129 minut Marcinkiewicza




Kazimierz Marcinkiewicz urodził się podobnie jak i ja po drugiej wojnie światowej i dlatego – podobnie jak i ja – niewiele wie na jej temat. Bo niewiele można się nauczyć z podręczników historii o tym, co czuje przeciętny prosty człowiek, gdy wichry historii zrywają dach z jego domu albo rozrzucają mu bliskich po całym świecie i to po różnych stronach frontu.
Film holenderskiego reżysera Bena Sombogaarta, De Tweeling (Bliźniaczki), z 2002 roku, opowiada o losach sióstr bliźniaczek, których drogi rozdzieliła wojna i które spotykają się dopiero na starość tylko po to, by jedna z nich umarła w ramionach drugiej. Dopiero w chwili śmierci dochodzi między nimi do pojednania.
Po śmierci rodziców dziewczynki zostały rozdzielone w wieku lat sześciu. Anna wychowała się w Niemczech na farmie swojego wuja Heinricha i jego żony Marthy. Chorobliwa Lotte została otoczona opieką przez dalszych krewnych, rodzinę Rockanjes w Holandii. Po wojnie siostry spotykają się tylko na chwilę, ale powojenna trauma nie pozwala im być razem. Ukochany Lotte zginął w obozie koncentracyjnym w Auschwitz i Lotte wini za to wszystkich Niemców, w szczególności swoją siostrę bliźniaczkę, żonę niemieckiego żołnierza, który – nawiasem mówiąc – zginął na froncie. Lotte nie pozwala w swoim domu mówić po niemiecku, Anna nie zna niderlandzkiego i próbuje porozumieć się z siostrą po angielsku, ale siostry nie znajdują żadnej płaszczyzny porozumienia.
Ten dość sentymentalny film w bardzo nowoczesny sposób patrzy na historię. Jest dramatem osobistym, dramatem emocji rozgrywających się ponad przesuwającymi się granicami państw i niezależnie od linii frontu.
To dobry film, był nominowany do Oscara w 2003 roku w kategorii „najlepszy film obcojęzyczny”. Może warto, by skoro Kazimierz Marcinkiewicz odwołał wizytę w Berlinie i ma trochę wolnego czasu, zechciał go obejrzeć? To tylko 129 minut, a pożytek z tego będzie ogromny.
Kazimierz Marcinkiewicz mówi, że nie pojedzie do Berlina, ponieważ otwarto tam kontrowersyjną wystawę Eriki Steinbach Erzwungene Wege. Flucht und Vertreibung im Europa des 20 Jahrhunderts. (Wymuszone drogi. Ucieczka i wypędzenie w Europie XX wieku). Zdaniem Marcinkiewicza wystawa „przekłamuje historie”. W jaki sposób, tego już były premier nie precyzuje.
W XX wieku musiało ze swojej ojczyzny uciekać ponad trzydzieści narodów Europy, dowiadujemy się z wystawy. Poświęcono miejsce tragedii Ormian w Turcji podczas I wojny światowej, przesiedleniom Greków i Turków w latach dwudziestych, deportacji Żydów i Holocaustowi, Polakom – zarówno przesiedlanym z Rzeszy do Generalnej Gubernii, jak i wywożonym na Sybir, stosunkom polsko – ukraińskim, deportacji Niemców z Polski i Czechosłowacji, Niemców i Włochów z Jugosławii, Finów z Karelii, deportacjom podczas konfliktu cypryjskiego i walk na Bałkanach w latach 90. Część ekspozycji poświęcono dialogowi i przebaczeniu. Znalazło się miejsce dla podarowanych przez Polaków eksponatów, wśród których jest dar mieszkańców Gdyni – dzwon z zatopionego przez Rosjan w 1945 roku statku Wilhelm Gustloff. Statkiem tym uciekało z Gdańska dziewięć tysięcy Niemców.
Wśród eksponatów z Polski są jeszcze sztandar Związku Sybiraków z Trzebiatowa, zdjęcia z Instytutu Pamięci Narodowej i Ośrodka „Karta”.
Zdaniem Marcinkiewicza nieobecność na takiej wystawie jest ważniejsza niż obecność na umówionym spotkaniu z burmistrzem Berlina. Marcinkiewicz protestuje w ten sposób przeciwko wystawie, która jego zdaniem rani uczucia wielu Polaków pamiętających hitlerowski terror w okupowanej Warszawie.
Stawia się wystawie zarzut, że z katów czyni ofiary.
Jarosław Kaczyński przypomniał wczoraj przy okazji wizyty w Stutthofie, kto ponosi winę za zbrodnie popełnione w tym obozie, a także zwrócił uwagę, jaki naród odpowiada za udzielenie demokratycznego poparcia Hitlerowi. Dzisiaj Kazimierz Marcinkiewicz postanowił nie jechać do Berlina stawiając znak równości między zwykłym chłopiną ze wsi, któremu ktoś rujnuje życie i przegania za siódmą górę i za siódmą rzekę, a przywódcą zbrodniczego systemu.
Cóż z tego, że wystawa nie pokazuje, kto rozpętał II wojnę światową? Nie taki jest cel tej wystawy, a jeśli zdaniem naszych premierów jest to takie istotne, to odwiedzając Berlin Marcinkiewicz miałby okazję przypomnieć to taktownie, pochylając się jednocześnie nad niezaprzeczalnie tragicznym losem wszystkich przesiedlonych w XX wieku, bez względu na nację.
Cóż z tego, że dotycząca przesiedleń Niemców część wystawy uderza w ton bardziej emocjonalny niż pozostałe? Czyż nie ma takich emocjonalnych wątków w Muzeum Powstania Warszawskiego? Czyż Kazimierz Marcinkiewicz nie uległ wyjątkowym emocjom decydując się wstąpić w związek małżeński w rocznicę wybuchu powstania, jak to pisze w swoim blogu?
Z wystawą Eriki Steinbach można polemizować, można się nie zgadzać ze sposobem prezentacji zebranych eksponatów. Ale nie wolno odmawiać Niemcom prawa do oddawania czci ich własnym cywilnym ofiarom II wojny światowej tylko dlatego, że to ich reżim tą wojnę rozpętał.
Anna i Lotte nie dogadały się w rok po wojnie, musiały odczekać wiele lat. Byłoby uroczo, gdyby Polacy z Niemcami umieli się dogadać 60 lat od jej zakończenia. Pochodzący z chrześcijańsko-demokratycznej partii przewodniczący niemieckiego Bundestagu otwierając wystawę wyraził życzenie, że wystawa przyczyni się do przezwyciężenia podziałów w Europie, cytując wybitnego polskiego dyplomatę Władysława Bartoszewskiego powiedział, iż ma nadzieję, że właśnie Polacy i Niemcy staną się eksporterami pojednania i porozumienia.
Oby tak się stało. Oby politycy żadnej ze stron nie tupali nóżkami i oby nie zabierali swoich zabawek do innej piaskownicy. Zwłaszcza że zwykli ludzie po obu stronach granicy na Odrze dobrze ze sobą żyją i nie mają ochoty iść się bić drewnianymi szabelkami. Polacy i Niemcy od setek lat są takimi gniewającymi się na siebie bliźniakami i pora, żeby dorośli.
Kazimierz Marcinkiewicz i Jarosław Kaczyński powinni obejrzeć De Tweeling. To tylko 129 minut ich czasu. Erika Steinbach pewnie już ten film widziała, ale jeśli nie, też powinna go zobaczyć.

