Przejrzałem wyniki anonimowej ankiety w trzech różnych grupach klas maturalnych na temat przemocy w szkole. W jednej z tych grup na przeprowadzenie ankiety poświęciłem jedną trzecią lekcji języka angielskiego – przedmiotu, z którego wszyscy oprócz jednej osoby w grupie zdają maturę.
Z ankiety dowiedziałem się, że przemoc jest integralną częścią życia moich uczniów i że zupełnie ich ona nie szokuje. Uważają, że przemoc była, jest i będzie. Że najbardziej są na nią narażeni na dyskotekach, wiejskich potuptówkach, w klubach i na imprezach sportowych. Że przemoc wynika z zaniedbań w wychowaniu, patologii związanych z alkoholem i narkotykami, ale także, że przemoc to efekt zwykłej nudy. Młodzież nie ma co robić i psuje jej się w głowach. Nikt nie dba o to, by młodzież miała jakieś zajęcie, a jak młodzież wychodzi z własną inicjatywą, to ktoś ją zaraz gasi. Poza tym niektórzy nie mają czym zaimponować, więc uciekają się do przemocy.
Ankietowani przeważnie uchylają się od odpowiedzi na pytanie o to, jak ograniczyć zjawisko przemocy. Piszą, że to złożony problem i nie da się tak w jednym zdaniu odpowiedzieć. Zdarzają się jednak ciekawe odpowiedzi, na przykład propozycje zostawiania w szkole po lekcjach, konsekwentnego usuwania ze szkoły uczniów nieprzystosowanych, albo zatrudnienia w szkole firmy ochroniarskiej. Dowiedziałem się także, że przemoc skończyłaby się, gdyby młodzież miała nieograniczony dostęp do darmowej pornografii oraz gdyby nauczyciele byli ludźmi, z którymi da się normalnie porozmawiać. A spora część ankiet wskazywała na to, że rozwiązania problemu trzeba szukać w domu i w środowisku, a nie w szkole.
Naprawdę nie chce się wierzyć, że w kraju, w którym jest tyle uczelni pedagogicznych, tyle wydziałów psychologii i socjologii, tyle instytucji i stowarzyszeń zajmujących się wychowaniem, trzeba było czekać na obecne kierownictwo resortu, by ktoś się zajął badaniem zjawiska przemocy w szkołach. Niesamowite, że na ten temat nie napisano dotąd żadnej pracy magisterskiej, doktoratu, nikt się nie habilitował. Dopiero obecne kierownictwo resortu edukacji sprowokowało potężną ankietomanię jak kraj długi i szeroki, a cytowane powyżej odpowiedzi w ankietach przynoszą te rewelacyjne wnioski i odkrywcze plany naprawy. Wstydźcie się, specjaliści. Jak można było dotąd nie zająć się problemem? Co wy tam na tych uczelniach robicie, że ministerstwo musi was wyręczać?
Dariusz Chętkowski pisze ostatnio o innego rodzaju ankietomanii w szkołach na Podlasiu. Chciałoby się powiedzieć, że każda kolejna ankieta jest coraz bardziej odkrywcza i wnioski z niej posłużą nakręceniu setek kolejnych odcinków propagandowego dreszczowca z serii „Konferencja prasowa Eureka”. Wydaje się, że serial ten poświęcony jest raczej sensacyjnemu pozoranctwu niż rzeczywistym działaniom.
Gdzieś jest granica pomiędzy dbaniem o bezpieczeństwo a upierdliwością. Od kilku tygodni moi uczniowie czekający po lekcjach na fakultet z języka angielskiego w swoich samochodach na parkingu w pobliżu szkoły są legitymowani i spisywani przez policję. Właściwie to dziwię im się, że siedzą tak w tych autach i czekają, aż ja skończę lekcje w innych klasach, zamiast jechać do domu albo do knajpy i zająć się alkoholizmem, narkomanią albo czymś innym równie pożytecznym.
Na szczęście nie każdy mnie kocha
Usłyszałem dzisiaj ważnego urzędnika państwowego, jak zapowiada, że chociaż inny ważny urzędnik państwowy (a nawet urzędnik, powiedzmy to sobie wprost, najważniejszy) nie śledzi uważnie wszystkich wypowiedzi jednego ze swoich poprzedników, to jednak rozważy, czy wyrwane z kontekstu słowo „dureń” stanowi podstawę do obrony dobrego imienia przed sądem czy nie.
Oniemiałem. Od kiedy to słowa wyrwane z kontekstu mają jakiekolwiek znaczenie? Ja widać naiwny bardzo jestem, bo sądziłem, że kontekst przekłada się jakoś na znaczenie słów. Ba, uważałem go dotąd za niezwykle istotny, a nawet ćwicząc umiejętność rozumienia tekstu czytanego z moimi uczniami wpuszczałem ich w maliny pokazując im, że kontekst stanowi zasadniczy i częstokroć kluczowy element zrozumienia znaczenia wypowiedzi.
Następnie zastanowiłem się nad czymś jeszcze. Pomyślałem sobie, że gdyby Lech Wałęsa, symbol upadku komunizmu na świecie, postać historyczna (choć współczesna zarazem) powiedziała o mnie, że jestem durniem i powinni się mną zająć lekarze, urażona duma byłaby ostatnim uczuciem, jakie przyszłoby mi do głowy. Najpierw głęboko bym się zastanowił nad jego słowami po ich uprzedniej wnikliwej analizie i porządnym rachunku sumienia.
Dzisiaj nad ranem męczyły mnie jakieś koszmary, w których połowę moich bliskich dotknęły największe możliwe nieszczęścia, a ja sam dopuściłem się straszliwych czynów. Obudziwszy się spocony, poświęciłem kilka minut na porządkowanie w mojej głowie tego, co z tych potwornych snów było faktycznie snem, a co jawą. Gdyby trzeba było rozważać treść nie sennych koszmarów, a wypowiedzi na mój temat relacjonowanej przez wszystkie stacje telewizyjne, byłbym gotów poświęcić analizie tej wypowiedzi nie kilka minut, ale tyle, ile byłoby naprawdę trzeba.
