W hołdzie członkom PZPR

Mój ojciec był członkiem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. I chociaż on sam na stare lata przerodził się w wielkiego antykomunistę, a medale i dyplomy z czasów Polskiej Republiki Ludowej leżą w piwnicy przywalone śmieciami, muszę go bronić.
Mój ojciec nie popełnił żadnego przestępstwa samym faktem przynależności do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, tak samo jak nie popełniło żadnego przestępstwa mnóstwo innych ludzi, którzy do PZPR się zapisali. Czasy były takie, że niewiele dało się zdziałać dobrego nie należąc do partii. To w partyjnych komitetach załatwiało się elektryfikację wsi, kanalizację, budowę dróg. To w partyjnych komitetach zgłaszało się przypadki przemocy w rodzinie. Większość ludzi szła do partii, bo chciała zrobić coś dobrego. Kto nie zapisywał się do partii, ten też z każdą sprawą do partii szedł, żeby za niego załatwiła. Z tego punktu widzenia ci, którzy się zapisali do partii i w niej działali, godni są pochwały i szacunku.
Rok temu przytłaczającą większość władzy w Polsce objęła partia, której nazwa nijak się ma do wartości przez tę partię wyznawanych: „Prawo i Sprawiedliwość”. W krótkim czasie partia ta doprowadziła do całkowitej kompromitacji Polski na arenie międzynarodowej, a w kraju wszystko, co było chlubnym dorobkiem Polski niepodległej, zostało szybko przekreślone i zaprzepaszczone. Historyczne wydarzenia roku 1989, które były inspiracją dla całej Europy Środkowo – Wschodniej, okazały się według nowej władzy być narodową zdradą. Najwięksi polscy dyplomaci okazali się agentami obcych służb. Polityka gospodarcza Hitlera okazała się wzorem, a walka z korupcją polityczną okazała się być naganną. Polska stała się podwórkowym psem przybłędą, którego jednego dnia nazywają Burkiem, a drugiego Azorem.
A co najgorsze, polityka wkroczyła wszędzie. Polityka w jej najgorszym wykonaniu, pełna wulgarności, kłamstwa, chamstwa i warcholstwa. Wkroczyła ta polityka do kościołów, do niedzielnych rodzinnych spacerów po parku, do wszystkiego. Niczym w III Rzeszy.
W minionym tygodniu o kilku osobach, które miałem za ludzi porządnych i za moich przyjaciół, dowiedziałem się, że z ramienia partii odpowiedzialnej za tą polityczną degrengoladę, za niszczenie Polski, za jej kompromitowanie, startują w wyborach samorządowych. To dla mnie był prawdziwy szok, nie mogę się dźwignąć do tej pory.
Z drugiej strony myślę, jak bardzo ich partia pluje teraz na ludzi takich, jak mój ojciec, który zapisał się do PZPR, bo inaczej wniosek racjonalizatorski nie miałby szans, bo inaczej nie dałoby się wyprodukować nowej linii cymbałek w Częstochowskiej Fabryce Artykułów Muzycznych „Melodia”. I myślę sobie, czy naprawdę są oni szubrawcami zasługującymi na stryczek? Nie, są to zwykli, porządni ludzie, dobrzy ludzie, którzy dali się omamić partyjnej propagandzie, nienawistnej i cynicznej grze słów.
Partia nie zdaje sobie sprawy z jednego. Że podpierając się ich nazwiskami, zdobywając głosy dzięki ludziom, którzy nie słuchają Radia Maryja i nie utożsamiają się z nim, kopie dół sama pod sobą. Na szczycie partii mogą być ludzie, którzy z Polski próbują zrobić skansen Europy. Ale gdy w celu pozyskania głosów partia zacznie się podpierać nazwiskami ludzi mądrych i szlachetnych, prędzej czy później jej plan uczynienia z Polski totalitarnej twierdzy nie wypali. Prędzej czy później kolos potknie się o własne nogi. Nie każdy da się omamić chwilowymi korzyściami, nie każdy da się sprzedać za kilkanaście srebrników.
Partia po chamsku ustawiła reguły gry wyborczej pod siebie. Wielu ludzi z tego skorzysta. Nie wszyscy z nich są na wylot zepsuci partyjnym smrodem.
Chylę czoła przed szeregowym członkiem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. I w trosce o prawo i sprawiedliwość gorąco nawołuję: brońmy Polskę przed Prawem i Sprawiedliwością.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi

Nie chcemy porażki

Ostatnio napisałem o spocie wyborczym Ligi Polskich Rodzin i Romana Giertycha, ale okazuje się, że nie wszyscy ten spot widzieli i nie wiedzą o co chodzi, więc postanowiłem wrócić do tej sprawy w dzisiejszym wpisie.
Co gorsza, są wykształceni ludzie na poziomie, którzy tę polityczną reklamę widzieli i uważają, że pomysł Romana Giertycha jest znakomity. O mało nie spadłem z krzesła, gdy usłyszałem wczoraj od eleganckiej i inteligentnej przedstawicielki klasy średniej, w dodatku stałej czytelniczki mojego bloga, że trzeba dać szansę Lidze Polskich Rodzin na zrobienie porządku i choćby dlatego trzeba popierać utrzymanie obecnej koalicji rządzącej przy władzy.
Dla mnie spot wyborczy Ligi Polskich Rodzin jest – napiszę to tym razem wprost – przerażający. W historii mieliśmy już przykłady prób naprawiania społeczeństwa poprzez izolowanie elementów i grup „nieprzystosowanych”. Im bardziej totalitarne państwo, tym więcej miało takich innowacyjnych pomysłów, które za nic mają wolność jednostki ludzkiej i jej swobodę ekspresji.
Uważam, że wbrew histerycznej retoryce ministra polska szkoła jest dobra i staje się coraz lepsza, nieźle radzi sobie z wyzwaniami i zagrożeniami współczesności, a jeśli ktoś naprawdę chce jej pomóc, to powinien się zająć wyposażaniem nauczycieli, zwłaszcza młodych, w umiejętności pozwalające im na dotarcie do tej właśnie młodzieży, którą minister chce ze szkoły wydalić. Przyjęcie rozwiązań proponowanych przez ministra byłoby tak naprawdę przyznaniem się do porażki i bezsilności.
W technikum mechanicznym mam różnych uczniów, także takich, którzy palą papierosy i piją piwo, a podczas lekcji religii idą na wagary i oglądają filmy pornograficzne. Niektórzy z nich mieli kontakty z policją, które według niesprecyzowanych jeszcze planów Ligi Polskich Rodzin miałyby być jednym z kryteriów wydalania ze szkoły. Jeden ma wyrok w zawieszeniu. Mimo to jakoś sobie radzimy.
W miniony piątek uhonorowaliśmy jednego z tych mechaników nagrodą za dojrzałą postawę i otrzymał tytuł ucznia roku. Ubiegłoroczny laureat wręczył mu prawdziwą kapustę, która symbolizuje – słowami Justyny, laureatki sprzed kilku lat – proces obrastania wiedzą przez całe życie, tak jak kapusta obrasta kolejnymi warstwami liści. Przed chwilą dowiedziałem się, że w tym tygodniu będziemy w internacie jeść bigos przygotowany przez panów z technikum, dla których symbolika ta stanowi jednak najwyraźniej znaczącą motywację.
Tak sobie myślę, że ta młodzież zostawiona przez ministra za bramą może dlatego szła na samym końcu i dlatego była taka wesoła, że niosła swojemu nauczycielowi bigos. Każdemu nauczycielowi życzyłbym właśnie takiej młodzieży, która do szkoły idzie nie po to, by przy pomocy linijki i kolorowych długopisów robić w zeszytach marginesy i podkreślać tematy, ale która idzie tam obrastać kolejnymi warstwami wiedzy. Która z tej szkoły wyniesie coś w głowach i w sercach, a nie tylko w zeszytach. I życzę wszystkim nauczycielom, by nikt nie obierał im klasy szkolnej z uczniów nieprzystosowanych, bo może zostać im to samo, co zostaje z kapusty po obraniu wszystkich liści.

Co to jest szkoła?

W spocie wyborczym Ligi Polskich Rodzin brama szkoły zamyka się przed grupą młodzieży niegrzecznej, a na szkolnym boisku minister edukacji wita z otwartymi ramionami tych grzecznych i triumfalnie obwieszcza, że polską szkołę da się zmienić.
Polska szkoła dla grzecznych dzieci będzie się mogła wreszcie zająć tym, do czego jest przeznaczona, tymczasem tych przygarbionych, z przydługimi włosami i z rękami w kieszeniach, nieprzystosowanych społecznie uczniów pozostawionych za szkolną bramą skieruje się do specjalnych placówek o nazwie Ośrodki Wsparcia Wychowawczego.
Zastanawiam się nad tym, po której stronie bramy chciałbym zostać, jeśli już ten radziecki model zostanie wprowadzony. Po której stronie tej zamkniętej bramy będzie tak naprawdę szkoła i powołanie do zawodu nauczyciela. Jakkolwiek by nie była kusząca praca z tymi grzecznymi, szkoła to przecież także praca z tymi nieprzystosowanymi, to próba udzielenia im pomocy w odnalezieniu swojego miejsca na świecie, swojej drogi.
Dodatkowo kuszące są zapewnienia pomysłodawców powstania Ośrodków Wsparcia Wychowawczego, iż będą tam lekcje w grupach piętnastoosobowych, nagrody motywujące, środki na dodatkowe zajęcia pozalekcyjne i hobbystyczne kluby, a młodzież będzie mieszkała w przymusowych internatach, więc takie zajęcia i kluby będą mogły działać praktycznie o dowolnej porze dnia.
Gdy czytam kryteria mające decydować o kierowaniu młodzieży do odizolowanych ośrodków, mam poważne wątpliwości, czy gdyby ten model funkcjonował, udałoby mi się zebrać grupę uczniów na nasz konkurs karaoke odbywający się cyklicznie co kilka miesięcy. Pewnie większość z nich byłaby w ośrodku wsparcia. Mając na uwadze to, jak słodko śpiewają, wolałbym chyba być z nimi. Tym bardziej, że w tym karnym internacie byłoby dużo czasu na próby.