Michałek


Dowiedziałem się wczoraj, że jeden z najznamienitszych nauczycieli, jakich miałem w życiu, dr Janusz Kołodziejski, obecnie dyrektor mojego byłego liceum, ma odejść na emeryturę.
Dr Kołodziejski uczył mnie jakiegoś michałka, sam nie wiem, czy religioznawstwa, czy propedeutyki filozofii, chyba tylko przez jeden rok. Nie pamiętam, czego mnie właściwie uczył, ale świetnie pamiętam, o czym rozmawialiśmy na lekcjach. Zadawał nam pytania i naprawdę interesowało go, jaką usłyszy odpowiedź. Mam wrażenie, że dalszy tok lekcji, a może w ogóle temat lekcji zależały czasem właśnie od tego, w jakim kierunku my sami poprowadziliśmy dyskusję.
Jestem pewien, że tak znakomity pedagog na emeryturze będzie miał co robić i skorzysta na jego wolnym czasie nie tylko Dyskusyjny Klub Filmowy w Klubie Politechnik.
W dzisiejszych czasach, gdy do szkoły weszła „jedyna uniwersalna idea, jaką jest katolicyzm” (cytat z książki Ministra Edukacji, Romana Giertycha, Kontrrewolucja młodych) szkoda mi czasem, gdy słyszę uczniów rozmawiających o lekcji religii. Mało który katecheta potrafi tak pięknie zainteresować młodych szukaniem sensu życia i wartości, jak dr Kołodziejski.

