Napady złości

Mam dość realistyczne podejście do tego, co może mnie spotkać ze strony moich uczniów i nie ponoszą mnie nerwy o to, o co niektórzy moi koledzy i koleżanki kruszą kopie. Czasami nie mogę wyjść z podziwu, ile energii traci kilka moich koleżanek na wnikliwe analizowanie stroju swoich uczennic, towarzystwa w jakim się obracają na przerwach uczniowie, a nawet – jeśli ktoś mieszka w ich parafii – obserwowania ich zachowania w niedzielę w kościele czy pod kościołem.
Pamiętam jeden swój taki wybuch złości, zupełnie niekontrolowany, w technikum mechanicznym. Trafiło na grupę panów w laboratorium komputerowym, którzy mieli za zadanie przerobić pewną porcję materiału w programie Supermemo, ale jak jeden mąż robili to tak bezmyślnie, byleby tylko pasek postępu się posuwał, klik klik myszą, enter, bez refleksji. Ponieważ robili bezmyślnie, pasek postępu się posuwał do przodu, ale i przybywało błędów, więc każda rzecz przez nich zrobiona powracała za moment w powtórkach i do poprawy. A oni oczywiście od razu pretensje do całego świata, tyle że przelewane na komputery i na mnie.
I w końcu nie wytrzymałem i wydarłem się na nich okropnie. Że chłopy dorosłe, a uprawiają taką intelektualną masturbację. I czy z dziewczynami też tak robią bezmyślnie, że tylko w nie klikają, a potem enter i enter, a jak wolno któraś reaguje to ją resetują od razu? Oj głośno było.
Po przerwie jeden z uczniów przyniósł mi batona chałwy i kazał mi sobie zjeść, żebym tak ludzi nie straszył. Ale prawdę mówiąc trochę pomogło – i mnie, i uczniom. Każdy nauczyciel powinien sobie zjeść coś słodkiego, zanim go nerwy poniosą.

