Rada Wydziału Nauk Pedagogicznych i Wydziału Stosowanych Nauk Społecznych Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie uznała politykę edukacyjną prowadzoną przez obecne kierownictwo resortu edukacji z Romanem Giertychem na czele za sprzeczne ze współczesną wiedzą pedagogiczną i psychologiczną.
Opinia Rad Wydziałów pokrzepiła mnie bardzo i dodała mi otuchy, że nie jestem wariatem osamotnionym w moim braku zrozumienia dla faktu, że pan Giertych nie znalazł dotąd dla siebie miejsca pracy, w którym mógłby wykazać się większymi kompetencjami i lepiej spożytkować swoje liczne talenty.
Przykład jednak idzie z góry, także i zły. Jakiś czas temu w osłupienie wprawił mnie głos pana ministra, by wolontariatem karać młodzież nieprzystosowaną i uczynić z pracy społecznej piętno i brzemię do dźwigania. Grzeczne zachowanie i posłuszeństwo miałyby być kluczem do zrzucenia z siebie tego piętna.
Mam wrażenie, że podobnego pomieszania w hierarchii wartości dopuściliśmy się w naszej szkole wczoraj, w ostatnim dniu nauki przed świątecznymi feriami. Z uwagi na niską frekwencję w niektórych starszych klasach po trzeciej godzinie lekcyjnej młodzież – w nagrodę za to, że przyszła tego dnia do szkoły – została puszczona do domu. Mam nieodparte wrażenie, że w jednoznaczny sposób pokazaliśmy nagradzanym uczniom, że doceniając ich nadludzkie poświęcenie zrzucamy z nich ciężkie brzemię tej potwornej nauki i wybawiamy ich od zła wszelkiego w postaci czterech lekcji.
Miałem tego dnia mieć jeszcze trzy godziny w dwóch klasach pierwszych – w jednej z klas było trzech nieobecnych, w drugiej dwóch. Frekwencja właściwie normalna. Panowie zostali wybawieni od spotkania z diabłem wcielonym, czyli ze mną.
Nieliczna grupka maturzystów z klas maturalnych mimo odwołanych lekcji została ze mną jeszcze na bardzo owocnym fakultecie, większość jednak korzystając z otrzymanej nagrody pojechała do pewnej dość popularnej pośród uczniów speluny, której nazwy nie wymienię, bo byłaby to niczym niezasłużona reklama.
Miejmy nadzieję, że kierownictwo resortu zacznie się odrobinę bardziej liczyć ze współczesnym stanem wiedzy pedagogicznej. Przydałoby się, żeby konsultowało się z autorytetami w dziedzinie pedagogiki i psychologii zamiast przyglądać się badaniom opinii publicznej przeprowadzanym na reprezentatywnej grupie ogółu populacji. Może zamiast wymyślać sposoby na utrzymanie swojej partii powyżej progu wyborczego ministrowie mogliby się zajmować sprawami swojego ministerstwa? Może w ogóle zamiast polityków w resorcie zasiedliby jacyś specjaliści, bo inaczej to całkiem już pogłupiejemy i zaczniemy naszej młodzieży puszczać sygnały jeszcze mocniej godzące we wspólne interesy szkoły, uczniów, rodziców i nauczycieli.
Rocznica druga, a jakby dwudziesta
Dzisiaj rano wszyscy nauczyciele mojej szkoły raźno pomaszerowali na pierwszą lekcję z identyczną – bez względu na nauczany przedmiot – ściągą, konspektem, czy scenariuszem lekcji, jak by tego nie nazwać. Na kartce formatu A4 napisano nam tekst Modlitwy Pańskiej, na wypadek gdyby ktoś z nas nie umiał tego „Ojcze nasz” odklepać albo miałby się pomylić. Należało odmówić z młodzieżą tę modlitwę, a następnie odczytać załączoną na kartce modlitwę o szybką beatyfikację Jana Pawła II, polskiego papieża, którego drugą rocznicę śmierci dzisiaj obchodziliśmy, a następnie odśpiewać z młodzieżą „Barkę”, ulubioną pieśń papieża (tekst pieśni także załączono na wręczonej nauczycielom kartce).
Na swoje szczęście miałem dzisiaj pierwszą lekcję trochę później, więc ominęła mnie wspólna modlitwa i śpiewanie pieśni religijnych na lekcjach języka angielskiego, inaczej miałbym ciężki orzech do zgryzienia. Z całym szacunkiem do osoby Jana Pawła II jestem bowiem przeciwny kultowi świętych i – gdyby to ode mnie zależało – nikt nigdy nie zostałby beatyfikowany ani kanonizowany. Nie jestem pewien, czy modlitwa w nieszczerej intencji byłaby Panu Bogu szczególnie miła, więc cieszę się, że mnie to ominęło.
Jan Paweł II miał dar do pociągania za sobą młodzieży i – co zresztą wielu ortodoksyjnych katolików miało mu za złe – budzenia w niej entuzjazmu i inspirowania do spontanicznych reakcji. W dwa lata po jego śmierci udało nam się zrobić wszystko, by dla coraz młodszych roczników młodzieży, która w coraz mniejszym stopniu pamięta polskiego papieża, zrobić z niego obcą i nudną postać na cokole pomnika. Przed wejściem do szkoły zastałem dzisiaj trzy poczty sztandarowe (dziewięć osób), które na cały dzień wystawiono do czuwania z okazji rocznicy śmierci papieża, a które właśnie wtedy, kiedy szedłem do pracy, zajęte były z nudów szczypaniem się po tyłkach.
Poczty te stały dzisiaj przy Skale imienia Jana Pawła II, przy której każda klasa miała zapalić znicz i się pomodlić. Przypadło mi w udziale dopilnować, by chętni z jednej grupy jednej z klas zrobili to na lekcji ze mną. Wpadłem jednak na pomysł, by zamiast iść ze zniczem na początku lekcji, czym dałbym pretekst tym siedemnastoletnim panom do bardzo powolnego schodzenia się na lekcję, pójść na sam koniec lekcji, zostawiając im na modlitwę ostatnie pięć minut przed dzwonkiem. I oto o godzinie 13:50, gdy obwieściłem panom, że za moment kończymy lekcję i wszyscy chętni mogą iść ze mną pomodlić się przy skale i zapalić znicz, usłyszałem tylko jedno pytanie: „A co, jeśli ktoś nie jest chętny?”. Lekko nie dowierzając wyszedłem z klasy i zaczekałem na zewnątrz, przespacerowałem się nawet do skały i z powrotem, okazało się jednak, że wszyscy panowie woleli jakoś nie wiadomo czemu dosiedzieć w klasie nad ćwiczeniami z angielskiego te kilka minut niż iść zapalić znicz i modlić się wspólnie. Z drugiej, równoległej grupy w tej samej klasie, pomodlić poszedł się jeden uczeń, reszta też z niewiadomych przyczyn dotrwała do końca technologii informacyjnej.
