważne wysłuchanie drugiej strony i nie wywyższanie się przez żadną ze stron) można zaś czerpać równie wielką satysfakcję, jak z bycia nauczycielem.
Puste gniazdo
Ostatnio przez kilka dni obserwowaliśmy z zapartym tchem przez żaluzje, jak za oknem naszej klasy wykluwają się, a następnie rosną i pokrywają się piórkami trzy maleńkie istotki.
Obserwowaliśmy to podczas spotkań z grupą panów, którzy wprawdzie ukończyli już szkołę i odebrali świadectwa, ale przyszli jeszcze na kilka fakultetów, by poćwiczyć przed ustną maturą. Umawialiśmy się przeważnie w godzinach wieczornych, ponieważ wcześniej chłopaki robią w polu.
Atmosfera tych spotkań była zupełnie wyjątkowa, ogólna wesołość i rozluźnienie nie przeszkadzały w ogóle w owocnej pracy.
Cieszę się bardzo, że w przeciwieństwie do ptaszków, które w nocy z czwartku na piątek zostały pożarte przez jakiegoś drapieżnika i nie zdążyły opuścić gniazda, panowie z Technikum Mechanizacji Rolnictwa opuszczają naszą szkołę i idą na podbój świata. Ale te wspólnie spędzone cztery lata będę wspominał z równym sentymentem i będą mi się wydawały równie krótkie, jak te kilka dni ornitologicznych obserwacji zza okna pracowni. A mając na uwadze optymizm i entuzjazm, jaki panów cechował na tych naszych ostatnich spotkaniach, nie martwię się jakoś wcale jutrzejszą maturą ustną z angielskiego w tej grupie. I mam nadzieję, że te ptaszki – nie tylko na maturze – zalecą bardzo daleko.
Za tytuł tego wpisu także dziękujemy Janinie.
Zatrute umysły staruszków
Wydaje mi się, że w Polsce także zaczyna się powoli zmieniać styl życia emerytów, przynajmniej takie mam odczucia spacerując po krakowskim Starym Mieście, nadal jednak istnieje przepaść cywilizacyjna i ma ona podłoże nie tylko ekonomiczne, niestety. Mam olbrzymi żal do mediów i wpływowych, opiniotwórczych środowisk określających się przeważnie jako patriotyczne, narodowe i katolickie, które – co obserwuję na przykładzie mojego osiemdziesięcioletniego ojca – zatruwają życie polskich emerytów wmawiając im, że świat jest zły i stacza się ku upadkowi, że taki zły nie był nigdy dotąd i że bez jakiejś apokaliptycznej wojny nie dźwignie się już z upadku.
Pani Basia, emerytka, z rozrzewnieniem opowiada o tym, jak to jej dziadek wrócił kiedyś z wesela z siekierą w plecach (nie znam szczegółów, ale cytuję dosłownie), ale boi się zejść do sklepu po bułki, bo nastoletni chłopcy jeżdżą na skwerze przed blokiem na deskorolkach. Rencistka Gabrysia uważa, że młodzież w szkołach powinno się poddawać drastycznym środkom dyscyplinującym, ale ze śmiechem wspomina, jak to bawiąc się z koleżankami jako dziecko materiałami wybuchowymi pozostawionymi przez czerwonoarmistów o mało nie doprowadziła do pożaru kamienicy w I Alei. Mój Tata po godzinie policyjnej prześmigiwał się między hitlerowskimi patrolami po ulicach Częstochowy, ale teraz nigdy nie pójdzie z Mamą razem do kościoła w niedzielę, bo boi się zostawić dom bez opieki. Co szczególnie mnie martwi i dotyka to to, że nie mogę jakoś przekonać Taty, że zupełnie niesłusznie mu wmówiono, że współczesna szkoła jest gorsza niż ta, do której ja i moje rodzeństwo chodziliśmy w Polsce Ludowej.
Gdy przeglądam te przesycone odwołaniami do Boga i Ojczyzny bzdury, które mój Tata czyta całymi dniami, trudno mu się właściwie dziwić. To, co te narodowo – katolickie piśmidła wypisują to istny horror, a przeciętny polski emeryt, który odbiera świat przez pryzmat niewielu tytułów prasowych, jednej stacji radiowej i co najwyżej trzech kanałów telewizyjnych, jest wobec tej histerycznej propagandy zupełnie bezbronny.