Pochodzę od małpy

O, świat sobie już radził bez tolerancji i poradzi sobie dalej. Nie może być tak, że kilku maniaków będzie decydowało o losach cywilizacji…

Tak powiedział wiceminister edukacji w wywiadzie dla jednego z największych dzienników. W wywiadzie tym nazwał teorię ewolucji Darwina kłamstwem i opowieścią o charakterze literackim wpisującą się w konwencję fantastyki naukowej. Dość niejasna jest dla mnie dalsza część wypowiedzi wiceministra, w której – w moim odczuciu – grozi on nauczycielom, którzy nie rozumiejąc swojej misji postanowią deprawować dzieci i młodzież nauczaniem o ewolucji.
Nie chce mi się w ogóle komentować rozmachu, jakiego dyskusja o wyplewieniu teorii ewolucji ze szkół i zastąpieniu jej kreacjonizmem nabrała w naszym kraju. Ale to jest naprawdę smutne, że najwyższej rangi urzędnik państwowy bez cienia żenady wypowiada się z taką pogardą o tolerancji.
To jest naprawdę smutne, że minister w dniu nauczycielskiego święta zapowiada, że uhonoruje wszystkich bez wyjątku nauczycieli, którzy przez dziesięć lat pracowali w PRL-u, a mimo to nie wstąpili do PZPR. Cóż to za kryterium nagradzania? Czy wśród niewątpliwych niezłomnych i nieustraszonych nie znajdą się aby nauczyciele bierni, byle jacy, którzy do partii wprawdzie nie wstąpili, ale przez cały PRL nie zrobili niczego szczególnego, co zasługiwałoby na uhonorowanie? A czy czasem wśród tych, którzy poszli na kompromis i zapisali się do partii, nie było przynajmniej dziesięciu, którzy zdziałali naprawdę wiele dobrego, ale nie udałoby się im to, gdyby nie mieli partyjnej legitymacji?
Niektóre wypowiedzi obecnego kierownictwa resortu wprawiają mnie naprawdę w zakłopotanie. Czy za lat dwadzieścia zostanę uhonorowany tylko za to, że nie płakałem po Janie Pawle II w miejscu publicznym i że od początku byłem przeciwny budowie pomnika Jana Pawła II na pl. Daszyńskiego w Częstochowie, w której polski papież ma już jeden pomnik na jasnogórskich wałach, drugi w seminarium na ul. Św. Barbary, tablicę pamiątkową na kurii, ulicę swojego imienia i na dodatek plac swojego imienia?
Krytykując teorię ewolucji w bardzo krótkim wywiadzie wiceminister zdążył obrazić wiele zupełnie ze sobą nie powiązanych grup społecznych: wegetarian, niewierzących, homoseksualistów, nieprawomyślnych naukowców, miłośników science-fiction, zwolenników pro-choice… Naprawdę można stracić głowę słuchając wiceministra zasłaniającego się troską o chrześcijańską cywilizację i jej przetrwanie, naprawdę można się pogubić. Jakże kojąco więc było przeczytać później słowa z homilii jednego z najwybitniejszych polskich biskupów, metropolity lubelskiego Józefa Życińskiego, który w dobitnych słowach przypomina nam o tym, że chrześcijaństwo nie wojuje z nauką, że Darwin był osobą wierzącą, a polscy nauczyciele nie muszą naśladować polityków w tworzeniu konfliktów „bez poszanowania elementarnej kultury i odpowiedzialności”.

Partie przychodzą i przemijają, deklaracje i niemądre wywiady unosi nurt czasu, natomiast wy zapisujecie się w duszach wychowanków waszą mądrością. Nie twórzmy fałszywych wrogów tam, gdzie szkoła powinna tworzyć klimat jedności, rodziny dzieci Bożych.