Na swój sposób to dobrze, że pamięć po jednym z największych Polaków ubiegłego stulecia trzeba pielęgnować z trochę większą inwencją, a nie poprzez dokładnie te same gesty, którymi kiedyś pielęgnowano miłość do socjalizmu i do przywódców partii. Wydaje mi się nawet, że Jan Paweł II nadal jest darzony dużą miłością i szacunkiem przez młodych ludzi, mimo niskiej frekwencji podczas modlitewnego zapalania znicza w pierwszej klasie technikum mechanicznego. Patrząc na parking szkolny około godziny siedemnastej, kiedy to koleżanki zorganizowały w świetlicy internatu wieczór poezji Karola Wojtyły dla osób zainteresowanych, nie dało się dojść do innego wniosku. Na imprezę przybyło liczne grono gości przez nikogo nie przymuszonych, trochę tak jak dwa lata temu na krakowskie Błonia.
Nie poszedłem słuchać poezji Karola Wojtyły – lubię raczej Bursę, Wojaczka, Poświatowską. A to zupełnie inne klimaty. Poszedłem na spacer do lasu z aparatem fotograficznym.
Niech szkoła uczy
W archidiecezji częstochowskiej, w tym w samej Częstochowie, buduje się dużo kościołów. Z istniejących parafii wydziela się nowe parafijki i promuje się budownictwo sakralne. Znam przynajmniej kilku księży, którzy w prywatnych rozmowach niepokoją się o finanse swoich parafii w przyszłości, a niektórzy już teraz czują nóż na gardle. U cioci na imieninach nigdy jednak nie robiłem z tego tragedii. Gdy w rozluźnionej kilkoma kieliszkami atmosferze wierni – o wiele bardziej wierni kościołowi katolickiemu ode mnie – zaczynali nadawać na bezmyślne ich zdaniem rozpasanie budowlane, powtarzałem zawsze to samo: jest koniunktura, opłaca się budować, niech budują. Nakręca się rynek artykułów budowlanych, jest praca dla setek ludzi, powstają okazałe gmachy o potencjalnie rozmaitym zastosowaniu. Jeśli w przyszłości wspólnot parafialnych nie będzie stać na utrzymanie tych gmachów, znajdą się dla nich nowe cele, kościół je wynajmie albo sprzeda, zyskają na tym wszyscy. Jest wolność i jeśli kogoś na to stać, aby budował, niech – w zgodzie z planem zagospodarowania przestrzennego i wszelkimi innymi przepisami – buduje.
Naszego ministra niby od edukacji zabolało w ostatnich dniach, że w Europie buduje się więcej meczetów niż kościołów. Boże mój, że też minister musi się zajmować takimi sprawami, jakby to w polskiej szkole nie było co robić. Muzułmanie w Kordobie nie mogą się doprosić nawet o ekumeniczne modły w jednym ze swoich najbardziej reprezentacyjnych europejskich meczetów, obecnie wykorzystywanym przez katolików, czemuż by mieli nie budować świątyń tam, gdzie wspólnota lokalna tego potrzebuje i stać ją na to?
Niechże by minister zajął się swoim resortem zamiast strofować europejskie wspólnoty religijne i zagraniczne instytucje. Bo w polskiej szkole trzeba zaprowadzić porządek, a tu tymczasem ogarnia ją chaos i apatia wraz z każdym sprzecznym sygnałem płynącym z resortu. Najpierw podpisałem się pod pismem, że w żadnym wypadku nie zostawię dzieci samych w klasie, potem podpisałem się pod pismem, że będę izolował jedne dzieci od drugich i z jednymi będę czekał na przybycie iluś tam różnych służb, a z drugimi nie.
W ostatnich dniach już miałem pewną nadzieję, że ministerstwo stanowczo zajmie się uporządkowaniem własnego resortu i przestanie bałaganić w szkole: minister ukarał osobę w swoim departamencie odpowiedzialną za tropienie nauczycieli i uczniów zajmujących się działalnością charytatywną, minister zapowiedział, że w szkole w miejsce propagandy homoseksualnej pojawi się nauka.
Miałem nadzieję, że jakoś to wszystko powoli zacznie wracać do normy. Pozwoliłem sobie nawet ostentacyjnie w tak zwanym „dniu wagarowicza” prowadzić lekcje. Podczas gdy część młodzieży pozostała w szkole tylko po to, by na sali gimnastycznej uczestniczyć w różnego rodzaju konkursach i wygłupach (na przykład oglądać taniec jakiegoś bliżej mi nieznanego transwestyty z drugiej klasy i wybrać go następnie na najmilszego chłopaka w szkole), maleńka garstka dobrowolnie poświęciła ten czas na próbną maturę ustną z angielskiego, a następnie na fakultet, na którym wytrwali do godziny szesnastej.
Myślałem, że będzie spokój, że zrobi się już normalnie, ale gdzie tam… W ciągu jednego tygodnia dostaliśmy dwa sprzeczne sygnały – najpierw stanowcze NIE dla marnowania czasu w szkole na propagowanie homoseksualizmu, potem stanowcze TAK na marnowanie czasu w szkole na propagowanie poglądów pro-life. W nadchodzącym tygodniu znowu zamiast się uczyć, mamy krzewić – tym razem szacunek – dla życia poczętego. Tak jakby moim dwudziestoletnim chłopom, z których dwóch właśnie pospiesznie robi kurs przedmałżeński, bo „wpadli” i mają już wyznaczone daty ślubu, trzeba było tłumaczyć cokolwiek w tej kwestii.
Wiara w magiczne znaczenie akademii, apeli i pochodów wydaje się być zupełnie irracjonalna. Polscy politycy w marzeniach o spełnieniu się swoich antyutopijnych wizji starają się wiernie naśladować marzenia towarzyszy z PRL-u, nie nauczyli się niczego z klęski jednego totalitaryzmu i próbują budować drugi.