Cenzura i blokada

Nasza nowa wodzowska partia rządząca, nowa aczkolwiek w dialektyce niezbyt daleko odbiegająca od Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, doprowadzi wkrótce do powstania nowego prawa oświatowego. Jak to w naszym kraju zresztą, zamiast poprawiać prawo istniejące, uchwala się ciągle nowe – dziurawe i wypaczone.
Jednym z obowiązków nałożonych na szkoły w myśl jednego z projektów nowej ustawy ma być stosowanie oprogramowania blokującego młodzieży dostęp przez internet do treści, które Partia uważa za niepożądane. Od paru tygodni na stronach Ministerstwa Edukacji jest nawet wprost polecany pewien program, którego Bogu dzięki nie da się zainstalować na moim komputerze (używam Linuxa), a który na podstawie wykrywanych w tekście stron słów będzie blokował dostęp do całych stron i całych domen internetowych. Ma to bronić przed dostępem do pornografii i demoralizacją.
Nie do końca rozumiem, dlaczego Minister Edukacji demokratycznego państwa roszczącego sobie prawo do nauczania demokracji Irakijczyków i innych nacji promuje stosowanie produktu instytucji, w której nazwie widnieje przymiotnik „katolicki”. Ale nie czepiając się już nawet tego wyraźnego nadużycia, wyraźne i rażące jest pewne niedopatrzenie metodologiczne.
Na stronie producenta zrzuty ekranowe pokazują nam, jak to łatwo można zablokować dzieciom dostęp do stron internetowych zawierających słowo „Szatan” i „satanizm”. Ale wystarczy być odrobinę myślącym człowiekiem, by zrozumieć, że w takim razie zablokujemy dzieciom dostęp do większości stron poświęconych religii i religioznawstwu, w tym nie tylko stron instytucji kościelnych, ale nawet fundacji i stowarzyszeń broniących przed sektami.
Mohammed Atta i jego koledzy planujący zamach na World Trade Center 11 września 2001 w przeddzień zamachu bawili się w barze ze stripteasem o wdzięcznej nazwie „Pink Pony” – „Różowy Kucyk”. Nie sposób, by opierający swoje działanie na słowach kluczowych program polecany przez Ministra Edukacji zablokował stronę takiego klubu, prawda? Podobnie jak nie dopatrzy się treści pornograficznych na stronie „niewinnej Zuzi o pracowitej buzi”.
Z testów przeprowadzonych przez dziennikarzy jednego z dzienników wynika, że program blokuje dostęp do pewnych treści, ale ogólnie wydaje się zupełnie bezradny i bezsensowny. Bez większego trudu można bowiem mimo stosowania programu przeglądać strony z pedofilią albo strony propagujące ideologię faszystowską (które w Polsce używają przecież przede wszystkim takich pięknych słow jak ojczyzna, honor, krzyż, Bóg, tradycja, a dostępu do tych słów nikt nie chce chyba dzieciom blokować).
Od kilku lat pracuję w pracowni komputerowej, która ma dostęp do internetu na każdym stanowisku. Moi uczniowie dość szybko nauczyli się, że w logach serwera widać dokładnie, co który z nich robił o której godzinie. Poza tym wystarczy zadbać o to, by mieli co robić na lekcji, a nie będą w stanie poświęcać czasu na wykorzystywanie szkolnych komputerów do nieodpowiednich celów. No i na koniec dodajmy, że większość z nich ma na tyle bogate życie erotyczne i na tyle wyrobiony światopogląd, że jedynymi „nielegalnymi” rzeczami jakie ich interesują podczas lekcji, są aukcje internetowe i bramki SMS krajowych operatorów telefonii komórkowej. No tak, ale skąd o tym ma wiedzieć minister, któremu się wydaje, że w takiej pracowni komputerowej to dzieci nic innego nie mają czasu robić, tylko dupy oglądać.
Powiem więc głośno wszystkim zwolennikom monitorowania internetu w szkołach i nie tylko. Nauczyciele włączają komputery w pracowniach komputerowych wówczas, gdy ma to jakiś cel dydaktyczny i do czegoś prowadzi. Tym celem nie jest nigdy powiedzenie: „Róbta se dzieci, co chceta”. I kompetentny nauczyciel nadzorujący pracę w takiej pracowni jest o wiele cenniejszy dla zapewnienia tego, co pan minister chce osiągnąć, niż jakieś nieudolne tandetne rozwiązania software’owe.
P.S. W tym wpisie znalazł się wyraz „dupy”. Program polecany przez ministra przypuszczalnie zablokuje tą stronę i cały ten serwer z uwagi na treści niemoralne.

Kara śmierci najlepsza w niedzielę

Jak powiedział pewien polityk, „Niedziela to jednak dzień święty i należałoby ją jakoś inaczej uczcić niż chodzeniem do kina.” Nie minęło parę godzin, a inny polityk zaproponował prace legislacyjne nad karą śmierci dla morderców pedofilów.
Nie będę komentował bezkresnej głupoty ani jednej, ani drugiej wypowiedzi. Ale pomyślałem sobie, że jak już uda się Lidze Polskich Rodzin zrealizować wszystkie jej cudowne pomysły legislacyjne, to może niech egzekucje tych pedofilów odbywają się właśnie w niedzielę. Czyż to nie będzie odpowiedni i lepszy od pójścia do kina sposób uczczenia dnia świętego?
Oczywiście dla czystości sytuacji Liga Polskich Rodzin powinna doprowadzić do wyburzenia wszystkich pomników Jana Pawła II w Polsce i wystąpienia Polski z Unii Europejskiej i Rady Europy.