Posłucham raczej apelu arcybiskupa Życińskiego, niż wiceministra, którego wywiad dla Gazety do najmądrzejszych rzeczywiście nie należał. Moich uczniów będę uczył czytać i słuchać ze zrozumieniem, a kiedy mówiąc i pisząc będą wyrażać swoje poglądy, mam zamiar odnosić się do nich z szacunkiem i tolerancją. W przeciwieństwie do wiceministra nie wierzę, by świat mógł sobie poradzić bez tolerancji.

Zabrany kwiatek

Jestem mężczyzną, uczę prawie wyłącznie w męskich klasach, więc kwiatek od uczniów to rzecz raczej kuriozalna, aczkolwiek się zdarza. Nie brak też czasem prezentów naprawdę egzotycznych, bo jak inaczej określić otrzymanie od grupy osiemnastoletnich chłopców porcelanowego różowego słonika, wielkiego polnego kamienia porośniętego mchem, używanej sznurówki, tandetnego odpustowego scyzoryka czy słoika dżemu. Wszystkie te rzeczy zdarzyło mi się jednak otrzymać jako upominki od uczniów i jakkolwiek by to dziwnie nie brzmiało, mile wspominam każdy z tych upominków.
Ja także daję moim uczniom upominki. Czasami są to pomoce dydaktyczne związane z nauką języka angielskiego, jak używane książki czy słowniki, a czasem są to rzeczy równie tajemnicze i dla nas tylko zrozumiałe, na przykład najcenniejszy prezent, jaki można ode mnie dostać, to główka kapusty. Zdarzyło mi się parę razy dać każdemu jogurcik, a w tym półroczu jedna z grup (tak zwana „lajcikowa”) w czwartej klasie technikum mechanicznego przywykła już chyba do tego, że w każdą środę rano dostają cukierki. W najbliższą środę planuję nawet dla odmiany dać im ptasie mleczko.
W tym roku na dzień nauczyciela największą przyjemność sprawiło mi jednak nie to, że coś otrzymałem, ale fakt, iż grupa panów przyszła mi coś odebrać. Zabrakło im kwiatków dla innych nauczycieli i przyszli do mnie z pytaniem, czy bym się nie obraził i czy nie oddałbym im jednego. Nie umiem nazwać tego uczucia, które siedziało we mnie tego wieczora, gdy przypomniałem sobie o tej oddanej róży i zdałem sobie sprawę, że właśnie z wolna przekwita nie w moim mieszkaniu. Ale to było bardzo przyjemne uczucie, o wiele przyjemniejsze niż zapach i wygląd tej róży. A spotkania w szkole z panami, którzy mi ją zabrali, szczerze nie mogę się już doczekać. Śmiem nawet przypuszczać, że przyjemność, jaką mi sprawili panowie zabierając różę, była nieporównywalnie większa niż przyjemność, jaką razem z tą różą dali którejś z moich koleżanek.

Co ta szkoła robi z człowiekiem…

Obserwując z Andrzejem, kolegą nauczycielem, zbliżającego się do warsztatów przez park Marcina, wspomnieliśmy tego chłopca, który przyszedł do naszej szkoły kilka lat temu. Chuchro takie, jak wiatr zawiał, to by się przewróciło, a oto teraz kroczy w naszym kierunku facet, który na planie filmowym mógłby śmiało stanąć obok Chucka Norrisa czy Bruce’a Lee. I chyba nawet nie byłoby mało prawdopodobne, gdyby scenariusz kazał mu pokonać któregoś z nich.
Nasze rozbawione miny zastanowiły Marcina na tyle, że gdy już podszedł do drzwi wejściowych, nie omieszkał spytać, co nas tak bawi. Powiedzieliśmy mu więc, że to ten Schwarzenegger, jaki się z niego zrobił przez ostatnie trzy lata. Riposta ze strony Marcina padła po jakichś dwóch sekundach:
No widzicie, co ta szkoła robi z człowieka?
Pół nocy zastanawiałem się potem nad tym, co Marcin powiedział. Mam wielką nadzieję, że nasza szkoła naprawdę tak bardzo zmienia człowieka, jak przez te kilka lat spędzonych z nami zmienił się Marcin. I to niekoniecznie w ten sposób, że w barach robi się taki, albo że klatę ma taką, jak Marcin obecnie.
Nie. A przynajmniej nie tylko. Mam nadzieję, że goście, którzy – tak jak Marcin – opuszczą mnie za kilka miesięcy i pójdą w świat, wynieśli z tej szkoły fundamentalnie dużo. Że nauczyli się nie wierzyć we wszystko to, co ktoś im mówi, tylko dlatego, że ten ktoś jest wyższy czy grubszy albo mówi pięknymi słowami i używa dużo wyrazów pisanych z dużej litery. Że nauczyli się mówić to, co myślą, i bronić swojego zdania. Że nauczyli się tego, kiedy należy ugryźć się w język, by mimo wszystko powiedzieć to, co ma się do powiedzenia, a kiedy trzeba powiedzieć głośno, bo inaczej nikt ich nie zrozumie.
Dziś, kiedy Tomasz Połetek, wszechpolak wplątany w aferę finansową Ligi Polskich Rodzin i przyłapany na faszystowskim geście, wszedł do Centralnego Ośrodka Doskonalenia Nauczycieli, wydaje mi się tym ważniejsze, by moi uczniowie kończyli naszą szkołę samodzielni, odważni, dbający o własny honor. Będą rozumieli, że kiedy ich dzieci pójdą do szkoły, może tam być garstka nauczycieli, którzy pozbawieni honoru i czci będą ich dzieci upupiać. I będą wiedzieli, że naganna ocena ze sprawowania ze szkoły, w której większość nauczycieli uległa indoktrynacji, to powód do chluby i dumy.
Marcin ma klatę i bary, o jakich Chuck Norris może najwyżej pomarzyć. Daj Boże, że kręgosłup moralny Marcina jest równie silny i daj Boże, że mam w tym swój maleńki udział. Na Sądzie Ostatecznym byłby to naprawdę dobry as w rękawie.