Towarzysze! Wyrzućmy wreszcie politykę ze szkoły! Pan minister albo niech sobie uprawia politykę poza resortem, albo niech – skoro już musi w resorcie pozostać – zajmie się jego problemami. Na przykład wielu nauczycieli nie wie, jakie będą procedury przeprowadzania matury ustnej z języka obcego. Egzamin ma się odbywać według rozporządzenia podpisanego przez ministra, a potem uchylonego przez Trybunał Konstytucyjny. W ubiegłym roku na dodatkowych szkoleniach uzupełniających nauczyciele byli uświadamiani w kwestii szczegółowych procedur przeprowadzania egzaminu: kto przewodniczy, kto pyta, kto notuje, jak należy pytać. W tym roku skład komisji – zgodnie z ministerialnym rozporządzeniem – zmienił się. Procedury ciężko jest znaleźć, zresztą kto by tam szukał czegoś na stronie MEN, gdzie pełno jest polityki partyjnej i kultu wodza. Matura już za kilka tygodni. A matura obecnych drugoklasistów? Zgodnie z prawem z jej formułą powinni byli zostać zapoznani na początku tego roku szkolnego, ale przecież nie wiadomo zupełnie, czy zapoznawać ich z maturą według rozporządzenia ubiegłorocznego (uchylonego przez Trybunał), czy też sprzed dwóch lat? To jest problem dla ministra edukacji, nie to, ile meczetów buduje się w Europie.
Niech katolicy budują kościoły katolickie, muzułmanie meczety, nauczyciele niech uczą, a ministrowie edukacji niech interesują się szkołą i pomagają jej.
Kierując się zdrowym rozsądkiem obiecuję, że jeśli w mojej szkole przepadnie kolejny dzień nauki i ktoś będzie propagował zmiany w prawie aborcyjnym, na pewno – podobnie jak w dzień wagarowicza – zagospodaruję jakoś czas zboczeńcom, których nauka interesuje bardziej niż uleganie ideologizowaniu.
Oddychajmy, póki można
Wczoraj w sklepie internetowym Ośrodka Usług Pedagogicznych i Socjalnych zakupiłem emblemat Związku Nauczycielstwa Polskiego i mam zamiar wpiąć go sobie w klapę i nosić go, dopóki pracuję w szkole, niczym Lech Wałęsa nosi swoją Czarną Madonnę. To moja reakcja na żądanie wyartykułowane w sobotę przez wiceministra edukacji, by nauczyciele odcięli się od dziedzictwa Związku.
Minister Orzechowski od dłuższego czasu wydobywa z głębi swojej ściśniętej nienawiścią (do ZNP i nie tylko) krtani sformułowania tak szokujące, że niektórzy przestają już z nim polemizować i sugerują mu badania psychiatryczne.
Irena Dzierzgowska długo wylicza akty prawne, które naruszył swoimi wypowiedziami w minionym tygodniu:
Art. 12, 32, 58, 59 i 60 Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej
Art. 2, 20 i 23 Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka
Art. 22 Międzynarodowego Paktu Praw Obywatelskich i Politycznych
Art. 8 Międzynarodowego Paktu Praw Gospodarczych, Społecznych i Kulturalnych
Art. 11 Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności.
Ustawę o związkach zawodowych.
Art. 36 i 36a Ustawy o systemie oświaty
Art. 4 Karty Nauczyciela
Rozporządzenie Ministra Edukacji Narodowej i Sportu z dnia 6 maja 2003 r. w sprawie wymagań, jakim powinna odpowiadać osoba zajmująca stanowisko dyrektora oraz inne stanowisko kierownicze, w poszczególnych typach szkół i placówek.
Ponad 11 tysięcy nauczycieli protestowało w sobotę w Warszawie przeciwko kierownictwu resortu edukacji. Dla porównania, w tym samym czasie w całej Europie odbywały się demonstracje przeciwko wojnie w Iraku, z których większość zgromadziła 2 – 3 tysiące ludzi. To pokazuje skalę horrendalnego problemu, bagatelizowanego przez polskie władze.
Unikając rzeczowej dyskusji o problemach polskiej oświaty i twierdząc, że generowany przez polityków chaos w polskiej szkole to przywracanie elementarnego porządku, minister Orzechowski odwracał w sobotę uwagę od meritum sprawy oskarżając legalnie działający związek zawodowy o to, że jest organizacją o rodowodzie przestępczym, a uczestników manifestacji o to, że są płatnymi klakierami, którzy za wyjazd do Warszawy przyjęli dietę w wysokości 25 złotych.
Nie wiem, czy wiceminister naprawdę uważa, że kwota 25 złotych jest w stanie zmobilizować polskiego nauczyciela do tego, by wbrew swoim przekonaniom poświęcić sobotę i jechać spacerować po deszczu w Warszawie? Nie rozumiem też za bardzo, dlaczego wiceminister chce zawiadamiać prokuraturę o tym, że związek zawodowy wypłaca diety swoim członkom, skoro to oni, a nie wiceminister, płacą temu związkowi składki? Co miesiąc kilkanaście złotych z mojej kieszeni trafia na konto związku. Nie pojechałem wprawdzie do Warszawy, ale jeśli z tych moich składek wypłacono kilka diet komuś, kto był obecny na manifestacji, naprawdę nie mam pretensji.
Podobnie jak marne jest wyobrażenie wiceministra o tym, co skłonny jest polski nauczyciel zrobić za 25 złotych, tak i marna jest wiedza o tym, co jest czas robić w szkole. Panu ministrowi wydaje się, że szkoła ma czas – cokolwiek by to nie znaczyło – promować homoseksualizm. Widocznie mamy jakieś zupełnie inne doświadczenia, jeśli chodzi o szkołę. Moim skromnym zdaniem w nowym, trzyletnim liceum, a także czteroletnim technikum, jest zdecydowanie za mało czasu na przygotowanie uczniów do egzaminów zewnętrznych, kto by tam znalazł czas (nie wspominając o ochocie), by zaglądać swoim uczniom do łóżka.
W technikum ogrodniczym miałem kiedyś dwie uczennice, z których jedna ubierała się zawsze na chłopaka, chodziła krótko ostrzyżona i mówiła zniżonym głosem. Dziewczyny przyszły ze sobą jako para na studniówkę, a po latach spotkała je na mieście koleżanka ucząca wychowania fizycznego. Okazało się, że mieszkają razem w Krakowie, jedna z nich zmieniła płeć i planują wejść w związek małżeński. Nieszczególnie rozumiem, co tego rodzaju problemy osobiste mogłyby obchodzić nauczyciela, albo jaki mogłyby mieć wpływ na ocenę tych dziewczyn w szkole.
W liceum ekonomicznym miałem kiedyś ucznia, u którego w każdym wypracowaniu pojawiał się jakiś wątek homoseksualny, przynajmniej w formie jakiejś dygresji. Gdy pisał o planach na przyszłość, pisał o swoim chłopaku. Gdy pisał opowiadanie, wśród bohaterów przynajmniej drugoplanowych były osoby homoseksualne, jak w życiu. Nie wiem za bardzo, jakie kryteria oceny mogłyby dyskwalifikować prace i wypowiedzi tego ucznia, który był jednym z moich najlepszych uczniów i pierwszym uczniem w naszej szkole, który zdawał maturę pisemną z języka angielskiego (wówczas nie była ona obowiązkowa).