Justyna nie pali skrętów z trawy

Kiedy pani kierownik internatu obiecywała umierającej mamie Justyny, że dziewczyna skończy szkołę średnią i będzie miała maturę, żadna z nich nie sięgała pewnie wzrokiem tak daleko, by przewidywać co będzie działo się z Justyną teraz, czyli w 2006 roku.
Przez kilka lat chodzenia do technikum ogrodniczego Justyna zupełnie odstawała od klasy, była wyraźnie na lekki dystans do reszty, chociaż żadnej wrogości nie dało się zauważyć. Czytała książki i czasopisma, których próżno by wypatrywać w szkolnej bibliotece, oddawała się pasjom artystycznym zupełnie niepospolitym jak na uczennicę ogrodnika, pisała mnóstwo i jak głosi wieść gminna część z tego ukazało się nawet drukiem, choć niekoniecznie pod jej nazwiskiem. Justyna była niesamowita.
W internacie szkolnym, w którym jej koledzy z klasy eksperymentowali z uprawą marijuany i testowali podatność stróża na spożycie alkoholu, Justyna organizowała sobie czas do granic fizycznych możliwości i sama sobie wytyczała ścieżkę własnego rozwoju tak ambitną, że wprost niewyobrażalną.
Dzisiaj Justyna jest doktorantem na Uniwersytecie Szczecińskim i musi chyba mile wspominać lata spędzone w internacie na drugim końcu Polski, skoro przysyła czasem kartki z życzeniami. W dobie SMS-ów i emaili nadal znajduje czas na własnoręcznie wypisane, długie życzenia i ozdobienie koperty pięknymi, kunsztownymi rysunkami.
Justyna jest jednym z najlepszych przykładów na to, że człowiek nie musi być bity ani szczuty, by robić dobrze i pięknie. Że sam z siebie potrzebuje być dobry, doskonalić się i rozwijać. Że nad jego rozwojem nie musi czuwać żadne polityczne gremium w stolicy ani żaden komputerowy program chroniący go przed dostępem do szkodliwych treści.
Znam oczywiście kilkaset innych podobnych przykładów, bo wypuściłem już dziesięć roczników maturzystów. Ale akurat Justyna przyszła mi właśnie do głowy.

Mundur i ciało


To będzie wpis w obronie szkolnego mundurka. Na początek chciałbym zaznaczyć bardzo mocno, że nie ma on nic wspólnego z dyskusją nad mundurkami, jaką rozpętały media po konferencji prasowej wicepremiera jakiś czas temu. Media jak media, nie zwróciły uwagi na ważne treści konferencji, tylko uczepiły się jednej mało istotnej kwestii postulowanej przez ministerstwo. Kwestii o tyle bzdurnej, że porównywalnej z odkryciem Ameryki przez jednego Polaka, który tam poleciał w ubiegłym roku. Ministerstwo proponuje możliwość stosowania przez szkoły regulaminu dotyczącego stroju. A przecież każda szkoła ma jakieś przepisy dotyczące stroju ucznia w swoim statucie, niczego to nie zmienia. Jedni mają napisane, że strój ma być schludny, inni że ma to być taki czy inny mundurek. Tych drugich jest i będzie mniejszość. A dziennikarze dali się nabrać i zrobili sensację z byle czego.
Ten wpis to moja prywatna kampania w obronie szkolnego mundurka. Mam w albumie ze zdjęciami fotografie zrobione nam w szkole podstawowej. Mam fotografię swoją, mam kolegi Adama, który był brunetem, kolegi Roberta, który był blondynem, mam siostrzeńca Pawła. Fotografie są znakomite – nigdy nie wiem, która z nich jest moja. Jesteśmy wszyscy identyczni. Brunet, blondyn, wszystko jedno – nie widać różnicy. Kupę śmiechu jest zawsze przy okazji oglądania tych zdjęć.
Jakieś trzy miesiące temu wyszedłem na jedną z ostatnich lekcji w technikum agrobiznesu na tak zwane – po małopolsku – pole, czyli na ławki przed szkołą. Ćwiczyliśmy proste umiejętności komunikacyjne na potrzeby ustnej matury, usiadłem naprzeciw dwóch ławek, na których tych parę dziewcząt i chłopców, którzy chyba tylko z niechęci do pójścia do domu, gdzie czyha na nich jakaś ciężka robota, nie uciekli ze szkoły pomimo wystawienia im już ocen ze wszystkich przedmiotów przez wszystkich nauczycieli.
Słonko świeciło, aż ciężko było patrzeć w oślepiająco biały papier otwartego repetytorium, spojrzałem na tych moich maturzystów i na moment oniemiałem. Na wprost mnie z całą swoją dwudziestoletnią niewinnością siedziało kąpiąc się w promieniach słońca ciało zupełnie nieporównywalne z wszelkimi ciałami, jakie dane mi było w życiu widzieć albo dotknąć. Powierzchnia tego ciała, która pozostawała zasłonięta przed promieniami słońca i powiewami wiatru, wynosiła jakieś 15%, a co nie było odkryte, to tak naprawdę zasłonięte też nie było specjalnie.
Ciało było tak niesamowicie pochłonięte przetwarzaniem zawartości repetytorium i tak skupione na próbach wyrażenia w języku bardzo niekontynentalnym treści narzuconych przez polecenie, że po ułamku sekundy zrobiło mi się bardzo głupio, gdy zrozumiałem, że jest – przynajmniej przez ten ułamek sekundy – bardziej skupione ode mnie. Olbrzymi trud intelektualny ponoszony przez ciało, w dodatku pogłębiony umiarkowanymi możliwościami językowymi, obudził we mnie wyrzuty sumienia i zmusił do szybkiego przypomnienia sobie w repetytorium, o czym to my właściwie mówimy.
Potem już było normalnie.
Tak czy inaczej nie byłoby tego ułamka sekundy, gdybyśmy wprowadzili mundurki. Inna sprawa, że jeśli te mundurki będą tak idealne jak te, które my nosiliśmy w podstawówce, to będzie mi bardzo ciężko odróżnić jednego ucznia od drugiego, a tym samym nie będę mimo obcowania z nimi przez cztery lata wiedzieć w maturalnej klasie kim są, czym żyją, jakie mają wartości. Zleją mi się w jedną szarą masę, od której ja niczego się nie uczę, a oni ode mnie tym bardziej.
Nie jestem zwolennikiem uniformizacji, bo człowiek wiele o sobie mówi tym, jak się ubiera. Zwłaszcza młody człowiek ubiera się często tak, by w ten sposób powiedzieć coś o sobie. I to chyba dobrze.
Na koniec przypomnę raz jeszcze, że mój wpis nie ma nic wspólnego z dyskusją o mundurkach sprowokowaną w mediach wypowiedzią wicepremiera, bo on tak naprawdę nie zaproponował nic nowego i nie warto poświęcać temu aż tyle uwagi. Chociaż złośliwi mówią, że pełna swoboda dla szkoły w ustalaniu reguł obowiązujących strój uczniowski oznacza możliwość stworzenia szkół dla naturystów. No ja bym jednak wolał w takiej szkole nie pracować. To już wolę mundurki.