Ubogie słownictwo

Ta sama lekcja w dwóch różnych klasach. Cel lekcji – szybkie przypomnienie zastosowania dwóch czasów teraźniejszych i intensywne ćwiczenie umiejętności budowy zdań w tych czasach i rozróżniania ich w zależności od kontekstu. Na początek kawa na ławę wyłożenie od podstaw wszystkiego, co uczeń klasy maturalnej powinien wiedzieć już od dawna.
Lekcja przebiega podobnie w obu klasach. W miarę szybko krok po kroku przypominamy sobie wszystko to, co istotne.
Jeden z punktów: co dzieje się z pisownią czasowników zakończonych na literę -e przy dodawaniu końcówki -ing w czasach ciągłych.
Grupa pierwsza, sami panowie, technikum mechanizacji. Na moje pytanie Przemek bez zastanowienia odpowiada niczym automat:
– E wydupca.
Grupa druga, mieszana, po zadaniu pytania nie mam pewności, czy w klasie jest ktoś, kto zna odpowiedź. Rzucam kilka przykładów: write, take, dance. Parę osób w klasie nawiązuje kontakt wzrokowy, zaczynają pstrykać palcami i machać rękami w poszukiwaniu słowa. Po kilkudziesięciu sekundach stękania padają rozmaite czasowniki: wykreślać, eliminować, pomijać, likwidować, opuszczać. Po wyartykułowaniu przez uczniów kilku dłuższych wypowiedzi można mieć pewność, że wszyscy wiedzą, o co chodzi.
Mówi się często, że stosowanie wulgaryzmów jest symptomem ubogiego słownictwa. Coś w tym pewnie jest, ale w opisanej powyżej sytuacji nie ulega też wątpliwości, że to co w grupie elokwentnej trwało około minuty i wymagało zaangażowania środków pozasłownych, takich jak gestykulacja, w grupie mniej wygadanej zajęło ułamek sekundy. Zaoszczędzone kilkadziesiąt sekund można by oczywiście przeznaczyć na urozmaicenie przemkowych zasobów leksykalnych, ale można też było dzięki temu zrobić ze dwa zdania więcej z repetytorium gramatycznego.
Mam obecnie trzy grupy pierwszaków w męskich klasach technikum. Zauważyłem, że póki co, musimy się nauczyć wzajemnie słuchać. Myślę, że potem przyjdzie pora na to, byśmy wzajemnie pouczyli się języków, nie tylko angielskiego. Od czterech innych grup panów, obecnie w czwartych klasach technikum, musiałem się sporo nauczyć, to i ci mi pewnie dadzą popalić.