Nie zawsze głosowałem na Lecha Wałęsę w wyborach prezydenckich, ale Lech Wałęsa jest moim idolem i jest bez wątpienia najbardziej znanym Polakiem na świecie. Jest ikoną pewnych wartości i przemian nie tylko dla Polaków, a może nawet w mniejszym stopniu dla Polaków, niż dla obywateli innych krajów (być prorokiem, jak wiadomo, we własnym kraju jest najtrudniej). Gdy gnojek mojego pokroju, nawet jeśli jest ministrem sprawiedliwości, pozwala sobie zarzucać panu Wałęsie brak kultury, popisuje się jeszcze większą ignorancją od tej, o którą go dotąd podejrzewałem.
W ubiegłym tygodniu przyszło mi się spotkać z kilkoma panami, którzy dopiero na 80 dni przed maturą zrozumieli, że to, co do nich mówię od dwóch lat, mówię serio. Spotkałem panów, z którymi dosyć ciężko mi się było dogadać podczas naszego pierwszego albo jednego z pierwszych spotkań w tym roku szkolnym, chociaż mówiliśmy po polsku. Niektórzy z tych panów po spotkaniu ze mną w rozmowach z kolegami nazwali mnie „jebanym chujem” i powiedzieli, że przeze mnie ich życie jest zrujnowane. W życiu nie przyszłoby mi do głowy gniewać się na tych panów, bo staram się pamiętać o kontekście, w jakim padły te słowa. Panowie rzucają mięsem, bo cały czas liczyli na to, że niczym dobry minister dam im sobie postrzelać na maturze stawiając im pozytywne oceny ,chociaż w ogóle na nie nie zasłużyli.
Prezydent Rzeczpospolitej nazwany durniem przez jednego ze swoich poprzedników, laureata Pokojowej Nagrody Nobla, powinien się cieszyć, że jego osoba dostąpiła zaszczytu bycia krytykowaną przez Lecha Wałęsę. Powinien się zastanowić nad tym, co było przyczyną tej krytyki. I powinien wyciągnąć odpowiednie wnioski.
Krytykę pod swoim adresem warto zawsze przemyśleć, zanim się przeciw niej zaprotestuje. Absolutnie nie wolno za nią karać. Jeśli się na nią zasłużyło, trzeba z pokorą przyjąć. Jeśli jest ona wyrazem frustracji osoby, którą spotkało coś niemiłego, należy ją zrozumieć. Dla mnie, jako nauczyciela, nazwanie mnie chujem przez kilku panów w minionym tygodniu było wyrazem tego, że umiem zachować odpowiednie proporcje i stać mnie na konsekwencję w konkretnych sytuacjach.
Nie wiem, co ma zamiar zrobić pan prezydent. Ja mam zamiar dalej robić swoje, starając się zachować odpowiednie proporcje między panami, którzy nazywają mnie chujem a panami, którzy mają o mnie trochę lepsze zdanie. Mam nadzieję, że żaden laureat Pokojowej Nagrody Nobla nie obrzuci mnie nigdy epitetami, bo to byłby orzech naprawdę ciężki do zgryzienia.
Hymn dobry na wszystko
Załóżmy, że pracuję w maturalnej klasie męskiego technikum, że klasa jest słaba i frekwencja niska. Większość uczniów przyniosła ze sobą przy rekrutacji do technikum od kilkunastu do kilkudziesięciu punktów z obu części egzaminu gimnazjalnego w sumie. Praca w takiej klasie, aczkolwiek nie pozbawiona chwil dających satysfakcję, na co dzień jest żmudna i nie przynosi wielkich efektów. Załóżmy, że w karnawale niektórzy trafiają w poniedziałek do szkoły prosto z dyskoteki. Załóżmy, że frekwencja na siódmej godzinie lekcyjnej była niedawno bliska zeru, ponieważ jeden z uczniów miał dwudzieste urodziny i panowie zdecydowali się na konsumpcję alkoholu zamiast na wielogodzinne siedzenie w szkole. Załóżmy, że jest w tej klasie uczeń, który ma na imię Marcin i od niedawna mimo całkowitego braku talentu językowego robi wszystko co może, by jednak się nauczyć angielskiego w stopniu wystarczającym do zdania egzaminu maturalnego. Załóżmy, że Marcin od kilku dni nie chodzi do szkoły, ponieważ „zasiał pannę” i tak się „poszturchał” z ojcem, kiedy ten się o tym dowiedział, że ma poważnie uszkodzoną symetrię twarzy.
Pocieszające w tym wszystkim jest to, że nie muszę się wcale martwić, jak ten teoretyczny Marcin poradzi sobie ze zdaniem matury albo czy sprosta wyzwaniom ojcostwa. Otuchy dodaje mi wsparcie mądrych i szlachetnych ludzi kierujących resortem edukacji, którzy znając doskonale problemy polskiej szkoły i uczącej się w niej młodzieży, służą nam – uczniom i nauczycielom – radą. Jakże mógłbym się przejmować tymi wyimaginowanymi sprawami na głowie Marcina mając w ręku przywracające właściwą hierarchię wartości pismo z Ministerstwa Edukacji Narodowej, w którym to można przeczytać, co jest naprawdę istotną i palącą sprawą do załatwienia. Pilnym zadaniem jest spowodowanie, aby uczniowie opanowali na pamięć kilka zwrotek tekstu hymnu państwowego i wykonywali go na żywo przy każdej szkolnej uroczystości. Dzięki temu pismu odetchnąłem z ulgą i zrozumiałem, że „Mazurek Dąbrowskiego” będzie lepszym łącznikiem między dawnymi a młodszymi laty niż nowo poczęte hipotetyczne dziecko hipotetycznego Marcina. Zjednoczenie się wokół dobra ojczyzny jest wartością, dla której warto bezwzględnie poświęcić te ostatnie kilka godzin, jakie jeszcze pewnie uda się Marcinowi być na lekcjach do końca roku szkolnego w przerwach między różnymi akademiami, rekolekcjami i kupowaniem wyprawki. A poza tym pozwoli to na spełnienie autentycznej, osobistej potrzeby uczniowskich i nauczycielskich serc.
Recepta na rozwiązanie problemów polskiej szkoły okazuje się taka prosta. Aż wstyd, że trzeba było ministra, żeby nam uświadomił, co polską szkołę naprawdę boli i jak wyzwolić w nauczycielach poczucie dumy i godności. Jak dobrze, że do ministerstwa trafili wreszcie ludzie, którzy mają prawdziwe rozeznanie w sprawach szkolnictwa i kontakt z rzeczywistością szkolną i pozaszkolną młodzieży.