Wiem, że na jasnogórskich Halach św. Józefa odprawiane są msze święte, w których radosna nowina naprawdę jest radosna. Wiem, że są pisma katolickie, takie jak Tygodnik Powszechny, które nie boją się współczesnego świata i kultury i potrafią wchodzić z nimi w rzeczowy i konstruktywny dyskurs. Wiem, że koncern będący właścicielem największej polskiej telewizji informacyjnej ma wkrótce zamiar uruchomić nowoczesny kanał telewizyjny dla katolików. Ale widząc i słysząc, jak przesyceni nienawiścią fanatycy wycierają sobie – delikatnie mówiąc – usta przeróżnymi wyrazami pisanymi z dużej litery, nie wstydzę się jakoś powiedzieć, że nie chodzę co niedzielę do kościoła, nie płakałem po Janie Pawle II, a w referendum europejskim głosowałem „Tak”.
Linus Torvalds, twórca systemu operacyjnego Linux, twierdzi, że człowiek może żyć moralnie bez religii. Zwłaszcza zorganizowana religia przyniosła jego zdaniem światu wiele zła doprowadzając do przypadków nadużycia władzy. Zdaniem Woody’iego Allena religia to wspólnota o charakterze finansowym, uczestnictwo w której budzi w nas negatywne emocje w stosunku do innych ludzi. Ja nie mam pojęcia, czy istnieje Bóg. Ale jestem głęboko przekonany, że nawet jeśli istnieje, nie ma najmniejszego celu w tym, by starsi ludzie żyli w ciągłych nerwach i strachu. Kurt Vonnegut uważał, że zdolność do ślepej wiary w osobowego Boga jest przerażająca. Dla Stephena Hawkinga przekonanie, iż świat dąży do piękna i logiki, nie musi mieć nic wspólnego z istnieniem żadnego wyższego bytu. Albert Einstein nie umiał sobie wyobrazić Boga nagradzającego i karzącego tych, których sam stworzył, a którego cele byłyby wzorowane na ludzkich – krótko mówiąc, Boga, który byłby jedynie odbiciem ludzkich słabości. Frank Zappa radzi rodzicom, by chcąc wychować szczęśliwe, zdrowe na umyśle dziecko, trzymali je jak najdalej od kościoła.
Gdyby religia i kościoły miały naprawdę być tylko takie, jakimi je pokazują niektóre media i politycy wykorzystujący słowa, do których ludzie starsi mają dużo zaufania, przed katolicyzmem trzeba by chronić w równym stopniu dzieci, ludzi dorosłych i w podeszłym wieku. Na szczęście nie jest chyba tak tragicznie.
Mechanicy elitarni
Im więcej czytam prasy, słucham radia i oglądam telewizji, a tam roi się od sensacyjnych newsów o pierwszym dniu matur, tym większa duma mnie rozpiera. W jednych liceach kodowanie doprowadziło do półgodzinnego zamieszania, w innych trzeba było unieważniać egzamin uczniom, którym zadzwoniły komórki, jeszcze gdzie indziej przyszedł ktoś, kto miał nie przychodzić…
Arek, Wojtek, Kamil, Dawid, Michał, Łukasz, Andrzej, dwóch Grzegorzów, Tomek i Hubert przyszli na maturę z języka polskiego punktualnie, a nawet – za wyjątkiem Huberta – grubo przed czasem. Nikt wprawdzie się nie przyznał, że ma przy sobie komórkę, ale też nikomu jakoś nie zadzwoniła. Nikt nie pomylił sobie naklejek z kodem szkoły z naklejkami z numerem PESEL, kodowanie arkusza i kart przebiegało bez emocji. Przez 170 minut egzaminu nikt nie miał żadnych niekontrolowanych potrzeb fizjologicznych, nikt nie potrzebował wyjść.
Przy odbieraniu arkuszy okazało się, że wszyscy prawidłowo je zakodowali, każdy zaznaczył temat wypracowania, który wybrał, panowie mieli też przy sobie po kilka czarnych długopisów, nikt przez pomyłkę nie pisał na niebiesko czy ołówkiem. Panowie spokojnie, bez nerwów oddalili się od sali egzaminacyjnej na papierosa albo posprawdzać nowe ogłoszenia o pracy w Anglii, Szkocji i Irlandii.