Wychowawstwo

Drugi raz w ciągu kilku minionych lat spotkała mnie dziwna i prawdę mówiąc lekko niezrozumiała dla mnie sytuacja.
Odchodząca na urlop macierzyński koleżanka zorganizowała w swojej klasie anonimowy „plebiscyt” na nauczyciela, który miałby na czas jej nieobecności pełnić obowiązki wychowawcy w jej klasie i w sposób zupełnie jednogłośny, wręcz śmiesznie jednogłośny, bo wygląda to właściwie na jakąś zmowę albo wygłupy, zostałem wybrany właśnie ja.
Gdy plebiscyt przeprowadzała w technikum mechanicznym Ela, można to było jeszcze jakoś próbować zrozumieć. Panowie znali mnie wówczas od trzech semestrów, ja znałem ich, wiedzieliśmy mniej więcej, czego się po sobie spodziewać. Dziś, kiedy są w klasie maturalnej, są moimi pupilami i niedawno sprawiłem im tutaj reklamę nad reklamami. Coś nas w każdym razie łączy. To nie są obcy faceci i ja dla nich nie jestem obcy.
Łatwo też było wymigać mi się wówczas od odpowiedzialności spadającej na mnie wraz z tym wskazaniem, bo jako nauczyciel niepełnoetatowy byłem wtedy osobą zupełnie nie na miejscu. Co to za wychowawca (czy nawet osoba pełniąca obowiązki wychowawcy), który jest w szkole dwa dni w tygodniu?
Ale gdy Sylwia pokazała koleżankom w pokoju wyniki plebiscytu w swojej trzeciej klasie liceum ogólnokształcącego, była to dla mnie wielka zagadka. Dziewczyny śmiały się z jednomyślności na tych kartkach, na których jeśli było jakieś inne nazwisko, to tylko obok mojego, a większość kartek wskazywała jednoznacznie na mnie. Mnie było zupełnie nie do śmiechu.
Zastanawiam się, co jest nie tak z tą młodzieżą, której jest tak zupełnie obojętne, kto będzie ich wychowawcą, że wskazują właśnie na mnie? Cóż we mnie takiego jest? Jestem niezbyt rozgarniętym, przeciętnym nauczycielem, z nieszczególnie ułożonym życiem osobistym, rozwodnikiem, bez specjalnych osiągnięć w wychowywaniu dzieci (od lat nie próbuję się nawet spierać z byłą żoną, której zdaniem nie powinienem widywać córki), wprawdzie nie palę, ale bywa, że wypiję o jedno piwo za dużo, do kościoła chodzę od święta, w niedzielę lubię pospać do dziesiątej, a przynajmniej powylegiwać się w łóżku.
Jestem takim zwykłym człowieczkiem, co to nie potrafi sobie poradzić z większością swoich własnych problemów, a oto trzydzieści parę osób, z którymi mam zastępstwa od kilku tygodni i mam mieć przez parę następnych miesięcy (ich anglistka urodziła parę dni temu), uważa, że jestem najlepszym (i właściwie jedynym) kandydatem na ich wychowawcę (wychowawczyni urodzi za parę tygodni). Prawie nikogo z nich nie znam jeszcze z nazwiska. Mało czyje imię pamiętam. Na co liczą? Przecież nie na to, że dzięki mnie wszyscy zdadzą maturę (oblałem sześciu moich własnych maturzystów podczas ostatniej sesji maturalnej). Przecież nie na to, że dzięki mnie wszyscy zostaną do matury dopuszczeni (czterech uczniów powtarza w tym roku przeze mnie klasę).
Nie mam obecnie już prostej wymówki, że jestem niepełnoetatowy, bo pracuję od poniedziałku do piątku. Pozostaje mi liczyć na mądrość dyrekcji mojej szkoły, bo jak tu wychowywać ludzi, których się w ogóle nie zna.