Tarcza szkolna
W podstawówce i liceum nosiłem na ramieniu tarczę szkolną. Ten komunistyczny zwyczaj (tak to przynajmniej określano w momencie jego obalania, gdy byłem w klasie maturalnej), inspirował nas do całego szeregu działań opozycyjnych. Jeśli wierzyć laureatowi nagrody Nobla, Lechowi Wałęsie, większość moich kolegów i koleżanek w klasie poniosła o wiele większe konsekwencje stawiania oporu tym totalitarnym zwyczajom noszenia tarczy szkolnej, aniżeli bracia Kaczyńscy ponieśli w związku ze swoją działalnością opozycyjną.
Do naszych działań opozycyjnych zaliczało się przede wszystkim ostentacyjne wymyślanie sposobów na przypinanie tych tarcz agrafką w taki sposób, by nikt poza kilkoma należącymi do opozycji profesorami nie zauważył, że tarcza nie jest przyszyta, lecz przypięta. Mistrzowskie były aktorskie popisy profesora Mirosława Desperaka i Hieronima Zyguły, którzy stali „na brance” i wpuszczali do szkoły tylko tych uczniów, którzy w opozycyjnej sztuce kamuflażu osiągnęli mistrzostwo. Germanista Mirosław Desperak i matematyk Hieronim Zyguła z pewnością byli dumni z osiągnięć niejednego z nas, widząc jak oszukujemy Wielkiego Brata.
Z perspektywy czasu oceniam to wszystko zupełnie inaczej. Jestem dumny z tego, że chodziłem do liceum ogólnokształcącego, którego uczniowie kojarzyli codzienny rytuał sprawdzania tarcz tak jednoznacznie, że drzwi, przez które wpuszczano nas do szkoły, określali „branką”. Jestem dumny z tego, że uczył mnie historii w pierwszej klasie gość, który w pewnym momencie uciekł do Stanów, zostawiając nasz los w naszych własnych rękach i nie troszcząc się w ogóle o naszą maturę z historii. Jestem dumny z tego, że w moim koedukacyjnym liceum pielęgnowano tradycję męskiej szkoły, której abiturienci na balach maturalnych tańcowali z uczennicami Liceum Słowackiego, takimi jak Halina Poświatowska, nawet gdy Liceum Słowackiego w demencji starczej zapomniało już o tym, że Halina Poświatowska nie była wcale zakonnicą spod Jasnej Góry, tylko spragnioną seksu i czułości kobietą, której seksualność przerastała fizyczne możliwości jej ułomnego ciała.
Jutro naszą szkołę w tak zwanej wolnej Polsce odwiedza nowa pani wizytator z krakowskiego kuratorium. W naszej szkole wprawdzie organizuje się wbrew zaleceniom kierownictwa resortu wesela i sylwestry, ale na pani wizytator na pewno zrobią wrażenie identyfikatory, jakie od dzisiaj muszą sobie przypinać do klapy nasi uczniowie.
Większość moich lekcji to lekcje z maturzystami, zwolnionymi z obowiązku noszenia identyfikatorów. Na szóstej godzinie lekcyjnej dotarli do mnie dzisiaj jednak pierwszoklasiści, którzy mają chodzić do szkoły oznakowani, panowie z pierwszej klasy technikum mechanicznego. Bez identyfikatora (ku ich uciesze) od dzisiaj nie wolno ich wpuszczać na lekcję. Czemu ku ich uciesze? Bo dosyć łatwo będzie się tłumaczyć przed zdrowo myślącym rodzicem, że nie było się na klasówce z jakiegoś przedmiotu, albo że nie było się kilka godzin w szkole dlatego, że się zapomniało odpiąć identyfikator z jednej koszuli i przypiąć do drugiej.
Panowie weszli na moją lekcję z identyfikatorami zracjonalizowanymi w bardzo sensowny sposób. Pobazgrali je dopiskami w stylu: „Czego się gapisz, idioto?” i innymi w podobnym stylu. Zaatakowali mnie także, całkiem słusznie, jako osobę nieuprawnioną do przebywania w klasie, bo pozbawioną identyfikatora. Powiedzieli mi, że nie mają pewności, czy nie jestem czasem dealerem narkotyków, ponieważ nie mam identyfikatora. Zagrozili mi, że zadzwonią na policję, jeśli nie wyjdę z klasy.
Podczas tej przekomarzanki na przerwie po lekcji zasugerowałem panom, że jako „młoda grupa lajcikowa”, czyli uczniowie namaszczeni jako najlepsza z wszystkich moich grup w klasach pierwszych, powinni dopisać sobie do identyfikatorów, że są lajcikami, i być z tego dumni. Zapewniłem ich, że na naszej najbliższej wspólnej lekcji ja sam także będę miał identyfikator, by mogli być pewni, że nie przyszedłem na lekcję, by sprzedać im narkotyki, lecz by nauczyć ich angielskiego.
Ale jestem dumny z tych panów. Są osiemnaście lat młodsi ode mnie, ale duch walki z komunizmem, jaki był żywy w latach mojej licealnej edukacji, jest w nich nadal żywy. I walczą z tym komunizmem nawet jeśli nazywa się on teraz zupełnie inaczej. Walczą zdrowym rozsądkiem i z poczuciem humoru. Walczą z Don Kichotem z Warszawy, który nie rozumie zupełnie, że z dala od stolicy świetnie sobie radzimy z własnymi wiatrakami i nie potrzebujemy jego pomocy.
Nie lubię polityki
Kiedy wysłałem życzenia świąteczne, a w nich napisałem, że chciałbym, by atmosfera w naszym kraju zrobiła się jak podczas śpiewania kolęd, Ania z niesmakiem zaprotestowała, że przy okazji składania życzeń uprawiam politykę. Tymczasem mnie – prawdę mówiąc – w ogóle nie interesuje polityka, a w życzeniach nie padło żadne nazwisko, żadna opcja polityczna, nie wymieniłem żadnej partii.
Mnie interesuje zdrowy rozsądek, a politykę chętnie zostawiłbym innym. Niestety, dożyliśmy czasów, w których w naszym kraju polityczne jest wszystko. Jeżeli nawet poruszam często polityczne tematy, to robię to niechętnie i tylko w imię obrony zdrowego rozsądku.