W swoją stronę


Wczoraj Rafał mnie zdumiał.
Do tej pory był na KRUS-ie, ale od niedawna jest w wojsku i musiał wybrać drugi filar emerytalny, więc zadzwonił do mnie się zapytać, gdzie się ma zapisać, bo nie chce żeby go losowali a nie zna się na tym.
Sam też się chyba nieszczególnie na tym znam, ale powiedziałem mu, która firma ma najlepsze wyniki, dlaczego po paru latach zmieniłem ją na inną, mimo tych wyników, dlaczego nie warto zmieniać funduszu i takie tam różne.
Rafała ojciec i dziadek są w zarządzie banku spółdzielczego, starsi bracia Rafała dawno wybrali fundusze. Najstarszy brat pracuje na stanowisku kierowniczym w jednej z większych firm regionu i startuje w najbliższych wyborach samorządowych z ramienia partii będącej obecnie u władzy, bratowa Rafała pracuje w terenowym oddziale ważnej instytucji państwowej, kuzyn Rafała po kilku latach pracy w izbie skarbowej zaczął pracować w ogólnopolskim radiu. Połowa klasy Rafała studiuje różne ekonomiczne kierunki na krakowskich uczelniach.
Dlatego mnie Rafał zdumiał, że zadzwonił akurat do mnie. Pytam się go, dlaczego nie do kogoś z wymienionych powyżej.
– A idźże, idźże, ino by każdy ciągnął w swoją stronę. – usłyszałem.
To było dosyć przyjemne, nie powiem. Muszę postarać się zapamiętać, czym sobie na tą przyjemność zasłużyłem.