Nauka przez uduszenie

Chodziłem w liceum do klasy o profilu matematyczno – fizycznym i jest parę rzeczy, które świetnie pamiętam z fizyki. Na przykład wiem, co to jest moment pędu. Pamiętam o tym tak dobrze dlatego, że dr Marian Głowacki pokazując nam to zagadnienie przy pomocy krzesła obrotowego kręcił się na nim tak długo w różne strony wymachując rękami i nogami na boki i ciesząc się, że demonstracja zmiany prędkości obrotu świetnie się udaje, że w końcu krzesło się wykręciło, a profesor spadł.
W piątki mieliśmy trzy godziny fizyki pod rząd i było to ciężko znieść, a gdyby nie zupełnie niekonwencjonalne metody naszego nauczyciela, który na przykład nie wahał się ani ułamka sekundy wylewając na Beatę, jedną z koleżanek z klasy, szklankę zimnej wody, chyba byśmy tam wszyscy posnęli.
Stanąłem ostatnio przed trudnym zadaniem zajęcia się przez trzy godziny pod rząd grupą pierwszoklasistów z technikum mechanicznego, z których większość ma już jako takie pojęcie o angielskim wyniesione z gimnazjum, ale mają się uczyć angielskiego od podstaw razem z kolegami, którzy w gimnazjum mieli niemiecki czy rosyjski.
Póki co nauczyliśmy się w zasadzie tylko literować i liczyć. Nawet dla tych bardziej zaawansowanych była to okazja do tego, by dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy. Na przykład nie wiedzieli, że samogłoski mogą być długie i krótkie, że wyraz three wcale się nie zaczyna na głoskę f czy t, że w wyrazie nineteen akcent pada zupełnie gdzie indziej niż w ninety.
I właśnie tak sobie z nimi ćwicząc to literowanie i to liczenie przez żmudne trzy godziny lekcyjne stanąłem przed dylematem typowym w takich mieszanych poziomem klasach. Goście mają jeszcze kłopoty i muszą poćwiczyć, a jednocześnie najbardziej nawet wymyślne zabawy językowe nie są w stanie przyciągnąć ich uwagi do takich niby banalnych rzeczy.
Usiedliśmy sobie w kółeczku i liczyliśmy po kolei na różne sposoby. Najpierw normalnie, potem na przykład omijając liczby podzielne przez 7 czy 6, potem każdy podwajał liczbę powiedzianą przez poprzednika, albo dodawał 3 lub 4. Bardzo ciężko było panom się skupić i największa liczba, do jakiej udawało nam się dojść, oscylowała w okolicach 50. Z kilkunastoosobowego grona nie było jak wyłonić zwycięzców w żadnej zabawie, ponieważ osoby odpadające z gry wyłączały się zupełnie i zaczynały przeszkadzać.
Jakoś tak zapomniałem, że pierwszoklasiści przychodzący prosto z gimnazjum przeszkadzają w prowadzeniu lekcji i nie mają ochoty sami z siebie się czegoś nauczyć, odzwyczaiłem się od uczniów w tym wieku, więc przy którejś z kolei niedokończonej rundzie zabawy z liczeniem, w dodatku zainspirowany wizytą w klasie Huberta, jednego z moich maturzystów, nie wytrzymałem i postanowiłem coś z tym zrobić.
Zamknąłem wszystkie okna, zasunąłem na zewnątrz żaluzje antywłamaniowe (przez co zrobiło się całkiem ciemno). Jedyne światło, jakie dostawało się do klasy, wchodziło z korytarza przez szparę w drzwiach, więc panowie z własnej inicjatywy zatkali je plecakami. Ogarnęła nas ciemność.
Następnie powiedziałem panom, że nie wyjdziemy z klasy, dopóki nie uda nam się doliczyć do 199 bez pomyłki (czyli jakieś dwanaście okrążeń). Nie wtajemniczając ich w istnienie wentylacji roztoczyłem przed nimi makabryczną wizję, w której o ile się nie skupimy, podusimy się wszyscy w ciemności i po tych trzech lekcjach, gdy do klasy wejdzie sprzątaczka, trzeba nas będzie wynosić. Spytałem, czy naprawdę nie chcą doczekać tej pięknej chwili, kiedy będą takimi dorosłymi mężczyznami jak Hubert, który nas odwiedził przed chwilą. Kazałem im sobie wyobrazić, co się może stać, jeśli każdy, kto się teraz pomyli, będzie musiał zdjąć skarpetki.
Postarałem się jednym słowem, by atmosfera była nie tyle przerażająca, co śmieszna. Po pierwszej udanej próbie liczenia wyciągnęliśmy komórki i zaczęliśmy operować na wbudowanych w nie kalkulatorach. W żaden inny sposób nie dalibyśmy rady dojść w tych wyliczankach do ponad pięciuset miliardów. Wzrok przyzwyczaił się nam już trochę do panujących ciemności, poza tym komórki dawały trochę światła, wydaje mi się więc, że tym razem nikt już nie ziewał i nie rozpraszał się, a ewentualne pomyłki panowie wyłapywali gremialnie i z emocjami bliskimi kibicom na meczu piłki nożnej.
Cel uświęca środki, te zresztą nie były takie znowu drastyczne dla grupy szesnastolatków. Nie jestem pewien, jakie środki trzeba będzie stosować z tymi panami przez najbliższe cztery lata, ale na pewno trzeba utrzymać atmosferę, jaka była na angielskim na kolejnej lekcji, już po przerwie. Ja udawałem, że jak będzie znowu tak jak na pierwszej lekcji, to jeszcze raz zamkniemy okna i zasłonimy żaluzje, a oni udawali, że ich to przeraża i że tym razem na pewno nie przeżyją. Gdy któryś z nich się mylił lub rozpraszał, inni błagali go, żeby się nad nimi zlitował i się skupił, bo nie chcą jeszcze umierać. No i w zasadzie wszyscy byli bardzo skupieni i aktywni, chociaż była to siódma lekcja.
Znakomicie pamiętam wiele lekcji dr Głowackiego i sporo z nich wyniosłem. Za to nie pamiętam zupełnie, co przez kilka semestrów dyktowano mi z jakiegoś starego zeszytu na innym przedmiocie (nazwę przedmiotu i nazwisko prowadzącego pominę). Wiem, że coś mi dyktowano, musiałem to pisać, każde zdanie powtarzane było wiele razy, by wszyscy nadążyli za nauczycielem. Nie pamiętam nawet specjalnie tematyki tych dyktowanych nam pieczołowicie notatek.
Na klasówkach dr Głowacki pilnował nas biegając po biurku, ławkach i parapetach. Ostatnio Łukasz, absolwent sprzed trzech lat, powiedział mi, że ja też na pierwszej lekcji z nimi stałem podobno na ławce. Jakoś nie pamiętam, nie zwróciłem uwagi, ale Łukasz o tym widocznie już nie zapomni.
Pozostaje mi mieć nadzieję, że ci wszyscy uczniowie, którzy przyzwyczają się do lekcji z takim cudakiem, pójdą w świat przygotowani już naprawdę na wszystko. A najważniejsze, by zapamiętali z tych lekcji coś więcej, niż to, że zamknąłem okna i opuściłem żaluzje. By zostały w nich te umiejętności, które biegając po ławkach, kręcąc się na krześle czy robiąc inne podejrzane rzeczy, nauczyciele tacy jak doktor – obecnie już habilitowany – Głowacki czy ja próbują wtłuc swoim uczniom do głowy.