Strona internetowa Ministerstwa Edukacji Narodowej od jakiegoś czasu stała się witryną partyjną i epatuje gloryfikacją wodza. Tymczasem, o ile można czasem popatrzeć przez palce na to, że ja na mojej prywatnej stronie pozwalam sobie na takie czy inne dywagacje polityczne, o tyle na stronie ministerstwa agresywny nagłówek oskarżający jeden z nauczycielskich związków zawodowych o to, że jest przybudówką partyjną opozycji, jest ewidentnym wykorzystywaniem stanowiska do walki politycznej. Wydaje się, że ministerstwo wyobraża sobie, że polska szkoła ma wychowywać dzieci w duchu jednej partii, jednego wodza, w czarno – białym świecie jednej idei. A tak przecież było w okresie, który obecne kierownictwo resortu najbardziej krytykuje.
Zdrowy rozsądek wielu osób mocno ucierpiał, odkąd rozpętała się w naszym kraju propagandowa wojna polityczna wciągająca w wir walki wszystkich i wszystko. Odkąd ministerstwo dopatrzyło się polityki nawet w „lewych” badaniach okresowych i szkoleniach bhp, słowo „lewica” nabrało tak absurdalnie negatywnego znaczenia, jakby było synonimem wyrazów „zbrodnia”, „morderstwo” czy „złodziejstwo”. Niektórzy ulegają presji tej agresywnej retoryki tak bardzo, że ostatnio dowiedziałem się przypadkowo, że istnieje coś takiego, jak „prawicowy związek zawodowy” dla nauczycieli. Wydawało mi się zawsze, że związek zawodowy z definicji musi być lewicowy, bo broni praw pracowniczych, ale widocznie wszystko jest możliwe. Dla mnie to trochę tak, jak „ateistyczne kółko różańcowe” albo „orkiestra symfoniczna głuchoniemych”.
Cierpimy też na syndrom zamykania się we własnych przekonaniach i nieotwierania się na poglądy innych, często o wiele mądrzejszych od nas. Gdy Jan Pospieszalski zajmował się muzyką, był moim idolem. Byłem dumny z tego, że chodził do tej samej podstawówki, co ja. Że chodził do jednej klasy z moją siostrą. Dziś, kiedy katolickie agencje adopcyjne w Wielkiej Brytanii zastanawiają się nad tym, jak sobie poradzić z adopcjami dzieci przez pary homoseksualne, kiedy katechizm kościoła katolickiego z szacunkiem pochyla się nad orientacją seksualną człowieka jako niezależną od niego, Jan Pospieszalski w polskiej telewizji publicznej „udowadnia”, że homoseksualizm można skutecznie „wyleczyć”.
W epoce grzebania w teczkach i szukania haków ekscytuje nas burzenie pomników i zacieranie śladów. Jan Pospieszalski stanowczo się domaga zburzenia Pałacu Kultury i Nauki, ponieważ nie ma żadnej litości dla sierot po PRL-u. Apelowałbym do pana Jana o zajęcie się usuwaniem wielu innych śladów po wrogich reżimach, także na lokalnym podwórku. Budowę głównej arterii komunikacyjnej śródmieścia Częstochowy na linii wschód – zachód, Alei Jana Pawła II, rozpoczęto za okupacji hitlerowskiej. Zanim zaczniemy usuwać brzemię komunizmu, może warto by było zaorać ten szlak komunikacyjny i wrócić do oryginalnego ciągu z ulicami Jasnogórską i Chłopickiego? Nasi przodkowie zadbali już o to, by twórca wielkomiejskiej Częstochowy, car Mikołaj, nie spoglądał na Trzy Aleje ze szczytu Alei Sienkiewicza. Usunięto też budynek rotundy z Trzeciej Alei (widoczny na zdjęciu), największy budynek wystawy przemysłowej 1909 roku, jednego z największych wydarzeń w historii Częstochowy. Ale Muzeum Hutnictwa i Górnictwa Rud Żelaza w Parku Staszica, obserwatorium astronomiczne Akademii Jana Długosza, a także altana, wokół której latem koncentruje się życie towarzyskie parku, to także ślady po czasach carskiej opresji.
Są ludzie, którym przydałoby się bardzo, by zainteresowali się polityką. To politycy i członkowie partii politycznych. Ci jednak nie zawsze mają czas być na bieżąco z prawdziwą polityką, a jedyne co ich interesuje, to skandalizujące afery z przywódcami partii w rolach głównych na pierwszych stronach tabloidów. Pani Minister Spraw Zagranicznych, jak często się podnosi w ostatnich dniach, nie interesuje się w ogóle polityką zagraniczną kraju, pan Minister Edukacji Narodowej nie interesuje się rzeczywistymi problemami polskiej szkoły i nie liczy się ze zdaniem fachowców.
Mam kolegę, który jako jeden z szefów partii rządzącej w swoim powiecie ma decydujący głos w wielu sprawach przy obsadzaniu stanowisk w samorządzie, ale gdy próbuję z nim rozmawiać o podstawowych programowych celach jego partii, przyznaje się otwarcie, że nie ma o nich pojęcia, ponieważ buduje obecnie dom i nie interesuje się polityką. Nie zna programu swojej własnej partii.
Mam innego kolegę, który dostał się do samorządu dzięki poparciu partii, o której mówi, że to kurwy i złodzieje, ale łatwo się było dzięki ich poparciu załapać. A że poparcie miało uzasadnienie czysto towarzyskie, a nie polityczne, to mniejsza z tym.
Na Walentynki wypada wszystkim życzyć, byśmy nauczyli się ze sobą współżyć mimo różnic politycznych, światopoglądowych i innych. Byśmy interesowali się tym, co stanowi nasze kompetencje i za co jesteśmy odpowiedzialni. Byśmy przyjmowali do wiadomości to, co mówią nam specjaliści. Częstochowianom życzę wiaduktu nad torami i połączenia ulicy Sobieskiego z ulicą Legionów. Jeżeli ktoś w tych życzeniach widzi propagandę polityczną, polecam spacer. Jest piękny niedzielny poranek i chociaż nie ma śniegu, to złapał lekki mróz i w parku nie powinno być błota.
Rozalka do pieca
Maturę z języka obcego na poziomie podstawowym jest bardzo łatwo zdać. Umiejętności komunikacyjne, które trzeba opanować, są naprawdę niewygórowane i każda średnio rozgarnięta osoba jest w stanie przygotować się do tego egzaminu wkładając w to odrobinę wysiłku.
