Poszukiwana

Gdy trzeba niekiedy coś podrzucić albo odebrać – po pracy, w drodze do domu – Małgosia podjeżdża do mnie, a ja schodzę na dół i sprawa załatwiona. Za pierwszym razem, kiedy to miało miejsce w moim obecnym miejscu zamieszkania, zbiegłem przed blok nie biorąc ze sobą telefonu i długo się dziwiłem, czemu Gosi nie ma, a ona w tym samym czasie dziwiła się pewnie, czemu ja tak długo schodzę. Ale teraz już wiem, co jest grane, nawet jeśli nie wezmę ze sobą telefonu. Po prostu Gosia, chociaż z chłopcami była u mnie wiele razy, podjeżdżając sama, z jakiegoś względu zawsze parkuje pod jednym z sąsiednich bloków.

Jednocześnie Gosia to ktoś, kto zawsze jest tam, gdzie jest naprawdę potrzebny, gdy sytuacja tego wymaga. Nigdy nie zabłądzi ani się nie spóźni – nie tylko dlatego, że zegar w salonie celowo jest ustawiony tak, że zawsze się spieszy. Gdy będzie naprawdę potrzebna, zawsze się znajdzie. Jest niezawodna i niezastąpiona – i takiego kogoś życzę Wam w przyszłym roku i do końca Waszych dni.

Nie wierzę w niebo, ale wierzę w to, że kiedyś, po wieczne czasy będę siedział z Gosią na bardzo wygodnej wersalce, zajadał nieskubany bób, taki ze skórkami, przegryzał go głąbami wyciętymi z kapusty, a do tego będę jeszcze miał miskę krewetek, których żaden lekarz nie będzie mi już bronił jeść – a Gosia nie będzie mi ich podbierać. O bób i głąby z kapusty na pewno się nie pokłócimy; będziemy ich mieli pod dostatkiem. A wszystko to będziemy popijać czerwonym barszczem z prawdziwych buraków.

Ten wpis jest częścią sylwestrowego cyklu, w ramach którego powstały już następujące odcinki:
– w Sylwestra 2012, o Łukaszu;
– w Sylwestra 2013, o Pawle;
– w Sylwestra 2014, o Tomku;
– w Sylwestra 2015, o Albercie;
– w Sylwestra 2016, o Dominiku;
– w Sylwestra 2017, o Michale;
– w Sylwestra 2018, o Wiktorze;
– w Sylwestra 2019, o Adamie;
– w Sylwestra 2020, o Maksymilianie;
– w Sylwestra 2021, o Przemysławie;
– w Sylwestra 2022, o Małgorzacie (niniejszy wpis);
– w Sylwestra 2023, o Sylwestrze;
wszystkie wpisy ilustrowane są moimi zdjęciami z dzieciństwa i piosenkami. W tym wpisie, wyjątkowo, zamiast mojego zdjęcia jest zdjęcie, które wkrótce będzie miało 100 lat. Obok swojej siostry Heli i brata Władka, jest na nim mój Tata – Rajmund. Ten najmniejszy.
W Sylwestra 2024 roku ukaże się wpis o Pawle II.

Federacja niedoceniana

Idea zdecentralizowanego internetu jest z nami już od jakiegoś czasu (sam jestem na Mastodonie od roku, ostatnio znalazłem instancję z domeną taką, jak moje nazwisko, zmigrowałem i jestem tam teraz @marcin@maly.io). Nowy model mediów społecznościowych, w których użytkownik nie jest towarem, a jego dane, przyzwyczajenia i zachowania pozostają jego własnością, a nie są narzędziem w ręku właściciela serwera, który może je wykorzystać w dowolnym celu, niekoniecznie zgodnym z interesem użytkownika, stał się szczególnie istotny po wydarzeniach 2016 roku, a odkąd Elon Musk sfinalizował zakup Twittera i zaczął tam wprowadzać swoje porządki, przeżywa prawdziwy renesans. Dlatego sądziłem, że pokazując poniższego mema studentom informatyki pierwszego stopnia, sprowokuję ich do jakiejś dyskusji.

Mem pokazujący niechęć do Metaverse i sympatię dla Fediverse

W większości grup okazało się, że bardzo się myliłem, bo o ile słowo „metaverse” jest od jakiegoś czasu modne i popularne, o tyle tylko nielicznym „fediverse” obił się o uszy. O „Metaverse”, zarówno tym od Facebooka, jak i w szerszym sensie, mieliśmy w ubiegłym roku dwie prezentacje na ostatnim semestrze pierwszego stopnia, niektórzy nawet pracują nad tą ideą i jej ucieleśnieniem w firmach, w których robią staże lub są zatrudnieni.