Patrząc na obce im zupełnie problemy maturzystów pokazywanych w wiadomościach dochodzę do wniosku, że miałem zaszczyt uczyć jakąś niesamowicie elitarną klasę Technikum Mechanicznego, jakichś nieprzeciętnie dojrzałych i poważnych facetów. Wprawdzie Arek źle sobie zorganizował czas i za dużo go przeznaczył na wypracowanie, a Wojtek założył białe skarpetki do ciemnego garnituru, ale i tak rozpiera mnie duma. Nawet jeśli wynik któregoś z tych jedenastu panów będzie grubo poniżej 100%, wykazali dużo większą dojrzałość przystępując do tego egzaminu, niż ich koledzy i koleżanki, których widziałem w telewizji.
Matury czas zacząć…
Pan Prezydent Tadeusz Wrona przez ostatnich parę lat nie cieszył się moją szczególną sympatią. Miałem nieustanne wrażenie, być może mylne, że nie rozumie on potrzeb ćwierćmilionowego miasta, jakim jest Częstochowa, i że postrzega Częstochowę jako podjasnogórski gródek. Miałem mu za złe podjęte przez niego kroki przeciwko życiu nocnemu w okolicach Dekabrystów i wydawało mi się, że robi wszystko, by zniechęcić młodzież do identyfikowania się z tym miastem i pozostania w nim.
Dlatego tym milej mnie zaskoczył w ostatni czwartek kwietnia, gdy wraz z redaktor naczelną częstochowskiej edycji Gazety Wyborczej, Panią Ewą Kulisz, poprowadził przez I i II Aleję poloneza, w którym wzięli udział tegoroczni częstochowscy maturzyści. Mam nadzieję, że narodzi się w ten sposób piękna tradycja, i że będzie ona kontynuowana w zamkniętych wreszcie dla ruchu kołowego Alejach przez kolejnych prezydentów Częstochowy.
Jutro przystąpi do matury około pięć tysięcy abiturientów z regionu częstochowskiego. Trzymam za nich kciuki prawie tak samo mocno jak za moich maturzystów. Będę jutro czuł wielką dumę patrząc, jak czwarta mechanika otwiera arkusze z języka polskiego. Mam nadzieję, że panowie, podobnie jak Pan Wrona, osiągną w życiu bardzo wiele i podejmą wiele decyzji, za które będzie ich można chwalić i których będzie im można gratulować.
Póki co, połamania Waszych czarnych długopisów i flamastrów!
Trzy lata
Ostatnio przespaliśmy pięćdziesiąte urodziny jednego z najpiękniejszych bytów ponadnarodowych w historii ludzkości, którego w dodatku jesteśmy istotną częścią. Bez większego echa przeszła także jakoś rocznica uchwalenia naszej Konstytucji, Konstytucji Trzeciej Rzeczpospolitej.
Do trzech razy sztuka. Okażmy tę niezbędną odrobinę patriotyzmu i radujmy się. Dziś trzecia rocznica wstąpienia Polski do Unii Europejskiej.
Kosiarz umysłów
Metr dwadzieścia cztery
Pamiętam jak przed laty, tuż przed ukończeniem liceum, robiłem to samo, co robią na tym zdjęciu moi abiturienci. Przemek i Michał z niedowierzaniem oglądają swoją dokumentację medyczną odebraną od szkolnej pielęgniarki. Mogą się z niej dowiedzieć tylu szokujących rzeczy, na przykład tego, że w roku 1997 ten dziś prawie dwumetrowy dryblas, Przemek, miał metr dwadzieścia cztery. Michałowi nie mieści się w głowie, że ważył kiedyś 23 kilogramy.
Ze zdziwieniem dowiadujemy się wszyscy z karty Michała, że ma poważną wadę wymowy i że powinien chodzić do logopedy. Gdy Michał wyjaśnia nam, na czym ta wada polega i mówi, że wizyty w poradni zarzucił z powodu utrudnionego dostępu do specjalistów, zaczynamy się wsłuchiwać uważnie i dochodzimy do wniosku, że pani z podstawówki, która dokonała tego wpisu w karcie, była bez porównania bardziej spostrzegawcza niż my, którzy słuchamy Michała przez ostatnie cztery lata i niczego nie zauważyliśmy.