W Technikum Mechanizacji Rolnictwa realia są jednak takie, że wielu uczniów zagląda do szkoły od czasu do czasu, z doskoku, żeby odpocząć. Uczniowie z tego technikum już w pierwszej klasie bywają bardzo mocno zaangażowani w pracę w gospodarstwie i w zbyt płodów rolnych, a w klasie czwartej są już właścicielami gospodarstw. Niektórzy zaglądają do szkoły podrzemać po całej nocy spędzonej na Rybitwach (taka giełda towarowa dla rolników w Krakowie) i urywają się z ostatnich lekcji, bo robota już na nich czeka. Mam uczniów, którzy właściwie od kilku semestrów z uwagi na frekwencję mogliby z czystym sumieniem być nieklasyfikowani, ale jakoś ich się tak przepycha z klasy do klasy.
Nieliczna grupa uczniów zostaje regularnie po południu na fakultecie, ale trudno się dziwić i mieć do kogokolwiek pretensje, skoro niektórzy z nich nie mają nawet czasu systematycznie pojawiać się na normalnych lekcjach do południa. Czego by sobie z nimi nie zaplanować, żadne plany nauczyciela nie mają szansy powodzenia, a do niektórych uczniów nawet nie dotrze to, że mieliśmy zrobić to czy tamto. Konieczność ciągłego przesuwania terminów oddania prac domowych, przekładania klasówek i rezygnowania z nich powodują, że uczniowie zasypywani są w końcu lawiną ocen niedostatecznych, których nawet się nie spodziewają, bo przestali się już orientować w swoich własnych zaległościach.
Nie piszę o tym, żeby narzekać, bo jestem pogodzony z rzeczywistością, a poza tym szanuję i lubię tych moich panów z Technikum Mechanizacji Rolnictwa, chociaż z dwoma grupami obecnych maturzystów w tym technikum udało mi się osiągnąć ułamek tego, co z innymi dwoma grupami w Technikum Mechanicznym. Piszę dlatego, że jeden z moich uczniów wyznał mi parę tygodni temu, że chociaż jego frekwencja jest przeciętna, a na fakultety nigdy nie chodzi z braku czasu, a nadmiaru roboty w domu, to w jego kościele parafialnym odprawiano gregoriankę w intencji zdania przez niego matury. Gregorianka jest odprawiana codziennie przez cały miesiąc. Sumując czas potrzebny na umycie się po robocie w gospodarstwie, dojazd i powrót z kościoła oraz sam czas mszy świętej, daje to co najmniej sześćdziesiąt godzin.
Zastanawiam się, czy naprawdę warto zawracać Panu Bogu głowę egzaminem, który w gruncie rzeczy jest prosty i gdyby te sześćdziesiąt godzin przeznaczyć na przygotowanie się do niego, Pan Bóg miałby czas na zajęcie się innymi problemami, które być może rzeczywiście wymagają Jego interwencji. Staram się szanować potrzeby religijne innych ludzi, ale przyznam się szczerze, że w tym przypadku byłem wstrząśnięty i mówiąc o tym przypadku znajomym i rodzinie niejeden raz zakląłem. Bolesław Prus pisał już o dziewczynce, którą na trzy zdrowaśki wsadzono do pieca, czym skutecznie wyleczono ją z wszelkich oznak życia. Dziwnie podobne wydaje mi się to, że chłopak w klasie maturalnej nie ma czasu chodzić na fakultet ani przygotowywać się systematycznie z lekcji na lekcję, ale znajduje czas na gregoriankę.
Niektórzy posłowie oburzają się na znaną z ciętego języka profesor Joannę Senyszyn, która na swoim blogu komentuje fakt przyznania przez nich czterdziestu milionów złotych na budowę Świątyni Opatrzności Bożej. Panią profesor rzeczywiście poniosły nerwy, ale czyż nie trafia ona bardziej w nastroje społeczne niż pragnący wypełnić wolę Sejmu Wielkiego parlamentarzyści? Do takiego wniosku dochodzę obejrzawszy konferencję prasową z Wrocławia, gdzie istnienie kliniki onkologii dziecięcej jest zagrożone, ponieważ klinika tonie w długach i komornik zajął dziś kwotę ponad ośmiu milionów złotych z Narodowego Funduszu Zdrowia przeznaczoną dla tej kliniki. Dziennikarz telewizji, w której oglądałem transmisję, przyznał po wyjściu z konferencji, że nigdy dotąd nie przeżył czegoś podobnego, nigdy nie był świadkiem tak dramatycznej konferencji prasowej, na której emocje rozpierają wszystkich uczestników, a większość osób płacze.
No cóż, jedni się cieszą, że dzięki czterdziestu milionom złotych będziemy bliżej zbudowania świątyni, w której można się będzie pomodlić między innymi za zdrowie umierających na raka dzieci. Inni się martwią, jak sobie poradzić z długami upadających szpitali. A niektórych ponoszą nerwy.
Nie będzie niczego
Nasza szkoła to kompleks budynków rozsypanych na zboczu malowniczego wzgórza. Większość lekcji języka angielskiego odbywa się w jednej z dwóch pracowni w budynku głównym lub w naszym – jak go pieszczotliwie nazywamy z koleżankami – instytucie filologii angielskiej w męskim skrzydle internatu – trzy pracownie.
Poranne poniedziałkowe lekcje języka angielskiego w internacie zaczynają się czasem od barwnego rytuału, w którym nauczyciel otwiera klasę uczniom oczekującym na rozpoczęcie lekcji, po czym uczniowie wchodzą do klasy wnosząc krzesła, na których siedzieli przez ostatnie parę minut. Niektórzy uczniowie – z powodu czysto obiektywnych uwarunkowań komunikacyjnych – przyjeżdżają do szkoły na długo przed pierwszym dzwonkiem, więc te krzesła na korytarzu mogłyby się wydawać wyrazem troski o nich i o komfort ich porannego oczekiwania na lekcję. Prawda jest jednak taka, iż czasami krzesła z naszych pracowni są pożyczane na różnego rodzaju imprezy odbywające się w internacie w weekendy i dni wolne od nauki: wesela, przyjęcia, Sylwester. W niedzielę podczas sprzątania po imprezie pożyczone krzesła odstawia się pod pracownię, z której zostały wyniesione.