Na lekcjach języka angielskiego nie mam szczególnie czasu koncentrować się na czyimkolwiek życiu seksualnym. Nie zamierzam przekonywać moich uczniów do obrania takich czy innych wzorców zachowań seksualnych, nie zamierzam ingerować w ich prywatne życie i decyzje. Będę się z szacunkiem odnosić do stylu życia i przekonań każdego ucznia, bez względu na to, jak bardzo odbiegać będą one od przekonań partii będącej w danej chwili u władzy. Zamierzam się identyfikować z celami stowarzyszeń i organizacji takich, jak mi pasuje, do czego konstytucja – póki co – gwarantuje mi prawo. Zamierzam korzystać ze swobód obywatelskich i nie ograniczać tych swobód nikomu innemu, w tym także moim uczniom.
Uczniowie przemijają, nauczyciele przemijają, ministrowie przemijają. Dziś przypadkowo dowiedziałem się, że w ubiegłym roku jesienią zginął mój były uczeń z technikum ogrodniczego, Grzegorz. Jest mi bardzo przykro, że tak wspaniały młody mężczyzna, człowiek prawy i szlachetny, którego sporadycznie – raz na parę miesięcy – widywałem, odszedł. Przykro mi, że nikt z klasy Grzegorza mnie o tym nie zawiadomił.
Przeminiemy wszyscy. Jedni za noszenie w klapie emblematu ZNP, inni za pogardę dla konstytucji i praw człowieka, jeszcze inni odejdą zwyczajnie, zupełnie nieoczekiwanie, tak jak Grzegorz. Jedna rzecz nie przemija sama z siebie i trzeba z nią walczyć nieustannie: ludzka głupota, zawiść i żądza władzy nad innymi. Jedna z wyższych wartości zawodu nauczyciela to ochrona tych, którzy tak szybko odchodzą, przed zakusami głupich, zawistnych i żądnych władzy. By każdy mógł oddychać powietrzem przez szeroko otwarte okno, nawet jeśli ubiorą go w mundurek i będą trzymać pod kluczem.
Godzina wychowawcza
Łukasz – głównie z powodu mojej osobistej konsekwencji w stawianych mu wymaganiach – nie przystąpi w tym roku do matury. Teraz Łukasz martwi się o swoich młodszych kolegów, pierwszaków, że za parę lat wszyscy oni pójdą w jego ślady. No bo jeśli w poniedziałek będą jeździć na pielgrzymkę, we wtorek na patriotyczny piknik, w środę odwiedzać lokalne miejsca pamięci, a w czwartek, tak jak wczoraj, odbywać się będą zamiast lekcji debaty o przeciwdziałaniu przemocy, to na przygotowanie do matury zostaje im tylko piątek.
Jakkolwiek by to śmiesznie nie zabrzmiało, ten dwudziestoletni uczeń technikum, z oceną niedostateczną na koniec roku także z języka polskiego, złapał się wczoraj za głowę, gdy po wejściu do jego klasy obwieściłem panom, że teraz zamiast uczyć się angielskiego, podobnie jak cała nasza szkoła, poświęcimy godzinę lekcyjną na przeprowadzenie specjalnej godziny wychowawczej na temat zapobiegania przemocy, będziemy pogłębiać więzi pomiędzy sobą i starać się, aby w naszej szkole było bezpiecznie i miło.
Po pierwszych kilku minutach lekcji realizowanej zgodnie ze scenariuszem otrzymanym przez wszystkich nauczycieli od pedagoga szkolnego panowie poinformowali mnie, że bez cienia wątpliwości rozminąłem się z powołaniem i że powinienem być księdzem, ale atmosfera zrobiła się bardzo sympatyczna. W klimacie kompletnego zaufania zaczęliśmy się wzajemnie przepraszać za różne krzywdy, które wyrządziliśmy sobie przez ostatnie cztery lata. Apogeum szczerości osiągnęliśmy chyba w momencie, w którym Tomek przyznał się Marcinowi, że w pierwszej klasie ukradł mu kanapkę z serem. Andrzej wybaczył mi wspaniałomyślnie to, że kiedyś tak szybko przesadziłem go z miejsca na miejsce, że nie zdążył nawet użyć do tego celu własnych nóg. Wszyscy uderzyliśmy się w piersi przypominając sobie, jak zmuszaliśmy dwóch kolegów z klasy (z których jeden nie zniósł presji i przeniósł się do technikum w centrum Krakowa) do tego, by się myli.
Zrobiło się błogo, słodko i podniośle. Mogliśmy dzięki temu przejść do czynienia postanowień. Rozdałem panom kartki, na których każdy z nich napisał co najmniej pięć rzeczy, które zobowiązuje się robić, by jemu i jego kolegom z klasy było od tej pory w szkole przyjemniej i bezpieczniej. Zważywszy, iż panowie są już właściwie na wylocie, niektórzy z nich podeszli do problemu bardzo nieodpowiedzialnie i napisali na przykład, że będą zabierali alkohol i papierosy młodszym kolegom, by uchronić ich przed nałogami. Niektórzy postanowili, że już nigdy przenigdy nie będą nikomu kraść kanapek, albo że będą grzecznie tłumaczyć kolegom i koleżankom, by nie używali w ich obecności wulgaryzmów, ponieważ takie zachowanie dręczy ich psychikę.
Ale w tych anonimowych deklaracjach było też sporo wypowiedzi bardzo ciekawych i świadczących o tym, że jest jeszcze jakaś nadzieja dla zdrowego rozsądku, a polska edukacja wyjdzie może kiedyś z tej paranoi, która ją ogarnęła w minionych miesiącach.
Panowie okazali się bardzo nietolerancyjni dla pijaństwa w szkole, pomimo że jeden z nich jeszcze dzień wcześniej przyszedł do szkoły z kieliszkiem w kieszeni kurtki. Wielu z nich napisało, że należy bezwzględnie wyrzucać ze szkoły uczniów pijących na jej terenie bez względu na to, ile mają kasy i jakie funkcje publiczne pełnią ich rodzice. Szczególnie surowym należy być wobec uczniów z młodszych klas, którzy są niepełnoletni, bo skoro już w pierwszej klasie wydaje im się, że mogą wszystko, to co dopiero będzie w trzeciej czy czwartej. Radzie pedagogicznej oberwało się w wielu wypowiedziach za to, że przyjmuje do szkoły kogoś, kogo dwa dni wcześniej wyrzuciła.
Oberwało nam się też solidnie za to, że organizujemy jakieś bzdurne debaty o przemocy i lekcje wychowawcze zamiast uczyć, a w ogóle to zamiast walczyć z przemocą powinniśmy się najpierw zastanowić sami nad sobą. Jeden z uczniów został przez nas podobno ostatnio zmieszany z błotem tylko i wyłącznie za to, że powiedział w telewizji to, co myśli. Takie ograniczanie swobody wypowiedzi bardzo się uczniom nie podoba.