Kosze na głowy


Koleżanka opowiada mi o tym, że zamierza zapewnić swojemu synkowi nauczanie indywidualne w domu od samej zerówki. W tych szkołach tak głośno, tak nerwowo, tak niebezpiecznie. Jest przemoc, alkohol, narkotyki, odbywa się werbowanie do sekt, a subkultury mieszają dzieciom w głowach. Od tego wszystkiego trzeba odizolować dziecko. Moim zdaniem przez taką izolację może się dziecku stać straszna krzywda – pozbawione zostanie szczepionki przeciwko chorobie, przed którą chcemy je uchronić.
Ostatnio mamy jakąś ogólnonarodową obsesję związaną z nagłośnionym przez media przypadkiem nauczyciela z Torunia, któremu uczniowie włożyli kosz na głowę. Premier, wicepremier i wiceminister przypominają ten przypadek sprzed dwóch lat w każdym swoim wystąpieniu. Narastająca przemoc w szkołach i powszechne wykolejenie moralne młodzieży szkolnej jest przedstawiane jako pewnik, jako oczywista diagnoza.
Szkoła chyli się praktycznie ku upadkowi, tak jak i cały świat stoi na krawędzi, a wszystko oczywiście przez tych młodych, których dawniej nie było.
Dziwne. Chodziłem do bardzo dobrego liceum, do którego niełatwo się było dostać. A jednak nakręcone na telefonach komórkowych zdjęcia z Torunia, na których grupa uczniów wyżywa się na swoim angliście, niespecjalnie mnie zaszokowały, a w każdym razie nie były mi aż tak obce. Nie, nigdy nie byłem ofiarą podobnych ataków. Ale doskonale pamiętam, że miałem w liceum nauczycielkę, która była. I nawet jeśli nie byłem najaktywniejszy w znęcaniu się nad nią, to nie zrobiłem nigdy nic, aby ją obronić. Nikt w naszej klasie nie stanął nigdy po jej stronie.
Zena – pozwolę sobie pominąć jej imię i nazwisko i pozostać przy ksywie – uczyła nas przez dwa lata historii. Była nauczycielem nerwowym i niejednokrotnie na naszych lekcjach płakała, często interweniowała też u dyrekcji szkoły. Jej klasopracownia była jednak na tyle daleko od gabinetu dyrektorki, że choćbyśmy z klasy zrobili dżunglę, wszystko było ładnie posprzątane i poukładane, a my siedzieliśmy nad książkami od historii, gdy przywołana na pomoc pani dyrektor przychodziła do klasy.
Zena była legendą naszej szkoły. Co robiliśmy Zenie? Obrażaliśmy ją werbalnie, groziliśmy jej pięścią albo różnymi metalowymi przedmiotami, podobno wiele razy została związana, a nawet zamknięta w szafie. Normalne było zabieranie jej dziennika i skreślanie ocen, które tam nam wpisywała, albo zmuszanie jej do wpisywania do dziennika ocen pod nasze dyktando.
Zena właściwie nie prowadziła lekcji. Może była całkowicie bezradna, ale może po prostu nie miała żadnej koncepcji na to, jak ta lekcja powinna wyglądać. Na jej lekcjach grało się w karty, rozmawiało, właściwie nie wiem, czemu w ogóle nosiliśmy podręczniki. Właściwie nie było żadnej reguły – chamscy dla Zeny byli chłopcy, chamskie dla Zeny były dziewczyny, a jeśli ktoś nawet nie był chamski, to był bierny. I raczej bardziej nas to wszystko niestety śmieszyło, niż bulwersowało.
Patrząc z tej perspektywy na wydarzenie z Torunia, niewiele się zmieniło. Młodzież dwadzieścia lat temu potrafiła być równie okrutna jak młodzież dzisiaj. Poza tym jak to wytłumaczyć, że ta sama młodzież, która na lekcjach innych nauczycieli zachowuje się normalnie, na lekcjach jednego daje się ponosić takim prymitywnym instynktom?
Gdy słucham płytkich narzekań na współczesną młodzież próbujących zwalić na nią winę za całe zło tego świata, albo gdy mój rozmówca proponuje rozwiązanie wszystkich problemów szkoły według jednego prostego schematu polegającego na założeniu młodzieży kagańca, ustawieniu w szeregu, wytatuowaniu obozowego numerka na ręce, uwiązaniu u nogi kuli na łańcuchu, zawsze budzi się we mnie bardzo prymitywny instynkt, by z taką osobą nie dyskutować merytorycznie, tylko założyć jej kosz na głowę. Bardzo trudno jest się powstrzymać.
Świat z definicji polega na tym, że następuje wymiana pokoleń. Czy to nam się podoba, czy nie. A nowe pokolenia wnoszą nowe wartości i trzeba się z tym liczyć. Gniewać się na zmieniającą się rzeczywistość to chyba niezbyt zdrowo.