Nasz internat to olbrzymi gmach w kształcie podkowy, której boczne ramiona stanowią męskie i żeńskie skrzydło z pokojami dla mieszkańców, a przód podkowy to ciąg w postaci dużej świetlicy, pełniącej czasem funkcję sali konferencyjnej, długiego i szerokiego korytarza z biurami po jednej stronie, stołówki i kuchni. Gdy w piątek po południu z internatu wyjeżdżają uczniowie, gmach pustoszeje i robi się tu głucho. Gdy w poniedziałek ponownie wypełnia się młodzieżą, poza krzesłami na korytarzu czy resztkami dekoracji pod sufitem nie ma już śladu po weselu, które odbywało się w wynajętej na weekend świetlicy i stołówce. Wynajmowanie sal w internacie to odwieczna tradycja szkoły, dodatkowe źródło dochodu, ważny element istnienia szkoły w środowisku lokalnym. Wesela w internacie niejednokrotnie organizują absolwenci naszej szkoły, a bywa, że ich dzieci trafiają do nas jako uczniowie kilkanaście lat później.
Mój ulubiony wiceminister przypomniał nam ostatnio, że zgodnie z ustawą o wychowaniu w trzeźwości te wszystkie internatowe imprezy muszą być bezalkoholowe. Litera prawa jest tu całkowicie jednoznaczna i szkoła nie ma prawa wynajmować lokali na imprezy, na których podaje się alkohol. Na naszych internatowych weselach i Sylwestrach alkoholu naturalnie nie ma, ale czyż nie jest to jakiś absurd, że podczas gdy co niektórzy nasi uczniowie w sobotni wieczór zalewają się w trupa na rozmaitych imprezach i w rozmaitych lokalach poza szkołą, dyrektor szkoły chroni ich przed demoralizacją poprzez to, że nie dopuszcza do podania butelki wina na imprezie w szkolnej stołówce? W niedzielę rano, gdy niektórzy uczniowie będą właśnie na czworaka docierać do domu, butelka zostałaby wyrzucona do kosza, lampki zostałyby pomyte, powycierane i pochowane, a weselni goście rozjechaliby się do domu w znakomitym humorze. Całe szczęście, że póki co nie brak chętnych do wynajmowania internatu na imprezy bezalkoholowe.
Ryszard Kapuściński w październiku 2006 spotkał się z młodzieżą licealną z alpejskiego Bolzano w tradycyjnej tyrolskiej gospodzie. Cóż to za lekkomyślność w wyborze miejsca na spotkanie, nieprawdaż? Takie spotkanie autorskie z człowiekiem wszechstronnym, otwartym i mającym głęboką wizję współczesnego świata, musiało licealistom z Bolzano bardzo zaszkodzić.
Dura lex, sed lex. No dobrze. Ale wypadałoby jednak zachować odrobinę zdrowego rozsądku i nie posuwać się do absurdu. Nie ma co rozpinać parasola nad kochanymi dziatkami w upalny letni dzień, zwłaszcza jak dziatki pod tym parasolem wcale się nie tłoczą, tylko pobiegły się pluskać po pijanemu na niestrzeżonym kąpielisku w opuszczonej gliniance. Nie namawiam do tego, by po złożeniu parasola opalać się na leżaku z drinkiem w ręku, ale po co trąbić na lewo i na prawo i przypominać wszystkim, aby stali na baczność z parasolami w ręku? Trochę zdrowego rozsądku i trzeźwej oceny faktów przyniosłoby więcej pożytku niż represyjne gadulstwo w stylu Kononowicza.
Nauczyciel pazerny
Jakiś czas temu usłyszałem wypowiedź wysokiego urzędnika państwowego, która mnie bardzo niemile zaskoczyła. Urzędnik ten, odpowiadając na pytanie dziennikarzy w sprawie planowanego przez Związek Nauczycielstwa Polskiego referendum strajkowego, powiedział coś jego zdaniem optymistycznego i oddalającego widmo strajku. Z tego, co zrozumiałem, wypowiedź ta była jednak obraźliwa dla nauczycieli.
Urzędnik powiedział, że jego zdaniem do strajku nie dojdzie, bo będą jednak podwyżki dla nauczycieli, a należy mieć nadzieję, że nauczycielom nie chodzi o nic innego niż o pieniądze. Bo gdyby nauczycielom chodziło o coś innego, to byłoby już naprawdę niedobrze.
Ten skrót myślowy przedstawia nauczyciela jako pazerną istotę pozbawioną wszelkich wartości i zainteresowaną jedynie pieniędzmi. Jest także wyrazem braku odpowiedzialności urzędnika, który decyduje się wypowiadać w sprawie, o której nie ma pojęcia. W referendum strajkowym ZNP kwestia finansowa wprawdzie jest poruszona, ale pobieżna nawet lektura materiałów i ulotek referendalnych pokazuje, że związek przede wszystkim zaniepokojony jest upolitycznieniem ministerstwa edukacji, a także nominacjami na ważne stanowiska w edukacji według klucza partyjnego i z całkowitą beztroską w kwestii kompetencji osób odwoływanych i nominowanych. Związek protestuje przeciwko burzeniu uniwersalnego systemu wartości i podporządkowywaniu edukacji jednej wąskiej opcji politycznej i ideologicznej, przeciwko burzeniu skomplikowanego systemu egzaminów zewnętrznych w imię krótkotrwałych korzyści politycznych, przeciwko centralizacji i wprowadzaniu szablonów w miejsce różnorodności.
Nawet ktoś, kto spadłby z księżyca i nie ma pojęcia o co chodzi w obecnie przeprowadzanym referendum ani z jakimi problemami boryka się szkoła pod rządami obecnego ministra, nie powinien chyba powiedzieć, iż liczy na to, że nauczycielom chodzi tylko o pieniądze.
Mniejsza z tym, o co chodzi Związkowi Nauczycielstwa Polskiego w jego sporze z rządem i z ministrem Giertychem. Żaden minister nie jest wieczny i ten też – prędzej czy później – odejdzie. Ale nauczycielowi, gdy idzie do pracy, nigdy nie chodzi wyłącznie o pieniądze. Gdyby chodziło jedynie o pieniądze, nie byłoby się – moim zdaniem – z czego cieszyć. W przeciwieństwie do wspomnianego urzędnika mam nadzieję, że nauczycielom chodzi o wiele innych rzeczy oprócz pieniędzy.