Lekcja musiała chyba należeć do niezwykle udanych, ponieważ gdy wróciłem od pedagoga szkolnego, której zaniosłem na przerwie owoc naszej pracy, zastałem moich panów w widocznej na poniższym zdjęciu pozie, trzymających się za ręce, słuchających przez radio katechezy, i powtarzających gremialnie: „Miłość! Przyjaźń!”. Mimo pełnego sukcesu, jaki odnieśliśmy podczas tej lekcji w pogłębianiu więzi wzajemnych, postanowiliśmy tę godzinę wychowawczą odrobić w przyszłym tygodniu przychodząc w jeden dzień na siódmą rano i robiąc zwykłą lekcję angielskiego.
Odpowiedzi na pytanie: „Co mogę zrobić, aby innym w mojej klasie żyło się lepiej?”.
Z kartek zebranych od uczniów:
– będę się myć i bardzo grzecznie nakłaniać do mycia się;
– nie będę używał wulgaryzmów wobec swoich kolegów;
– nie będę obojętny wobec pijaństwa w szkole, ostatnio uczniowie przesadzili i właściwym było to, że ich wyrzucili, inaczej czuliby się bezkarnie;
– będę uspokajał rozgniewanych kolegów;
– będę stawał w obronie słabszych;
– będę doceniał pracę nauczycieli;
– nie będę kablował na innych kolegów;
– nie będę tolerował pijaństwa w szkole;
– będę bardziej szanował nauczycieli, abyśmy żyli z nimi w zgodzie;
– nie będę dokuczał kolegom, nawet temu zjebowi ***;
– będę zabierał alkohol młodszym, aby nie pili;
– będę się uśmiechał i będę radosnym człowiekiem dla kolegów;
– będę pomagał kolegom w nauce;
– w tych ostatnich tygodniach szkoły mogę się postarać i pomóc w wychowaniu młodszych kolegów.
Szkoła – w poszukiwaniu definicji
Staramy się jak możemy spełniać oczekiwania ministerstwa i w naszej szkole zajmujemy się już prawie wyłącznie wychowaniem patriotycznym i religijnym, a także przeciwdziałaniem przemocy. Dzisiaj mieliśmy na przykład zamiast lekcji imprezę ku czci powstańców styczniowych w oddalonym o dwadzieścia kilometrów od szkoły pięknym szczerym polu na skraju lasu. Nasi uczniowie dowiedzieli się na tej imprezie bardzo dużo ciekawych rzeczy. Na przykład panowie z maturalnej klasy Technikum Mechanizacji Rolnictwa powiedzieli mi, że powstanie styczniowe to było takie coś, że „tłukli się tu jacyś ludzie i to było jeszcze przed drugą wojną światową”. Podobno ci staruszkowie, co stali z przodu po prawej stronie, to byli właśnie weterani pamiętający czasy powstania styczniowego (mamy rok 2007, jakby ktoś to czytał po latach). Ta pani co się podpierała balkonikiem to ponoć była wdowa po tym Langiewiczu czy jak on tam się nazywał.
Ta wyjazdowa akademia rozpoczęła się hymnem państwowym i odbyła bez żadnych ekscesów, ponieważ piwo skończyło się w okolicznych sklepach na pół godziny przed początkiem imprezy. Co zaradniejsi uczniowie, którzy przyjechali na imprezę własnymi samochodami, natychmiast się rozjechali w cztery strony świata i tyle ich było widać. Wiadomo przecież, że taki samochód mieści zazwyczaj pięć osób, z czego przynajmniej cztery czują się pasażerami uprawnionymi do spożywania wszelkiego rodzaju płynów. Ci mniej zaradni zostali i zadowolili się bigosem ze szkolnej wyjazdowej stołówki (wegetarianie mieli kanapki).
Większość moich obecnych obowiązków służbowych to lekcje w klasach maturalnych, z czego sporą część notorycznie przeznaczamy na wychowanie w duchu zgodnym z wytycznymi ministerstwa oświaty. W ubiegłym tygodniu w poniedziałek pojechaliśmy na pielgrzymkę maturzystów do Częstochowy – na oko jedna trzecia licealistów i uczniów technikum z naszej diecezji zmieściła się w bazylice na Jasnej Górze, pozostałe dwie trzecie czmychnęły czym prędzej na Rynek Wieluński do knajpy. Kto miał szczęście, poszedł w dobrą stronę i dotarł w Trzecią i Drugą Aleję, gdzie knajp jest trochę więcej.
Mnie udało się zmusić kilku panów z Technikum Mechanicznego do tego, by – skoro już naprawdę nie chcą uczestniczyć w drodze krzyżowej (bo głodni byli zwyczajnie) – obejść przynajmniej jasnogórskie wały i sfotografować się na tle armaty.
Potem odwiedziliśmy na chwilę mojego Tatę, który szczęśliwym zbiegiem okoliczności jest zamieszkałym tuż pod Jasną Górą absolwentem mechanika z lat czterdziestych ubiegłego stulecia i który opowiedział moim uczniom, jak to z narażeniem własnego i kolegów z wojska życia uczył się angielskiego w pierwszych latach Polski Ludowej.
We wtorek fakultet przepadł, ponieważ mieliśmy spotkanie z tak zwaną „trójką Giertycha”, jutro przepadnie, ponieważ mamy specjalną, nadzwyczajną radę pedagogiczną mającą uchwalić tak zwany program naprawczy (tak jakby nasza szkoła nie radziła sobie dotąd z niczym i wszystko trzeba teraz będzie naprawiać). Dzisiaj nasi uczniowie oddali się modlitwie i wychowaniu patriotycznemu, więc niektórym maturzystom przepadły kolejne godziny angielskiego (nie wiedzieć czemu niektórzy mają je ochotę odrobić przychodząc do szkoły w godzinach pozalekcyjnych i nie wiedzieć czemu mam zamiar się z nimi w tych godzinach spotkać – jacyś idealiści chyba jesteśmy albo co). W najbliższy piątek przepadnie pięć kolejnych godzin w klasach maturalnych, ponieważ z trzecią klasą liceum ogólnokształcącego pojadę oglądać kuźnię w podkrakowskiej gminie Igołomia – Wawrzeńczyce, w której to Artur Grottger namalował słynną scenę kucia kos przez powstańców styczniowych.