To bardzo nostalgiczna chwila, gdy uzmysłowisz sobie, że nikt już nie będzie niczego pisał w tej karcie, w której dotąd odnotowywano twój wzrost, wagę, rozmaite informacje na temat twojego wzroku, szczepień, uzębienia, a nawet sytuacji rodzinnej.
Przemek i Michał będą się nadal zmieniali, ale na ich szkolnych kartach zdrowia nie pojawi się już żaden wpis. Na tych kartach pozostanie uproszczony zapis tego, jacy są dzisiaj, poprzedzony szeregiem wspomnień, czasami zupełnie niewiarygodnych.
Jutro jedziemy na pogrzeb mamy Przemka, która zmarła na kilka dni przed jego maturą. Niczym ta karta zdrowia, nie dowie się ona o swoim synu niczego więcej. Nie będzie już wiedziała, jak poszła mu matura i egzamin zawodowy. Nie będzie jej przy nim w tych jakże ważnych dla niego chwilach, a to przecież dopiero początek. Przed Przemkiem przecież jeszcze całe życie i przyszłość równie dzisiaj niewyobrażalna jak to, że dziesięć lat temu miał metr dwadzieścia cztery. Przy wyzwaniach, jakie na Przemka czekają w przyszłości, ta matura w przyszłym tygodniu to w sumie pryszcz. Kiedyś będzie jak jeden z wielu wpisów na szkolnej karcie zdrowia – dziwna, nieaktualna i brzmiąca niewiarygodnie. Wspominana jak przez mgłę.
Byłe Lajciki
Tak, z tymi „lepszymi” też poszedłem do lasu. A także, co najważniejsze, na naszych ostatnich lekcjach Ci „najlepsi” zlali się w jedno z tymi pozostałymi.
Rozdanie świadectw w klasach maturalnych dopiero za kilka dni, ale rok szkolny tak naprawdę już się skończył. Niektórzy maturzyści w ogóle już nie chodzą na lekcje, bo są już sklasyfikowani i mają co innego do roboty. Niektórzy, tak jak Marcin, byli obecni na prawie wszystkich moich lekcjach w minionym tygodniu: i w swojej grupie, i w drugiej grupie swojej klasy, i w innych klasach maturalnych, a nawet na kilku godzinach lekcji w klasach pierwszych.
Jeden z moich maturzystów powiedział mi ostatnio, że nie wie, jak sobie on i jego koledzy dadzą radę beze mnie, taki dla nich jestem dobry, niczym ojciec, którego nawiasem mówiąc kilku z nich nie ma. Trochę przesadził. Tak naprawdę to ja też nie wiem, jak sobie bez moich maturzystów poradzę. Tych z Liceum Ogólnokształcącego, tych z Technikum Agrobiznesu, tych z Technikum Mechanizacji Rolnictwa i tych z Technikum Mechanicznego. Nigdy jeszcze nie miałem tylu maturzystów na raz.
Nigdy nie zapomnę Magdy, Małgosi, Kasi, Ani, Wojtka czy Sebastiana z LO, Leszka, Michała, Tomka czy Sebastiana z TMR, Michała i Wojtków z TA, mam nadzieję pamiętać o wielu innych osobach, których nie wymieniłem z imienia, ale szczególnie wiele wzruszeń zawdzięczam panom z Technikum Mechanicznego i w miniony piątek kosztowało mnie wiele wysiłku, by nie rozpłakać się wchodząc na drugi segment i widząc, jak wielu z Was przyszło tego dnia na angielski. W jednej z klas maturalnych była tego dnia jedna osoba, w innej było sześć osób. U Was, na spodziewanych trzynaście osób w grupie przyszło Was… dwudziestu.