Nauczyciel poprzez swoją pracę dotyka przyszłości. Nauczyciel jak mało kto inny ma szansę poznawać świat, który dopiero przyjdzie, ponieważ istotą tego zawodu jest obcowanie ze społeczeństwem, które nadchodzi. Nauczyciel idąc do pracy stara się stworzyć warunki sprzyjające uczniom w budowaniu tej przyszłości. Stara się im pomagać w znajdowaniu odpowiedzi na pytania, ale i uczy ich odwagi i pewności siebie w stawianiu nowych pytań i szukaniu nowych wyzwań. Niejednokrotnie są to pytania, które nauczycielowi – przedstawicielowi społeczeństwa przemijającego – nawet nie przyszłyby do głowy, tymczasem dzięki specyfice swojego zawodu ma on okazję uczestniczyć w próbach szukania odpowiedzi na nie. Nauczyciel to po trosze taki Jan Chryzostom Pasek czytający Gazetę Wyborczą albo Mikołaj Kopernik spacerujący po stacji kosmicznej na orbicie Marsa.
Pieniądze w pracy nauczyciela są bardzo ważne, ale nie są one istotą tego zawodu. Są ludzie, którzy płacą krocie za turystykę kosmiczną. Nauczyciel nie musi – nauczyciel codziennie krąży po orbicie ziemskiej. A przynajmniej powinien.
Magistrzy na ziemię
Podobno – tak mi ostatnio powiedział jeden z moich uczniów, Dawid – bywam humorzasty jakbym miał okres. No ale do okresu raz na jakiś czas każdy ma prawo, przyznał mi Dawid. A i on sam w tym tygodniu ma okres, a ja jako jego nauczyciel muszę to jakoś znosić.
Co jednak począć z nauczycielem, który ma notoryczny okres?
Wieść gminna niesie, że na uczelniach wyższych jest to typowa przypadłość wielu niedowartościowanych, początkujących naukowców, którzy nie dorobili się jeszcze tytułu doktora. Zdają się to potwierdzać pewne pojedyncze przypadki sympatycznych i inteligentnych osób, które ocierają się o śmieszność próbując się uporać ze swoimi kompleksami i brakiem autorytetu.
Weźmy takiego magistra, który przez całe zajęcia mówi coś nieśmiało pod nosem, zwykle odwrócony tyłem do studentów lub pochylony nad notatkami, z których próbuje odczytać coś, nad czym chyba nie za bardzo się koncentruje, bo wciąż gubi wątek. Ponieważ z uwagi na specyfikę zajęć puszcza studentom urywki różnych filmów, zwykle w ogóle nie słychać, co mówi.
Kilka siedzących z przodu osób upajających się każdym słowem pana magistra i udających, że naprawdę nigdy nie słyszało o filmie Seven z Bradem Pittem i Morganem Freemanem, albo że nie miało pojęcia, jak się kończy Taxi Driver z Robertem de Niro, pozwala mu całkowicie stracić dystans do samego siebie i oczekiwać od wszystkich, że będą nie tylko tolerować wszystkie dziwactwa pana magistra, ale zachwycać się nimi.
A dziwactwa te są rozliczne i zaiste, bardzo zastanawiające.
Pan magister nosi ze sobą dużą zalaminowaną planszę przedstawiającą przekreślony telefon komórkowy, z którą na początku zajęć chodzi po całej sali i pokazuje każdemu z bliska. Ma to oczywiście oznaczać, że w czasie zajęć nie wolno korzystać z telefonów komórkowych, a zdaniem pana magistra stosowanie tego piktogramu jest zapewne skuteczniejsze niż zwykłe środki werbalne. No i faktycznie bardzo to przemawia do studentów. Ostatnio w trakcie zajęć pana magistra jedna ze studentek tak wzięła sobie do serca zakaz korzystania z komórek, że chociaż w jej domu właśnie ulatniał się gaz i usuwana była usterka w instalacji, włączała komórkę tylko na przerwach, by sprawdzić czy ktoś z sąsiadów nie dzwonił.
Niestety, inna studentka nie potraktowała jakoś tego zakazu poważnie i oto w pewnym momencie komórka zamknięta w jej leżącej na podłodze torebce delikatnym sygnałem dała znać o otrzymanej wiadomości tekstowej. Pan magister wpadł w furię. Stracił wątek i oskarżył grupę o to, że całkiem mu zepsuła wykład (właśnie, zapomniałem wspomnieć, że pan magister prowadzi interesującą pracę naukową i przydzielono mu prowadzenie wykładów monograficznych). Co ciekawe, pod koniec zajęć pana magistra z grupą studentów, w której średnia wieku oscylowała w okolicach wieku pana magistra, przydarzyła się jeszcze jedna przygoda z telefonem komórkowym. Oto nagle głośno i stanowczo, agresywnym polifonicznym dzwonkiem rozdzwoniła się komórka … pana magistra. Przeprowadziwszy krótką rozmowę przez telefon pan magister bez wielkiego zażenowania wyjaśnił studentom, że jego komórka ma prawo do niego dzwonić, ponieważ na drugim końcu linii jest jego własna i prywatna małżonka.
Pan magister nie wymaga frekwencji na swoich zajęciach aż do końca semestru, kiedy to urażona duma i nieumiejętność pogodzenia się z faktem, iż nie wszyscy go uwielbiają, każe mu zacząć wyżywać się na tych, którzy go nie doceniali przez minionych kilka miesięcy.
Pan magister nie czuje jednak zupełnie, że w pewnym momencie ociera się o granice absurdu i jest daleki od subtelności, gdy zaczyna szydzić z problemów osobistych jednego ze studentów, którego koledzy z grupy przekonali, żeby zjawił się na zajęciach, pomimo że właśnie rozstał się z kobietą, z którą mieszkał przez kilka lat, a po zajęciach musi sobie załatwić transport, żeby przeprowadzić się do nowo wynajętego mieszkania.
A o jakimkolwiek zdrowym rozsądku pana magistra zupełnie już nie da się mówić, gdy studentka w dziewiątym miesiącu ciąży przynosi panu magistrowi pracę zaliczeniową, dwa tygodnie później jest pytana przez piętnaście minut, po czym pan magister każe jej przyjść za tydzień (może już w połogu?), ponieważ omówiwszy już fabułę i cechy charakterystyczne kilkunastu filmów przejęzyczyła się w tytule jakiegoś niemieckiego filmu z lat dwudziestych i nie zasługuje na zaliczenie. Zaliczenie z wykładu monograficznego, nie na ocenę nawet.
Pan magister ma konsultacje w poniedziałki od godziny dwunastej do trzynastej trzydzieści. Aby się z nim spotkać, należy przyjść w tym czasie. Co ciekawe, może się okazać, że zwalniając się z pracy i przyjeżdżając do pana magistra nie zostanie się wcale przyjętym, nawet jeśli się to z nim uzgodniło telefonicznie, ponieważ ilość osób czekających na spotkanie z panem magistrem będzie przerastała możliwości przerobowe obleganego wykładowcy.