Robimy, co możemy, by w naszej młodzieży tego ducha patriotyzmu wykrzesać. Nie wiedzieć czemu, najlepsza uczennica w mojej klasie powiedziała mi przed wycieczką do Częstochowy, że szkoda jej dnia i woli zostać w domu i się trochę pouczyć do matury. Nie wiedzieć czemu, najlepszy uczeń w mechaniku powiedział swoim kolegom, że ma robotę w polu i zamiast zajmować się pierdołami, woli dzisiaj coś w domu zrobić. Nie wiedzieć czemu, moi wychowankowie w trzeciej klasie ogólniaka woleli dzisiaj iść do lekarza (powiedziałem, że będę honorował wyłącznie zwolnienia lekarskie), niż przyjechać na bigos ku czci powstańców styczniowych z 1863 roku (przyjechało go jeść osiem osób).
Gdy rozesłałem wczoraj uczniom przez internet mapę z trasą dojazdu na dzisiejszą uroczystość i poinformowałem o surowych warunkach usprawiedliwiania nieobecności, kilka osób spytało mnie, czy nam nauczycielom to już całkiem odjebało i czy naprawdę nie wiemy, do czego służy szkoła. Dzisiaj podczas uroczystości uczeń ostatniej klasy, Marcin, pochwalił w rozmowie ze mną swoich nieobecnych kolegów mówiąc, że nie rozumie po kiego (tu był brzydki wyraz) tu przyjechał, skoro za niespełna dwa miesiące jest matura.
A przecież my działamy zgodnie z duchem tego, czego oczekuje od nas ministerstwo. Zastanawiam się nad tym, co to jest ta szkoła i do czego służy. Może jeden z tych moich uczniów niezainteresowanych dzisiejszą imprezą kiedyś nam to przypomni. Jako przyszły minister oświaty. Może. Aczkolwiek wątpliwe to bardzo. Żaden z nich nie należy do żadnej organizacji nacjonalistycznej.
Niestety, w przeciwieństwie do tekstu Ireny Dzierzgowskiej z Monitora Edukacji, powyższa relacja ze szkolnego święta nie ma satyrycznego charakteru i jest oparta na wydarzeniach autentycznych. Natomiast poniższe zdjęcia zostały oczywiście wykonane nie podczas pielgrzymki maturzystów, nie przez naszych uczniów i nie na Jasnej Górze ani w drodze na nią. Poniższe zdjęcia są oczywiście całkowicie nieautentyczne, totalny fotomontaż. Naszym uczniom podczas uroczystości patriotycznych i religijnych piwo i panny w ogóle nie są w głowie.
O powołaniu
Znam kilka młodych osób, które zastanawiają się nad wybraniem zawodu nauczyciela, ponieważ zauroczone są wizjami wprowadzania porządku w szkole głoszonymi przez proroków odnowy. Oczami wyobraźni widzą rzędy młodzieży o równo przystrzyżonych blond włosach, w zielonkawych lub brunatnych mundurkach, chłopców i dziewczynki z białymi różami w dłoniach, śpiewających pieśni patriotyczne. Widzą podniesione w górę rączki i uśmiechnięte buzie. Widzą równiutko rozłożone na ławkach książki i zeszyty, a w zeszytach marginesy, szlaczki i podkreślone tematy.
Takim adeptom sztuki nauczycielskiej trzeba jak najszybciej doradzić, by poszukali pracy w fabryce gwoździ albo śrub. Gwoździe, jak wiadomo, muszą mieć równe łebki, śruby muszą mieć skręt w tą samą stronę. Praca nauczyciela tymczasem, wbrew sugestiom niektórych polityków rządzących oświatą, wymaga zupełnie innych predyspozycji.
Praca nauczyciela jest dla ciebie, jeśli jesteś gotów wytrzymać kilka lat olewania i chamstwa ze strony wyrośniętego dryblasa z ufarbowanymi włosami po to, by któregoś dnia ten dryblas stał się jednym z najpilniejszych uczniów w klasie i przygotował na lekcję coś, czego wcale nie miał obowiązku robić.
Praca nauczyciela jest dla ciebie, jeśli – co często powtarzam – potrafisz się zastanowić nad tym, dlaczego uczeń cię krytykuje. Jeśli nie tylko mu na to pozwalasz, ale jeśli cieszy cię to, że możesz z takiej lekcji wyciągać wnioski.
Praca nauczyciela jest dla ciebie, jeśli jesteś w stanie sobie wyobrazić, że wycierasz z wymiocin zalanego w trupa dwumetrowego draba, który nie poznaje nawet, kim jesteś, i że w głębi serca czujesz sympatię do niego, kiedy nieprzytomny przeprasza Cię za te rzygi, chociaż nie wie nawet, do kogo mówi. Jako nauczyciel musisz pogodzić w sobie surowość i konsekwencję oceny postępowania ucznia z empatią i szacunkiem dla człowieka, który trochę w swoich poszukiwaniach zabłądził.
Nauczyciel musi być gotów chodzić na pogrzeby swoich uczniów i mieć świadomość, że wielu z nich doświadcza w życiu więcej, niż jemu kiedykolwiek będzie dane. A na tych pogrzebach trzeba zachować spokój i zarażać innych tym spokojem.
Do wszystkich kolegów i koleżanek z klasy Marcina, na którego pogrzebie spotkaliśmy się przedwczoraj: cieszę się bardzo, że tak wyrośliście i największe nawet smyki wyglądają tak dojrzale. Niech wasze wybory zawodowe będą równie dojrzałe i świadome, niech żadna propaganda nie truje waszych umysłów złudzeniami, a gdybyśmy mieli się jeszcze kiedyś spotkać na pogrzebie, będę bardzo szczęśliwy, jeśli wystąpię tam w roli gospodarza ja, a nie ktoś z Waszej klasy.
O transporcie demagogicznie
W każdej dziedzinie da się dużo gadać i nic nie robić, a jednocześnie zdobywać poklask wielu mało spostrzegawczych osób. Potrafię sobie na przykład wyobrazić sytuację, w której populiści zrobiliby zamieszanie – i to straszne – obejmując ministerstwo transportu w jakimś kraju.
Na przykład na początku urzędowania minister transportu urządza codzienne konferencje prasowe w miejscu wypadków drogowych i ogłasza, że trzeba w końcu zacząć zdecydowanie walczyć z ich przyczynami. Tu minister na tle karambolu, tu na tle zmasakrowanych zwłok, a tu przy wraku samochodu owiniętym wokół drzewa.
Następnie minister postuluje rozwiązania: należy bezwzględnie dopilnować, by wszyscy kierowcy mieli prawa jazdy właściwych kategorii, samochody powinny być poddawane dorocznym przeglądom, a firmy transportowe powinny poinformować wszystkich swoich pracowników, że za kierownicą nie wolno pić alkoholu. Po tych pierwszych nieśmiałych próbach przeprowadza się badanie opinii publicznej, w którym zadaje się ludziom pytanie: „Czy popierasz postulat ministra transportu, by kierowcy mieli prawa jazdy i byli trzeźwi?” Wyniki badania posłużą zorganizowaniu triumfalnej konferencji prasowej, na której będzie można ogłosić, iż społeczeństwo popiera działania ministerstwa mające na celu zapewnienie bezpieczeństwa na drogach, a przy okazji zapowiedzieć, iż w celu poprawy widoczności ciężarówek na drogach, planuje się wprowadzenie obowiązku, by wszystkie samochody firmowe były żółte i by obowiązkiem kierowców było utrzymać je w nieskazitelnej czystości.