Nie wiem, czyim sukcesem jest tegoroczna klasa maturalna Technikum Mechanicznego: Eli, Waszej wychowawczyni, Waszych rodziców, Was samych? Nie wiem, czy ja mam w tym jakiś maleńki udział? Ale głęboko wierzę, że mimo głębokich podziałów, jakie Was dzielą, jesteście jednym z najwspanialszych roczników i zespołów klasowych, jakie opuszczają naszą szkołę. Wspominając spędzone w naszej szkole 11 lat pamiętam tylko jedną podobną klasę – klasę Andrzeja, do której chodził Grzegorz, obecnie nauczyciel w naszej szkole.
Wiem, czemu zawdzięczam 150% frekwencji na naszej ostatniej lekcji. Zapewniam Was, że będę o tym pamiętał w poniedziałek, podczas rady klasyfikacyjnej, za rok, przy wystawianiu stopni młodym, za lat trzydzieści, kiedy będę odchodził na emeryturę. Te wczorajsze dwie lekcje w czwartej klasie Technikum Mechanicznego były jednym z najbardziej wzruszających momentów mojego życia, jestem Wam za nie niezmiernie wdzięczny i nigdy ich nie zapomnę.
Byłbym ostatnim łachudrą, gdybym zapomniał o tym retorycznym pytaniu, jakie zadał mi wczoraj na pożegnanie Arek. Wiem, że odpowiedź, jaką ode mnie usłyszał, była odpowiedzią, jakiej się spodziewał. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by spełnić jego oczekiwania. Bez względu na to, ile się ma na mandaty, tak elitarnym autobusem nie jeździ się na gapę.
Taksówkarze
Tomek, Leszek i ja oglądamy „Taksówkarza” z Robertem De Niro. Jest taka scena, w której Travis siedzi z kolegami w barze i pozornie są pochłonięci rozmowami o tak zwanej dupie Maryny, ale wpatrujący się w musującą w szklance aspirynę Travis jest tak naprawdę sam. Jest zupełnie gdzie indziej. I trochę tak samo jest z Tomkiem, Leszkiem i ze mną.
Każdy z nas w zgiełku towarzyskich rozmów lub służbowej wymiany komunikatów jest samotny jak Travis i z wolna odbija mu korba. Każdy ma jakąś Betsy, która w gruncie rzeczy nie ma nic wspólnego z ideałami, jakie w niej postrzegamy. Każdy z nas spotyka od czasu do czasu jakiegoś Palantine’a, który zdaje się przez chwilę reprezentować to, o co walczymy i czego pragniemy, a po chwili rozumiemy, że z jego ust wydobywa się jedynie bełkot i pustosłowie, a jego ręce zamiast pracować uczciwie grzebią po obcych kieszeniach. I każdemu się wydaje, że w mniejszym czy większym stopniu rozumie, na czym polega zło świata i co nie jest takie, jakie być powinno, w otaczającej nas rzeczywistości. Każdy sądzi, że zna taką Iris, której należałoby pomóc, a – co gorsza – tkwi w głębokim przekonaniu, że jest w stanie to zrobić.
Tomek, Leszek i ja nigdy nie będziemy w stanie pomóc sobie wzajemnie w posprzątaniu tego, co każdy z nas chciałby posprzątać. Nie pojmiemy do końca nigdy, dlaczego każdy z nas odstaje i czemu bywa, że wyje nocami do księżyca zamiast spać. Każdy z nas w tłumie ludzi pozostaje sam na sam ze swoją samotnością.
Ważne, żebyśmy w przeciwieństwie do Travisa nie uwierzyli w nieomylność własnych sądów i w swoje nadludzkie możliwości. Świadomość istnienia innych samotnych bojowników, których rozterek, taktyki, twierdz i trofeów nigdy do końca nie pojmiemy, powinna nam kazać z większym dystansem patrzeć na gorycz własnych porażek i zmagań ze światem.
I ważne, żebyśmy – zanim wyruszymy na walkę ze światem – zapanowali każdy nad samym sobą. Jak Marcin, który nie ogląda z nami „Taksówkarza”, a ten film jest przecież także i o nim. Marcin studiuje w domu techniki panowania nad swoim duchem i ciałem, jakie stosował Bruce Lee. Tomek, Leszek i ja też powinniśmy panować nad sobą, a wówczas żaden z nas, taksówkarzy, nie skończy krwawą jatką, a list od rodziców Iris i tak przyjdzie.