Przemek, Mstów, Czarna Woda


Spotykam się z Przemkiem raz na parę lat. Ale zawsze kiedy się widzimy, rzucamy się sobie w ramiona. Chodziliśmy razem do liceum, a Przemek i jego brat Piotrek na długie lata wytyczyli mi drogę, z której chyba do tej pory nie całkiem jeszcze zboczyłem i pewnie już nigdy nie zboczę. Mimo że Przemka widuję raz na parę lat, a na Piotrka i jego żonę wpadłem podczas zakupów w Auchanie ze dwa lata temu i właściwie w ogóle nie mamy kontaktu odkąd Przemek z Piotrkiem wyprawili mi dwudzieste urodziny na jurajskich skałach koło swojego domu.
Przemek to jeden z moich największych i najcenniejszych przyjaciół, a jednocześnie idoli. Jest marynarzem i doktorantem Akademii Morskiej w Gdyni. Ostatnio, gdy przyjechał wygłosić jakiś wykład w Krakowie i przy okazji wypiliśmy parę piw w knajpie na Małym Rynku, zdumiały mnie jego siwe włosy. Nawiasem mówiąc nie wiem czemu, ale podczas naszego tegorocznego spotkania napiliśmy sie piwa we wszystkich knajpach Krakowa, które są w moim życiorysie istotne: dwie knajpy na Tomasza i jedna na Małym Rynku.
Ale jeszcze bardziej zdumiało mnie coś całkiem innego. Otóż Przemek przypomniał mi, że kolega z naszej klasy, Marek, wcale nie zdawał z nami matury. Chorował, nie zdał na rok przed maturą. W maturalnej klasie chodziliśmy do niego w odwiedziny, ale szkołę ukończył i maturę zdał dopiero rok później. Pamiętam Marka, kojarzę sklep z meblami na Krakowskiej i warsztat stolarski na Białostockiej, ale nie pamiętałem w ogóle, że Marek nie zdał i że nie przystępował z nami do matury. Przemek przypomniał mi o czymś, co widzę jak przez mgłę i nie do końca jestem pewien, czy dobrze kojarzę.
Kątem oka w telewizorze oglądam transmisję z sądu lustracyjnego, na którym jakiś szeregowy funkcjonariusz służby bezpieczeństwa z okresu schyłkowego komunizmu w Polsce, a więc z czasów, gdy my z Przemkiem zdawaliśmy maturę, próbuje wytłumaczyć, że nie pamięta, z kim wypił kawę w jakiej kawiarni którego dnia którego miesiąca. I myślę sobie, jaka bzdurna ta Polska w 2006 roku, w której prezydent, premier, partie koalicyjne mają w dupie wszystko poza jakimiś głupimi teczkami sprzed lat i tym, czy czyjeś nazwisko tam widnieje, czy nie. I w jakim kontekście. I tak się zastanawiam, co ja pamiętam z roku 1989. Roku, kiedy moi obecni maturzyści mieli dwa latka, a teraz są to dorosłe chłopy mające prawa jazdy, bogate życie seksualne, wyrobione poglądy na wiele różnych spraw, o których ja w roku 1989 nie miałem nawet pojęcia, bo świat był wtedy prostszy i głupszy.
Nie pamiętam, że Marek nie zdał. Ale ten funkcjonariusz ma pamiętać, z kim pił kawę wówczas, gdy ja zdawałem maturę. I to jest podstawa do odsunięcia od władzy wicepremiera Rzeczpospolitej, w której mieszkam i której obywatelem jestem w roku 2006. Przemek ma syna i córkę. Za lat dwadzieścia żadne z nich nie będzie mam nadzieję pamiętać, że jak jechali z mamą i tatą do babci i dziadka czy do wujka Piotrka do Mstowa pod Częstochową, to nie wszędzie po drodze była autostrada. Mam nadzieję, że nie będą pamiętać, że prezydentem RP w ich dzieciństwie był brat premiera. Mam nadzieję, że będą szczęśliwi. I mam nadzieję, że będę z Przemkiem jeszcze pijał piwo za lat dwadzieścia. I że będę z niego tak dumny wówczas, jak i jestem teraz. Z powodów bardziej wiecznych, bardziej nieprzemijalnych niż głupie, esbeckie teczki, którymi nasze oszołomskie władze próbują walczyć z ludźmi w roku 2006.

2006, Orwell


Rok 1984 Orwella. Główny bohater, niejaki Smith, pieczołowicie zgodnie z zaleceniami partii poprawia nieprawomyślne artykuły w archiwalnej prasie.

Kto rządził przeszłością, w tego rękach jest przyszłość; kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest przeszłość.