Wychowanie patriotyczne

Miesiąc temu tegoroczni maturzyści zdający na maturze język angielski usiedli nad arkuszem matury podstawowej i napisali w liście, że wyjeżdżają na rok do Londynu. Mieli za zadanie uzasadnić swoją decyzję i większość z nich nie miała z tym wielkiego problemu.
W pracach napisanych przez maturzystów dominowały argumenty czysto ekonomiczne: muszę zarobić na studia, muszę kupić sobie samochód, muszę się ustawić. Ale wielu sięgnęło po argumenty bardzo kategoryczne: nienawidzę tego kraju i muszę go opuścić, nie wytrzymam w tym kraju, Polska jest do dupy, wstydzę się tego, że jestem Polakiem, nie ma tu dla mnie życia, nie czeka mnie tutaj żadna przyszłość.
Minister edukacji na konferencji prasowej zdiagnozował dzisiaj braki w miłości do ojczyzny u młodego pokolenia i ogłosił lekarstwo na te bolączki w postaci wprowadzenia nowego przedmiotu szkolnego – wychowania patriotycznego. Jak rozumiem, minister wprowadzając taki przedmiot zwolni nauczycieli wszystkich przedmiotów z obowiązku realizowania wychowania patriotycznego przez międzyprzedmiotowe ścieżki edukacyjne, a etatowy magister patriotyzmu wyręczy odtąd wszystkich nauczycieli w organizowaniu apeli i akademii. Młodzież zacznie robić ściągi z miłości do ojczyzny, a czyja miłość będzie niewystarczająca, ten nie dostanie promocji do następnej klasy. Oczywiście trzeba będzie opracować kryteria obiektywnej oceny patriotyzmu i wynegocjować jego definicję. Co to jest bowiem patriotyzm w XXI wieku? Wyzwania współczesnego świata przewróciły do góry nogami wartości polskiego patriotyzmu dziewiętnastowiecznego. To, co w dobie rozbiorów było bohaterstwem, w dzisiejszych realiach jest donkiszoterią i warcholstwem.
Pan minister podkreślił, że w ramach wychowania patriotycznego młodzież należy uczyć o tym, co w naszej historii dostarcza powodów do dumy. Czyli – powiedzmy sobie szczerze – indoktrynować. W historii Polski, jak i w historii każdego kraju czy w historii Kościoła, są karty chlubne i są karty haniebne. Nauczanie historii i wychowanie patriotyczne powinno wskazywać wzorce godne naśladowania, ale i powinno przestrzegać przed błędami przodków.
Gdy skończę ten wpis w blogu, jestem umówiony na rozmowę konferencyjną przez telefon do Irlandii. Mam pomóc byłemu uczniowi dogadać się z pracodawcą, do którego jedzie drugi rok z rzędu do pracy na wakacje. I zastanawiam się nad patriotyzmem Artura i tym, czy jeśli śpiewałby codziennie rano hymn Rzeczpospolitej i pisał raz w miesiącu klasówkę z wychowania patriotycznego, oprowadzałby teraz w wakacje wycieczki Polonii Amerykańskiej po Wawelu zamiast zasuwać na irlandzkim polu mieszkając kilka miesięcy w przyczepie. I czy gdyby nie zdecydował się jeździć do Irlandii na zarobek, byłby to w ogóle jakiś namacalny dowód jego patriotyzmu. Póki co, Artur wraca do Polski i studiuje na polskiej uczelni.
Nie jestem pewien, co mogę zrobić dla wychowania patriotycznego moich uczniów. Ale czasami wydaje mi się, że wbrew wszystkiemu odwalając swoją robotę tutaj na miejscu i nie wyjeżdżając do Szkocji czy północnej Anglii robię dużo więcej dobrego, niż zrobi magister patriotyzmu na swoich lekcjach. Gdy pójdę zagłosować w najbliższych wyborach, także zrobię coś by pobudzić ten patriotyzm. Nie oddam głosu na nikogo, kto pragnie z Polski robić skansen Europy, przydupasa Ameryki i pośmiewisko świata. Mój głos nie liczy się wiele, ale będzie odrobinę mądrzejszy niż dzisiejszy głos pana ministra.