Pan magister dobrze się pewnie czuje z tym tłumem studentów oczekującym na jego autograf, ale wszystkiemu temu pikanterii dodaje fakt, że jeśli ktoś zdążył przyjść z indeksem zanim pana magistra poniosły nerwy i ambicja, zaliczenie dostał praktycznie za darmo.
Parę tygodni temu Tadeusz, nasz dyrektor, chciał przed ostatecznym wysłaniem danych z deklaracji maturalnych do Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej zweryfikować treść uczniowskich deklaracji. Miałem dwie lekcje pod rząd z grupą maturzystów i zapowiedziałem im, że na drugiej lekcji przyjdzie do nich dyrektor, powiedziałem po co i uświadomiłem, że to bardzo ważne. Kazałem im nawet ściągnąć tych, którzy – jak to bywa z młodzieżą – są gdzieś na terenie szkoły lub w pobliżu, ale dziwnym trafem nie dotarli ani na angielski, ani na wychowanie fizyczne. Po przyjściu dyrektora okazało się, że chociaż zgromadziliśmy pokaźną ekipę (w tym sporą grupę tych, którzy powinni w tym czasie być na wf-ie), to jednak jeden z uczniów – Mateusz – zniknął. Wyjaśniliśmy sobie potem z Mateuszem, że on po prostu miał w tym czasie coś ważniejszego do załatwienia. Wyszedł ze szkoły, wsiadł w auto i pojechał do urzędu, gdzie był umówiony na konkretną godzinę z konkretną osobą i w konkretnej sprawie.
Staram się zachować zdrowy rozsądek i nie oczekuję od moich uczniów, że będą mnie uwielbiali. Kiedy uczeń dostaje dotację z unii na swoje gospodarstwo rolne, nie zazdroszczę mu, bo wiem, ile ciężkiej pracy musi w to gospodarstwo włożyć. Gdy cała grupa nie odrobi pracy domowej, nie przeżywam tego osobiście. Traktuję jednakowo tych, którzy przychodzą na wszystkie fakultety i tych, którzy nawet na obowiązkowych lekcjach zjawiają się sporadycznie. Sadystycznie znęcanie się nad kobietą w zaawansowanej ciąży to dla mnie coś zupełnie niezrozumiałego i mam nadzieję, że pan magister albo szybko się doktoryzuje i wyleczy z kompleksów, albo studenci sprowadzą go na ziemię i nauczy się, że między ambicjami nauczyciela a zainteresowaniem lub brakiem zainteresowania ucznia trzeba zawrzeć pewien kompromis. W przeciwnym wypadku studenci mogą do magistra mieć uczucia zupełnie inne, aniżeli on oczekuje.
Przejęzyczenie
Zastanawiam się, jak to możliwe, by głowa państwa powiedziała w publicznej telewizji, że chrześcijański czy katolicki system wartości jest jedynym powszechnie przyjętym systemem wartości w naszym kraju i nie ma on alternatywy. Jakoś tak nie chce mi się wierzyć, że prezydent powiedział coś takiego w dniu, w którym miało dojść do ingresu nowego arcybiskupa stolicy.
Bez względu na osobiste poglądy głowy państwa wypowiedź taka narusza nie tylko konstytucję, ale nawet stoi w sprzeczności z konkordatem pomiędzy Polską a Watykanem. Już pierwszy rozdział Konstytucji RP mówi, że kościoły i inne związki wyznaniowe są równouprawnione, a władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych. Pierwszy artykuł konkordatu potwierdza autonomię i niezależność pomiędzy kościołem a państwem. No i przede wszystkim, jest to wypowiedź niezręczna i niestosowna zarówno w stosunku do obywateli Polski, jak i w stosunku do obywateli krajów, których biorąc udział w misjach międzynarodowych próbujemy podobno nauczyć demokracji.
Mam głęboką nadzieję, że pan prezydent po prostu się przejęzyczył. Chodziło mu pewnie o to, że większa część społeczeństwa polskiego – bez względu na przynależność wyznaniową – uznaje uniwersalny system wartości w przytłaczającej części zgodny z elementarnymi wartościami chrześcijaństwa, zwłaszcza w wymiarze rodzinnym i społecznym. Słowo „katolicki” zupełnie podświadomie i niechcący „wymsknęło się” panu prezydentowi i z pewnością tego żałuje. Jest to tak oczywiste, że nie oczekuję od niego właściwie żadnych przeprosin, chociaż jest pewnie wiele osób, którym pomogłoby to otrząsnąć się z szoku.
Większość z nas nie zabija, nie kradnie, szanuje autorytet rodziców. I takie zapewne wartości miał na myśli pan prezydent. Wartości, jak wiadomo, nieporównanie starsze niż katolicyzm.
Nic chyba tak bardzo nie szkodzi kościołowi katolickiemu, jak niezręczne wypowiedzi ostentacyjnie pobożnych polityków. Gdy posłowie na Sejm Rzeczpospolitej próbowali wspomóc rolnictwo modląc się pół roku temu o deszcz, albo gdy czterdziestu sześciu z nich wpadło w ubiegłym miesiącu na pomysł, by uczynić ze swojej ojczyzny królestwo niebieskie nie przez poprawę bytu współobywateli, obniżenie podatków, pobudzanie przedsiębiorczości, ale przez intronizację Jezusa Chrystusa, ośmieszyli w oczach wielu ludzi religię o wiele bardziej, niż niejeden ateista.
Po sąsiedzku z domem moich rodziców funkcjonuje jezuicki dom rekolekcyjny, w którym niejedna zabłąkana i zahukana przez religijnych ekshibicjonistów osoba odnalazła Boga. Wydaje mi się, że kościół więcej by zyskał stawiając na takie głębokie emocjonalnie i świadome poszukiwanie Boga przez ludzi, aniżeli popierając rzucających frazesy polityków, którzy co najwyżej przysporzą kościołowi trochę konformistów, a niejednego wierzącego i myślącego człowieka nakłonią do apostazji. O tym, że chrześcijaństwo jest filarem moralności narodu, wiele mówił Adolf Hitler.
Ja rozumiem, że kościół jest takim miejscem, z którego nie można nikogo wyprosić. Ale uważam, że jest jakieś kompromisowe wyjście i istnieje niejedna alternatywa pomiędzy wypraszaniem a tym, by dawać się wykorzystywać.