By czasem nie pozwolić na zbyt długie drążenie kwestii kolorystyki tirów, minister ogłasza następnie, że jego zdaniem paliwo na stacjach benzynowych jest za drogie i że planuje się wprowadzenie specjalnego systemu kontraktacyjnego, który zapewni stałą cenę paliwa w obrębie każdego województwa. Koncerny będą musiały zadeklarować niezmienną cenę litra paliwa na okres pięciu lat, a po upływie okresu kontraktu nowa cena będzie musiała być negocjowana z ministerstwem transportu.
Gdy lekko już ucichnie szum wokół negocjacji na temat cen paliwa, które to negocjacje w międzyczasie całkowicie utkną i spełzną na niczym, powołuje się pozaministerialny Narodowy Instytut Ciężarówek i Transportu Osobowego o pięknym skrócie NIC TO, który zajmie się przygotowaniem przepisów ruchu drogowego uwzględniających potrzeby narodu i niezależnych od przepisów międzynarodowych. W instytucie tym zatrudni się chłopców, którzy wiedzą, gdzie w ich mieście jest Wojewódzki Ośrodek Ruchu Drogowego, bo jak wiadomo stanowi to gwarancję zdrowego kompromisu pomiędzy wystarczającymi kompetencjami a brakiem złych nawyków.
By poprawić nastroje wśród kierowców, a jednocześnie zmniejszyć ilość osób kierujących pojazdami bez niezbędnych uprawnień, postanawia się następnie dawać prawo jazdy każdej osobie, która po dwóch oblanych egzaminach przystępuje do egzaminu na prawo jazdy po raz trzeci i zdaje przynajmniej jedną z trzech części egzaminu: teoretyczną, praktyczną na placu albo praktyczną na mieście.
Potem pora na uderzenie z grubej rury, więc znowu seria codziennych konferencji prasowych, tym razem w tle korki uliczne w dużych miastach. Sondaże tym razem badają, czy społeczeństwo popiera plan ministra, by zlikwidować korki. Zachęcony wynikami sondaży minister wprowadza zakaz wjazdu w ulice, na których przez dwa dni z rzędu zaobserwowano korek. Po kilku tygodniach jak kraj długi i szeroki niegdyś zakorkowane ulice zamieniają się w place zabaw i boiska dla dzieci.
Przy okazji wychodząc naprzeciw oczekiwaniom społecznym, by zwiększyć ilość autostrad, minister ogłasza w drodze rozporządzenia, iż wszystkie drogi o nawierzchni asfaltowej nie starszej niż trzydziestoletnia i o szerokości co najmniej trzech metrów zostają przekwalifikowane na autostrady. Dodatkowe oszczędności przynosi rezygnacja z budowy obwodnic tam, gdzie żaden dom nie stoi bliżej niż 50 cm od drogi – tyle wystarczy, by – zachowując ostrożność – minęły się dwie osoby. Przelicza się następnie ilość kilometrów autostrad w kraju na jednego mieszkańca i ogłasza się, że minister doprowadził do wysunięcia się swojego kraju na pierwsze miejsce światowej czołówki w tym względzie.
Następnie można by nagłośnić jakiś wypadek, w którym pijany kierowca wpada w grupę przedszkolaków. Trzeba z tym zrobić porządek. Powołuje się specjalną komisję składającą się z policjanta, mechanika samochodowego, kardiologa i księdza, jedną komisję na każde 1000 km dróg krajowych. Zadaniem tej komisji będzie nie dopuścić, by jakikolwiek pojazd przejechał z punktu źródłowego do docelowego bez kontroli, czy kierowca jest trzeźwy, samochód sprawny, pogoda wystarczająco ładna, a cukier dość słodki. Policjanci drogówki muszą obowiązkowo co miesiąc przejść pięciodniowe szkolenie na temat sposobów dbania o bezpieczeństwo na drodze organizowane przez wspomniane uprzednio NIC TO.
Przy okazji minister mógłby gdzieś na forum europejskim wspomnieć, że Wielka Brytania powinna zlikwidować ruch lewostronny na swoim terenie i że jest to oficjalne żądanie jego rządu.
Wydaje się, że wszyscy zawodowi kierowcy ciężarówek w takim kraju dawno zrobiliby już kurs motorniczego tramwaju i przekwalifikowali się. Albo wyjechali na drugi koniec świata. Na szczęście sytuacja z tym wymyślonym ministerstwem transportu nie dotyczy naszego kraju, a gdyby kiedykolwiek coś takiego się stało w normalnym kraju demokratycznym, minister zostałby zdymisjonowany najpóźniej w drugim akapicie tego wpisu. Ale demagogii trzeba się wystrzegać, bo możliwa jest wszędzie. Nie tylko w ministerstwie zdrowia, bo – jak wiadomo – zdrowia i szczęścia ludzie życzą sobie nawet przy wspólnym piciu wódki.
Pora uciekać z Polski
Niedługo minie rok, odkąd ludzie myślący, odważni i kierujący się zdrowym rozsądkiem mówią „Giertych musi odejść”. Ale minister nic sobie z tego nie robi. Z Ministerstwa Edukacji Narodowej zrobił tubę propagandy partyjnej – dzisiaj na głównej stronie MEN w centralnym jej miejscu straszy nas nagłówek „Prawo naturalne moralnym fundamentem Europy” wychwalający Giertycha za jego wystąpienie w Heidelbergu. Polski rząd odciął się od treści tego wystąpienia, w którym Giertych zdaniem pewnej dziennikarki „Die Tageszeitung” jasno dał do zrozumienia, że IV Rzeczpospolita będzie ciągiem dalszym III Rzeszy, a dzięki udziałowi w strukturach europejskich moralną odnową obejmie cały kontynent. Mimo kategorycznego zaprzeczenia przez rzecznika rządu i premiera, jakoby minister prezentował stanowisko całego rządu, Giertych nic sobie z tego nie robi i na stronie głównej Ministerstwa Edukacji Narodowej możemy przeczytać te same słowa, na które europejskim ministrom edukacji w Heidelbergu opadły szczęki, a mnie samego wprawiły one w tak wielkie zdumienie, że nawet nie czuję oburzenia kolejnym wybrykiem Giertycha.