Rok 2006 w Polsce. Minister Edukacji Roman Giertych mówi: „Jeżeli chce się zmienić na przyszłość sytuację maturzystów, trzeba zmienić przeszłość tych, którzy uczestniczyli w maturze w tym roku i w zeszłym. Taka jest konieczność”
Nie tak dawno pisałem już w blogu o Orwellu. Ale w najśmielszych oczekiwaniach nie przypuszczałem, iż naprawdę dojdę do wniosku, że mieszkam na jednym wielkim folwarku zwierzęcym, a z monitora mojego komputera przygląda mi się nie jeden nawet Wielki Brat, ale Dwaj Bracia.
Gdy Prawie że Sprawiedliwość zmieni już przeszłość ubiegłorocznym maturzystom, zabierze się za różne inne rzeczy, którymi się dotąd nie zajmowała. Aż kiedyś sięgnie po ten blog, czyli że tak naprawdę go nie ma. I w moje maleńkie miejsce w przestrzeni tego świata wstawi kogoś innego, więc mnie tak naprawdę też już nie ma. Nigdy mnie nie było.

Angielski dla każdego

Kilka lat temu przygotowywałem indywidualnie do matury chłopaka, który jako uczeń jednego z nowohuckich liceów miał w szkole następującą przygodę (a razem z nim cała klasa).
Profesor stawiał im oceny niedostateczne za horrendalny jego zdaniem błąd ortograficzny, który masowo robili. Otóż pisali four hundred zamiast four hundreds, two million zamiast two millions, seven thousand two hundred and twenty-four zamiast seven thousands two hundreds and twenty-four. Zrobił im cały szereg kartkówek z pisowni liczebników, na których prawie cała klasa od góry do dołu dostała oceny niedostateczne, aż w końcu łaskawie wyjaśnił im, jaki to robią błąd jego zdaniem i przy okazji naubliżał trochę ich ograniczonej inteligencji (no bo jak można nie pamiętać o daniu końcówki w liczbie mnogiej).
Ich anglista bardzo skutecznie wbił im do głowy to swoje four hundreds, problem polega jednak na tym, że wbił im to zupełnie na przekór poprawności językowej. Było mi bardzo ciężko przekonać Piotrka, że z samego faktu nastawiania kilkudziesięciu ocen niedostatecznych przez jednego nauczyciela nie wynika jeszcze, że nauczyciel ten miał rację. Nawet gdy pokazałem Piotrowi kilka różnych książek i czasopism, w których słowna pisownia liczebników nie pasuje do tej, jaką lansuje ich profesor w szkole, patrzył z niedowierzaniem i upewniał się, gdzie zostały wydane.
Przypomniał mi się ten incydent w związku ze szczytnym pomysłem Ministerstwa Edukacji, by wszyscy pierwszoklasiści we wszystkich podstawówkach w Polsce uczyli się języka angielskiego w wymiarze dwóch godzin tygodniowo. Pomysł sam w sobie bez wątpienia słuszny, ale na drodze do jego realizacji jest jedna bardzo poważna przeszkoda – nie ma wykwalifikowanych nauczycieli. Trzeba przyznać ministerstwu, że zdaje sobie z tego sprawę i postanowiło obowiązkową naukę języka angielskiego od pierwszej, a drugiego języka obcego od czwartej klasy, wprowadzić dopiero za dwa lata. W międzyczasie będzie pomagało nauczycielom języka angielskiego uzyskać kwalifikacje do pracy w nauczaniu początkowym, a nauczycielom wychowania przedszkolnego i nauczania początkowego zdobyć odpowiednie certyfikaty znajomości języka obcego.
Im wcześniej, tym lepiej. To prawda. Te 22 miliony złotych, które już w tym roku szkolnym trafią do organów prowadzących jako dotacja celowa na naukę języka angielskiego w pierwszych klasach szkół podstawowych, to krok w dobrym kierunku. Wspieranie dokształcania nauczycieli także. Ale realnie patrząc, studia podyplomowe czy kursy językowe nie stworzą nam kadry w stu procentach kompetentnej językowo. Niektórzy spełnią na papierze warunki formalne do nauczania języka angielskiego w pierwszych klasach szkoły podstawowej i zaczną pracować, ale ich praca będzie przynosiła tyleż samo szkody, co pożytku. Ciężko jest bardzo przestawić licealistę, który nauczył się na poprzednich etapach kształcenia, że the wymawia się ze, a cat to fonetycznie ket. Ten pan, który uczył Piotrka w liceum, też miał przecież jakieś papiery i jakiś certyfikat.
Jednym słowem trzymam kciuki za Ministerstwo i życzę mu powodzenia. Będzie bardzo potrzebne.