Stu osiemdziesięciu czterech nauczycieli

Stu osiemdziesięciu czterech nauczycieli, głównie nauczycielek w zasadzie, pracowało w weekend w szkole, w której nie było dzieci. Stu osiemdziesięciu czterech nauczycieli to właściwie taka mała szkoła, tak jakby sześć klas podstawówki.
W niedzielę wieczorem okazało się, że po tych trzech dniach spędzonych przez nauczycieli w szkole w zasadzie jest dokładnie tak samo, jak po wyjściu ze szkoły dzieci. Komuś tak bardzo przeszkadzał kwiatek na parapecie, że wydłubał z doniczki całą ziemię i rozsypał ją wokół. Ktoś inny wpadł na genialny pomysł włożenia do sedesu półlitrowej plastikowej butelki po wodzie mineralnej i próbował się jej pozbyć spuszczając wodę – próba na tyle nieskuteczna, że butelka niestety nie spłynęła do ścieków, ale na tyle skuteczna, że jej wyjęcie sprawiło woźnemu spory kłopot. A w męskim pisuarze ktoś ustawił brudne szklanki – to chyba miała być jakaś artystyczna prowokacja, a w każdym razie trudno zrozumieć, cóż by to miało innego oznaczać.
Zabawne, kiedy się pomyśli, że pewnie ci sami ludzie, którzy w dość beztroski sposób podeszli do pracy woźnego w goszczącej ich szkole, na codzień egzekwują od swoich uczniów i uczennic wystawianie krzeseł na ławki po zakończonych lekcjach i uczą ich szacunku do pracy innych ludzi.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Między piaskownicą a siłownią

Czasami zdarzało się w tym roku szkolnym, że mieliśmy lekcje w dziwnych miejscach. Najpierw we wrześniu była wyburzana ścianka działowa w pracowni INT4, kiedyś kolega zwinął do domu wszystkie trzy komplety kluczy do pracowni 40, teraz instalowana jest nowa pracownia komputerowa w 27. A że szkoła u nas obecnie przeżywa prawdziwy renesans i nabór z roku na rok był w ostatnich latach coraz lepszy, w takich sytuacjach nie ma się gdzie podziać, nie ma wolnych pracowni.
Dzisiaj z dwoma grupami technikum mechanicznego odbyliśmy lekcje na siłowni, bo akurat była wolna. Nie taka zła ta siłownia zresztą do prowadzenia lekcji, niejednemu siedzi się tu na jakimś atlasie wygodniej, niż w zwykłej klasie na krześle. A jak się trochę przy okazji różnymi mięśniami porusza, to i mózg lepiej pracuje, i koncentracja bywa niezgorsza. A Tomek na przykład jak się na ławeczce położy to już w ogóle jest nie do poznania – sprawia wrażenie, jakby nie tylko rozumiał, co się do niego mówi, ale i sam coś od siebie sensownie powie.
Tadzia poznałem na takiej właśnie nietypowej lekcji na początku roku szkolnego. Nie zdał i dołączył razem z Pawłem do grupy panów, których uczyłem już od dwóch lat. Był początek września, ciepły piątkowy poranek, nie było wolnej pracowni. Niedaleko naszej szkoły jest przedszkole, a koło niego plac zabaw i piaskownica. W tej piaskownicy spędziliśmy lekcję z grupą Tadzia, czytając głośno poezję Roberta Frosta i rozmawiając o niej. Nie mieliśmy kserokopii, więc wiersz The Road Not Taken podyktowaliśmy sobie do zeszytów. Nie mieliśmy tablicy, by zapisać trudniejsze słowa, ale była piaskownica, która świetnie w tej roli się spisała. Tadziu i Paweł zrobili na mnie bardzo dobre wrażenie – rozumieli ten wiersz i mieli wiele do powiedzenia na jego temat.
Teraz jest już prawie lato, a Tadziu ma wystawioną długopisem ocenę niedostateczną z angielskiego. Wszystko wskazuje na to, że był z nami tylko przez rok. Ciekawe, czy gdyby wszystkie lekcje angielskiego odbywały się w piaskownicy, stałoby się inaczej? Może przychodziłby częściej, może miałby jakieś pozytywne oceny?
Po drodze w ciągu roku szkolnego było tyle skrzyżowań, tyle razy staliśmy na rozstaju dróg. Za każdym razem wchodziliśmy w coraz gęstsze chaszcze, kluczyliśmy po labiryncie programu nauczania. Tadziu po drodze gdzieś nam zginął, Paweł idzie na czele grupy i toruje drogę.
Two roads diverged in a yellow wood,
And sorry I could not travel both
And be one traveler, long I stood
And looked down one as far as I could
To where it bent in the undergrowth;