Mięso armatnie

Strona internetowa należąca do bojowników czeczeńskich opublikowała apel Islamskiego Emiratu Afganistanu skierowany do rządu i narodu polskiego, w którym Emirat ostrzega Polaków przed wysyłaniem kolejnego kontyngentu żołnierzy na niesłuszną wojnę o cudze interesy na poligonie, na którym od dziesiątków lat mocarstwa kosztem Afgańczyków rozgrywają swoje wielkie geopolityczne interesy. Oficjalny rzecznik Emiratu zwraca uwagę, że wszystkie zagraniczne wojska przebywające już w Afganistanie lub zamierzające przybyć do tego kraju uznawane są za agresorów, a każdy Afgańczyk uznaje za swój obowiązek prowadzenie przeciw nim świętej wojny.
Ten tysiąc polskich żołnierzy zadeklarował polski premier, jak się wydaje, z czystej wdzięczności za kilka minut spotkania z amerykańskim prezydentem, po powrocie premiera do kraju okazało się bowiem, że jego decyzja była zaskoczeniem nawet dla koalicjantów. Czyżby więc kilka minut rozmowy z Georgem Bushem miało dla Jarosława Kaczyńskiego większą wartość, niż życie tysiąca polskich żołnierzy i szczęście ich rodzin, a także bezpieczeństwo kurczącego się wprawdzie, ale nadal trzydziestoparomilionowego narodu?
Co ja bym zrobił, by spotkać się na kilka minut z amerykańskim prezydentem? Czy ja wiem? A po co mi grzecznościowa wymiana paru zdań z dyplomatycznego protokołu? Myślę, że szkoda by mi było czasu. Musiałoby mi się bardzo nudzić, a to mi się od dość dawna nie zdarza.
Film Jarhead (2005), opowiada o perypetiach żołnierzy wysłanych na Bliski Wschód w o wiele bardziej precyzyjnym celu, w obronie Kuwejtu przed inwazją iracką. W bardzo dobitny sposób pokazuje ten film, jak bezsensowna jest wojna i jak dotkliwą porażkę ponoszą w każdej wojnie wszyscy, a w szczególności zwycięzcy.
Nie wysłałbym na wojnę żadnego z moich absolwentów, chociaż wielu z nich to chłopy jak dęby i mają piąchy takie, że gdy podaję im dłoń na powitanie to czuję się, jakbym był krasnoludkiem. Większość z nich ma zupełnie inne ambicje i plany niż to, by zostać mięsem armatnim.
Nie chciałbym się spotkać z premierem. Pewnie to bardzo ciekawy człowiek, ale ten cały protokół dyplomatyczny, ochrona osobista i inne ceregiele uniemożliwiłyby cokolwiek poza pustą wymianą grzecznościowych formułek. Gdy pod pretekstem obywatelskiej lekcji obecny minister sprawiedliwości na spotkaniu w szkolnej świetlicy z moimi uczniami uprawiał polityczną kampanię na rzecz swojej partii, wykorzystałem czas przepadających mi dwóch lekcji na konserwację pracowni komputerowej. Też jakoś szkoda mi było czasu na słuchanie kogoś, kto wydaje mi się bardzo przewidywalny i monotematyczny, skoro mogłem skorzystać z okazji i zrobić coś pożytecznego. A teraz tak sobie myślę, jak to by było ciekawie, gdyby wybrano Nauczyciela Roku 2006, a on z braku czasu na spotkanie z Ministrem Edukacji i odebranie 20 tysięcy złotych odmówiłby przyjęcia nagrody.
Moim zdaniem są kompromisy, na które nie warto się godzić. Są rzeczy mające cenę nieadekwatną do ich wartości. Takich rzeczy nie warto kupować, w takie układy nie warto wchodzić.