Minister Giertych czuje się bezkarny. Cokolwiek zrobi, i tak nie zostanie odwołany ze swojego stanowiska. Będzie dalej psuł szkołę i polskie dobre imię w Europie i na świecie. Żartuje z setek tysięcy ludzi protestujących przeciwko niemu i proponuje, że będzie ich karmił ciasteczkami.
Ludzie, powiedzmy sobie szczerze. To nie Giertych musi odejść. On zostanie. Natomiast my uciekajmy jak najszybciej. Jako obywatele Unii mamy możliwość zwinąć manatki i pojechać do jakiegoś normalnego kraju bez większych trudności. A jeszcze parę wystąpień ministra i chyba będzie się można starać o azyl polityczny w większości krajów świata.
Historia – nauka o przyszłości
Niemiecka minister edukacji Anette Schavan nadmieniła ostatnio, że skoro jest już niemiecko – francuski podręcznik historii, to może dałoby się stworzyć podobny podręcznik dla wszystkich krajów Unii Europejskiej. Za pomysłem nie stoi póki co żaden konkretny projekt, to tylko taka idea, moim zdaniem piękna i interesująca, acz mało realna do urzeczywistnienia w najbliższym czasie.
Ciekawe, że ci sami ludzie w Polsce, którzy jeszcze niedawno postulowali rozdzielenie historii powszechnej od historii Polski, tego akurat pomysłu nie aprobują, a wręcz atakują go nerwowo i określają kretyńskim. Wydawałoby się, że powinni oni wręcz być sojusznikami takiego pomysłu, ponieważ zdaje się on idealnie nadawać do wykorzystania przy wprowadzaniu do szkół przedmiotu „historia powszechna”.
Skrajnie nacjonalistyczni politycy polscy dają elokwentne popisy głupoty i szastają barwnymi przykładami, nazywając pomysł kretyńskim. Udowadniają tym samym, że edukacja to dla nich sposób na krzewienie uprzedzeń, stereotypów i nienawiści, a historia to sposób na ukorzenianie nacjonalizmów i ksenofobii. Uważają, że międzynarodowy projekt podręcznika historii to doktrynerstwo i ideologizowanie, tymczasem nauczanie historii powinno służyć prawdzie, a nie racjom politycznym.
To jakaś pomyłka, panowie. Od kiedy to prawda jest inna po niemiecku, inna po polsku a inna po francusku? Licealiści francuscy i niemieccy od września używają wspólnego podręcznika do historii, który ma identyczną treść po obu stronach granicy, chociaż dwie wersje językowe. Niemiecki minister spraw zagranicznych Frank-Walter Steinmeier zaproponował niedawno, by podobny wspólny podręcznik opracowali historycy z Europejskiego Uniwersytetu Viadrina we Frankfurcie nad Odrą dla uczniów polskich i niemieckich.
Nasz – rany boskie – minister edukacji uważa, że w nauczaniu historii „różnie rozkłada się akcenty” i w związku z tym niemożliwe jest nauczanie historii Europy, historii wspólnej dla różnych nacji. Wstydzę się, że minister edukacji w moim kraju uważa, że nie należy walczyć z „różnym rozkładaniem akcentów” i nie należy się dogadywać w ocenie przeszłości. Czyli – nie należy dochodzić do prawdy? Wstydzę się, że ktoś taki będzie przedstawiał polskie stanowisko w tej sprawie na spotkaniu ministrów edukacji Unii w Heidelbergu w przyszłym tygodniu. Że będzie się tam wypowiadał także w moim imieniu.
Czarna owca polskiej blogosfery uważa, że wspólny podręcznik historii Europy fałszowałby rzeczywistość, ponieważ rok 1939 byłby tam pokazywany jako etap przejściowy na drodze Polski do Unii Europejskiej, a istnienie obozów koncentracyjnych byłoby przemilczane albo będzie się nieprawidłowo je oceniać.
Głoszący takie poglądy nie rozumieją w ogóle, kogo i po co uczy się historii. To nieprawda, że niemieckie podręczniki prezentują finał kampanii wrześniowej 1939 roku jako triumf armii niemieckiej nad siłami polskiego Szatana i powód do dumy dla współczesnego Niemca. To nieprawda, że przemilczają istnienie obozów koncentracyjnych. Za to dokładnie to samo środowisko w Polsce, które w tej chwili stanowczo protestuje przeciwko rzekomemu przemilczaniu przez Niemców istnienia obozów koncentracyjnych, parę miesięcy temu stanowczo zaprzeczało faktowi prześladowania homoseksualistów w Trzeciej Rzeszy.
Inny polityk określa pomysł wspólnego podręcznika fanaberiami szaleńców, którzy nie rozumieją, iż ludzie różnie postrzegają rzeczywistość. Kolejny człowiek, dla którego historia jest sposobem na utrwalanie fobii, pogłębianie podziałów, dla którego historia to nie jest w ogóle nauka, tylko subiektywna wizja rzeczywistości i narzędzie do sterowania nastrojami tłumu.
Najwyższa pora uświadomić nacjonalistom, że historia to nie jest nauka o przeszłości. Historia to nauka, której podstawowym celem jest pokazywać ludziom dobrą drogę w przyszłość, pomagać im unikać błędów popełnionych przez przodków i zachęcać do szukania lepszych rozwiązań. Nauczyciel historii nie ma za zadanie budzić nienawiści do takiej czy innej grupy ludzi w oparciu o krzywdy, jakich takie czy inne społeczności zaznały setki lat temu. Uczenie historii nie polega na budzeniu żądzy odwetu. Nauczyciel historii powinien swoim uczniom pokazać, dlaczego na polskim wiejskim cmentarzu znajdują się groby Francuzów, Rosjan, Niemców. Obóz koncentracyjny w Oświęcimiu należy pokazywać nie tylko Polakom, Żydom, Cyganom czy homoseksualistom. Jako gospodarze terenu, na którym znajduje się ten obóz, mamy obowiązek pokazywać go Niemcom i całemu światu, a zwiedzanie obozu śmierci stworzonego przez Niemców w Auschwitz to dla młodego Niemca znakomita lekcja historii. Tak samo każdemu Polakowi przydałaby się lekcja na temat niemieckiego nazizmu i źródeł jego demokratycznego sukcesu. Może wtedy rozumielibyśmy lepiej, co mówią politycy, a na europejski szczyt ministrów oświaty pojechałby ktoś inny, za kogo żaden polski nauczyciel angielskiego, historii czy biologii nie musiałby się wstydzić.
W historii nie ma czegoś takiego, jak polska ocena błędów popełnionych przez naszych europejskich przodków. Ocena przeszłości albo będzie obiektywna i społeczność międzynarodowa wyciągnie z niej wspólne wnioski, albo prędzej czy później popełnimy te same błędy, przed którymi historyczna prawda powinna nas ustrzec.