Then took the other, as just as fair,
And having perhaps the better claim,
Because it was grassy and wanted wear;
Though as for that the passing there
Had worn them really about the same,

And both that morning equally lay
In leaves no step had trodden black.
Oh, I kept the first for another day!
Yet knowing how way leads on to way,
I doubted if I should ever come back.

I shall be telling this with a sigh
Somewhere ages and ages hence:
Two roads diverged in a wood, and I–
I took the one less traveled by,
And that has made all the difference.

Co gryzie Gilberta Grape’a

W filmie What’s Eating Gilbert Grape główny bohater, nastolatek i rówieśnik moich uczniów robi za ojca całej rodzinie. A na jego głowie i walący się dom, i nie wychodząca z domu, ważąca trzysta kilogramów matka, i upośledzony Arnie, którego osiemnaste urodziny już wkrótce, chociaż gdy był dzieckiem, lekarze nie dawali mu szans na to, że dożyje lat dziesięciu.
Patrzę na tych moich uczniów i chwilami wydają mi się jak Arnie, niewinni i nieskalani mądrością. Albo są takimi Gilbertami, którzy mieszkają gdzieś przy drodze, którą wszyscy przejeżdżają, a nikt się nie zatrzymuje. I którzy mogą czasem tylko pomyśleć przez chwilę o tym, co mogłoby zainspirować ich do marzeń, ale nic więcej. Trzymają ich przy ziemi ta trzystukilowa matka, ten Arnie, ten zapadający się fundament.
Na filmie jest ogólnie wesoło. Ale nie wszyscy śmieją się z matki Gilberta czy Arniego. Gdy część ludzi tarza się ze śmiechu, Łukasz i Leszek siedzą zachowując powagę, a jeden z nich jest wyraźnie wzruszony. Wiele jest rzeczy, których się nie wie o swoich uczniach. Niejeden jest krzyż, który oni muszą dźwigać, a którego ja, dwukrotnie od nich starszy, nie byłbym sobie w stanie wyobrazić.
Ktoś mi niedawno zarzucił, że w moim blogu nabijam się z moich uczniów, traktuję ich jak małpy w klatce i robię z nich pośmiewisko. Zdziwiło mnie to.
Moi uczniowie są bardziej różnorodni, niż wszystkie zwierzęta w ogrodzie zoologicznym razem wzięte. Jedni, jak Mateusz, który wygrał w lotto, mogliby kupić mnie i całą moją rodzinę i nawet nie odczuliby specjalnie, że ubyło im gotówki. Inni, jak Edward, w sezonie zamiast do szkoły chodzą sprzedawać grzyby przy trasie. Jedni, jak Krzysztof, potrafią czasem powiedzieć coś takiego, że myślę o tym parę dni i nie do końca jestem pewien, czy rozumiem. Inni, jak Darek, dowiadują się od kolegów, że skończyły się ferie i trzeba już chodzić do szkoły, bo sami nie potrafią się doliczyć, kiedy miną te szczęśliwe dwa tygodnie. Wielu moich uczniów i uczennic ma ode mnie bogatsze życie erotyczne. Wielu moich byłych uczniów jest lepszymi ojcami niż ja. Wielu ma lepiej płatną pracę. Niektórzy nie mają zębów, niektórzy trochę siedzieli w więzieniu, niektórych rodzina tak się wstydzi, że zmieniła nazwisko.
Ale w gruncie rzeczy to oni właśnie nadają sens mojemu niespecjalnie mądremu życiu. I nie wyobrażam sobie, żebym robił z nich pośmiewisko. Jak Gilbert Grape, który przyłożył w pysk swojemu bratu Arniemu, ja też czasami mam ochotę co niektórym przyłożyć. Ale jeśli spalę kiedyś ten dom i trzeba będzie ich ze sobą zabrać, zabiorę.