Zbawienny Giertych

W każdej, nawet największej tragedii, zawsze można wypatrzeć jakąś iskierkę nadziei. Zawsze jest jakieś światełko w tunelu.
I tak na przykład obecnie, w samym środku upalnego lata, z rekordowymi temperaturami, jakich meteorolodzy nie notowali od 1779 roku, polscy licealiści i studenci, na których przywykli wszyscy narzekać, że są bierni, obojętni, nie interesuje ich ojczyzna i jej losy, nagle zainteresowali się polityką. W osłabionym składzie, bo przecież połowa z nich pojechała w wakacje pracować w Anglii, Szkocji i Irlandii, inspirująco inteligentni, błyskotliwi młodzi ludzie wymyślają akcje protestacyjne, satyry, urządzają manifestacje, parają się mniej lub bardziej poważną publicystyką.
Nie tak dawno temu młodemu człowiekowi nie wypadało interesować się polityką, nie wypadało iść do wyborów ani w nich startować. Tymczasem okazuje się, że ekstremalne poczucie zagrożenia antysemityzmem, homofobią, religijnym fanatyzmem środowisk pseudokatolickich, ksenofobią i nacjonalizmem obudziły nagle w tych młodych ludziach pokłady patriotyzmu, o które ich w ogóle nie podejrzewaliśmy. Ci wszyscy młodzi ludzie będą chyba pierwszym od 1989 roku pokoleniem osiemnastolatków, które gremialnie pójdzie do wyborów i nie będzie mówiło, że polityka go nie interesuje. Byli małymi dziećmi, gdy w atmosferze kompromisu i dumy narodowej powstawała III Rzeczpospolita, nie pamiętają tego, ale dziś, kiedy kwestionuje się wszystkie jej osiągnięcia, są jej najgorliwszymi obrońcami.
Jak grzyby po deszczu powstają niezależne portale informacyjne i publicystyczne, a wokół nich aktywizują się rzesze młodocianych myślicieli i początkujących dziennikarzy. Graficy komputerowi dają popisy pomysłowości i ironii organizując internetowe akcje protestacyjne i wymieniając się banerami. Na forach internetowych w wyważonych i merytorycznych debatach ćwiczą się parlamentarne talenty przyszłych posłów i senatorów. W środku wakacji licealiści całymi godzinami słuchają BBC i czytają Financial Timesa, żeby dowiedzieć się, co naprawdę sądzi się o polskich władzach z bezpiecznej perspektywy. Ćwiczą się w retoryce i przy okazji szlifują swój angielski. Ze słownikiem języka polskiego pod pachą polują na gafy i potknięcia językowe w wypowiedziach prezydenta Rzeczpospolitej.
I taki jest z całą pewnością zbawienny wpływ Romana Giertycha na młode pokolenie. Na jego edukację, na jego patriotyzm, na jego obywatelską aktywność i zaangażowanie. Minister Roman Giertych uważa bodajże, że wszyscy ci protestujący przeciw niemu ludzie to byli członkowie Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, nawet jeśli mają obecnie po szesnaście lat. Ale bez względu na to, jak będą się nazywały partie w polskim parlamencie za parę lat, po lewej i po prawej stronie izby zasiądzie dużo bardzo mądrych ludzi, którzy właśnie dzięki obecnemu buntowi zainteresowały się polityką. I polska polityka nie będzie już dłużej wyglądać tak, jak wygląda obecnie, cytując Gustawa Holoubka:

Przytoczę taki obrazek obyczajowy, który moim zdaniem dobrze ilustruje to, co się teraz dzieje w polskiej polityce. W jednym z teatrów na próbie Kalina Jędrusik zapaliła papierosa. Na scenie nie wolno palić papierosów. Zbliżył się strażak i powiedział: „Proszę zgasić papierosa, bo tu nie wolno palić”. A Kalina jak Kalina – z wdziękiem odparła: „Odpierdol się strażaku”. I on strasznie się zamyślił, poszedł za kulisy i tam trwał jakiś czas. Potem nabrał powietrza, wrócił na scenę, ale tam już nie było Kaliny, tylko Basia Rylska. On jednak tego nie zauważył, bo oczy zaszły mu bielmem z wściekłości, i krzyknął do Rylskiej: „Ja też potrafię przeklinać, ty kurwo stara!”. Kompletnie zdumiona Basia pobiegła do Edwarda Dziewońskiego, który był reżyserem spektaklu, i powiedziała mu, że strażak zwariował, bo ją zwyzywał bez żadnego powodu. Dziewoński strasznie się zezłościł, poszedł do strażaka i powiedział: „A pan jest chuj!”. Przy czym strażak był inny. Więc tak wygląda życie polityczne w naszym kraju.

Dzięki Romanowi Giertychowi i cynizmowi rozdających klucze do resortów przywódców Prawa i Sprawiedliwości jest szansa, że życie polityczne w naszym kraju za lat dziesięć będzie na zupełnie innym poziomie.