Requiem dla snu

Powalająco przygnębiający film, jak mało który. A w filmie zupełnie jak w życiu, każdy ma proste, łatwo dające się ująć w kilka słów pragnienia i marzenia. Harry i Ty chcą szybko dorobić się dużej kasy. Marion chce otworzyć sklep, w którym będzie sprzedawać ubrania. Sarah chce się zmieścić w swoją czerwoną sukienkę sprzed lat, by ładnie wypaść w telewizji. Harry i Ty znajdują sposób na zarobek – handel heroiną. Zyski Harry ma zamiar przeznaczyć na sklep dla Marion. Sarze nie pomaga żadna dieta, więc decyduje się na się na „kurację” farmaceutyczną. Wszyscy kończą jako ofiary uzależnienia. W domu wariatów, w burdelu, z amputowaną ręką… Nie ma, naprawdę nie ma żadnego światełka w tunelu na koniec tego filmu.
Większość, przytłaczająca większość uczniów, którzy normalnie oglądają z nami filmy w internacie, zdecydowała się tego filmu nie oglądać. W zasadzie początkowo się cieszyłem, to jest film bardzo ponury, bardzo pesymistyczny, zdecydowanie dla dorosłych (Bogu dzięki średnia wieku na filmie była grubo powyżej 18 lat).
Ale gdy wychodzili bez słowa po seansie, ewentualnie artykułując niezbyt cenzuralne półsłowa pod nosem, zrozumiałem, że ten film powinien obejrzeć każdy. I że to lepsza profilaktyka uzależnień niż to, co kilka tygodni wcześniej przeszła cała młodzież naszej szkoły.
Moi uczniowie stosunkowo niedawno odbyli wszyscy coś, co nazywali dowcipnie „oglądaniem narkomana”. Wnioski po tym spotkaniu co niektórych moich uczniów, których uwaga i koncentracja na spotkaniu klasowym z byłym narkomanem oscylowała gdzieś w dolnych granicach normy, były takie: Taki narkoman to ma fajnie. Poszalał trochę, pobawił się, skosztował życia, potem ktoś mu tam podał rękę i go z tego wyciągnął, a teraz gość jeździ sobie z panią psycholog po szkołach, opowiada o sobie, biorą za to kasę, pomagają mu wyjść na prostą, zdobyć wykształcenie, pracę. Morał: ja też tak chcę.
Po filmie Requiem For A Dream takich wniosków się nie wyciąga.

Dotyk

Wstydzimy się dotykać.
Nauczeni jesteśmy jakoś nie okazywać czułości, krępujemy się bliskością, boimy się przytulić. My – Polacy – szczególnie jakoś.
Ale przychodzą takie momenty, kiedy się tego żałuje. Drugi raz popełniłem już ten błąd, że nie wziąłem za rękę, nie przytuliłem, nie poklepałem nawet, osoby umierającej. Nie ze strachu przed śmiercią, ale ze zwykłej nieszczerości. Bałem się okazać tej osobie ciepło, by nie odebrała tego jako symptomu zbliżającej się śmierci. Wolałem grać twardziela, który jest głęboko przekonany, że wszystko dobrze się skończy. Na dwie godziny przed śmiercią patrzyła na mnie przerażonymi oczami, a ja uśmiechnąłem się, mrugnąłem, i świadomie nie wziąłem za rękę, co pewnie normalnie bym zrobił. Wydawało mi się, że jeśli wezmę, to tak jakbym dał do zrozumienia, że umrze i się z nią żegnam.
Po czym faktycznie umarła.
I teraz zostaje ten wstyd, że próbując pokazywać twardziela okazałem się tchórzem. Strugałem dobrą minę do złej gry. Nie pożegnałem się jak należy.
Kilka lat temu, gdy zmarł mój przyjaciel, nie mogłem się powstrzymać od dotykania go. Wielokrotnie ścisnąłem jego dłoń, gdy leżał już w trumnie. Czułem, że muszę to zrobić, nie umiałem tego uzasadnić, ale było mi to niesamowicie potrzebne. O ile jednak ja byłem tego pożegnania świadom, dla niego było już o wiele za późno, a w każdym razie ta dłoń, którą ściskałem, była pusta. Nie było go w niej już czuć.
Myślę, że umierający człowiek zasługuje na to, by otrzymać tę odrobinę czułości. A jeśli nawet miałoby to zdradzać, że żegnamy się z nim, że odchodzi, też warto. Ktoś, kto odchodzi, zasługuje także na szczerość. Taka czuła szczerość nie rani, nie boli. To najpiękniejsze pożegnanie, jakie możemy sobie sprawić. To tak, jakby życzyć temu, kto odchodzi, udanej i szczęśliwej drogi do pięknego celu. W końcu wszyscy się kiedyś udamy w tym samym kierunku.

Proszę czekać, będzie rozmowa

Gdy chodziłem do liceum, telekomunikacja była w naszym kraju w powijakach. Nieliczne osoby w rodzinie i wśród znajomych miały telefon, numery były pięciocyfrowe (w Częstochowie przynajmniej). By zadzwonić do niektórych miast, można było próbować numer kierunkowy, ale automatyczne połączenia międzymiastowe rzadko się udawały, a do niektórych dużych i wcale nie tak odległych miast w ogóle nie było kierunkowego. Rozmowę do Krakowa trzeba było zamawiać na centrali, a na połączenie czekało się czasem kilka godzin. Połączenie było kiepskiej jakości, czasami można było posłuchać kilku innych rozmów równocześnie prowadzonych na tej linii, a jeśli się miało coś do ząłatwienia, warto było szybko przejść do konkretów, bo połączenie mogło się w każdej chwili zerwać.
Z innej zupełnie beczki: gdy chodziłem do liceum, moi nauczyciele wydawali mi się niesamowicie niedostępnymi autorytetami. Pamiętam do dziś, z jakimi nerwami poszedłem się o coś zapytać do dyrektorki, jaką tremę odczuwałem wchodzac do gabinetu, i jak nie śmiałem przerwać jej rozmowy z sekretarką. Jeden z moich najznakomitszych nauczycieli, profesor Hieronim Zyguła, matematyk, podczas lekcji palił papierosy, jednego za drugim. Popiół strzepywał chodząc pomiędzy ławkami: przez okno, do kwiatka, na posadzkę, a czasami gdzies na nasze zeszyty czy ubrania niechcący mu coś upadło. Nie przyszło mi wtedy w ogóle do głowy, że mógłbym mu mieć za złe palenie tych jego Caro w klasie, tu nawet nie chodzi o to, że się go bałem, ale jako nauczyciel wydawał mi się mieć prawa bezgraniczne, zupełnie nieporównywalne z moimi, nie do zakwestionowania.
Parę tygodni temu, tuż po dzwonku na lekcję jestem jeszcze w serwerowni i nie dotarłem do pracowni na zajęcia z panami z technikum mechanizacji. Dzwoni mi telefon komórkowy, odbieram:
– Profesorze, gdzie mamy, co?
– W 27.
– No to gdzie profesor jest? Bo my tu czekamy już!
Koledzy będący świadkami rozmowy pośmiali się chwilę, ale potem naszła nas chwila refleksji. Refleksji nie tylko o postępach w telekomunikacji. Oczywiście tylko chwila, bo potem popędziłem już szerzyć tą marną filologiczną wiedzę moich panów mechanizatorów.