Jak działa Fediversum, w bardzo prosty i przystępny sposób tłumaczy ta strona. W moich grupach na informatyce, w których większość osób nie słyszała o zdecentralizowanych mediach społecznościowych, do wyjaśnienia im założeń „sfederalizowanego uniwersum” wykorzystałem poniższy film.

Odesłałem ich także do skromnej, ale estetycznie wykonanej stronki ze swego rodzaju mapą Fediversum, z której w mniejszych grupkach udali się zwiedzać wybrany serwis: Mastodon, PeerTube, Pixelfed, Friendica, GNU Social, Hubzilla. Potem każda grupa podzieliła się z resztą studentów swoimi wrażeniami, komentarzami, przemyśleniami, cokolwiek im przyszło do głowy.

Większość studentów pierwszego stopnia skupiła się na funkcjonalności i stronie wizualnej serwisów Fediversum, tym samym dalecy byli od entuzjazmu. Chyba tylko Pixelfed dostał kilka pochwał, jeśli o to chodzi. Bardzo niewielu skoncentrowało się na tym, o co naprawdę chodzi w całym tym zjawisku, ale ci, którzy w dyskusji patrzyli na aspekt prywatności, własności danych, możliwości zmieniania instancji albo wręcz uruchamiania własnych, mieli nieco bardziej przychylne komentarze. W dwóch grupach dyskusja poszła w kierunku poprawności politycznej na wielkich portalach społecznościowych i nietrafnych decyzji o banowaniu użytkowników podejmowanych przy użyciu sztucznej inteligencji. Pojawiło się m. in. nazwisko Donalda Trumpa i chociaż nie należę do zwolenników byłego prezydenta, jest to dość dobry przykład ilustrujący problem społecznościówek, jakie wszyscy znamy (nawiasem mówiąc, Donald Trump dzisiaj właśnie, w dniu pisania przeze mnie tego tekstu, wrócił na Twittera).

Generalnie temat nieszczególnie wypalił, trafił kulą w płot. Pocieszył mnie nieco drugi stopień informatyki, gdzie jeden ze studentów okazał się pisać pracę magisterską o Fediversum i o OpenSource w ogóle. Ciekawe, jak to się dalej potoczy. Pamiętam rocznik, który wybierał się na rozmowy kwalifikacyjne do biura MySpace w Krakowie (ostatecznie nigdy nie powstało) i uważał, że to tylko kwestia czasu, jak Facebook zniknie, nie wytrzymując konkurencji z MySpace. Pamiętam takie, które sceptycznie na mnie patrzyły, gdy proponowałem założenie sobie konta na Facebooku, nie widząc w tym żadnego sensu ani celu. Historia Fediversum też może się potoczyć w nieprzewidywalnym dla nas dzisiaj kierunku, a może wszystko się zwinie i zostanie zastąpione czymś jeszcze innym.

Królowa Konsorcjum

Po śmierci królowej Elżbiety II i objęciu tronu przez Karola III z licznym mediów dowiedzieć się można, że u boku nowego monarchy stoi „Królowa Konsorcjum”, Kamila. Serio?

Rozumiem jeszcze, że o brytyjskiej rodzinie królewskiej piszą obecnie wszyscy, nie tylko ludzie, którzy się tym tematem zajmowali regularnie i wiedzą, że Elżbieta II podczas swojego wielkiego Jubileuszu wyraziła życzenie, by Kamila, druga żona ówczesnego Księcia Walii Karola, nosiła po jej śmierci tytuł królowej małżonki. Rozumiem też, że wśród dziennikarzy pewnego pokolenia termin „królowa małżonka”, oznaczający żonę panującego króla, może być mniej znany niż „królowa matka”.

Ale że ktoś pisze bezmyślnie „Królowa Konsorcjum” i nie zauważy, że to po prostu bez sensu i brzmi głupio? Jakiego Konsorcjum? Jak zwykle, Tłumacz Google okazuje się być mądrzejszy…

Historia i teraźniejszość, czyli elukubracje

Głośno ostatnio o lansowanej przez Ministerstwo Magii książce profesora Roszkowskiego, która wprawdzie podręcznikiem w ogóle nie jest, ale Ministerstwo Magii ją jedną (póki co) poleca szkołom jako podręcznik do nowego przedmiotu w szkołach średnich o pięknej nazwie „historia i teraźniejszość”. Sądząc po treści dzieła profesora, „i” w nazwie przedmiotu to skrót od „indoktrynacja”, a „teraźniejszość” to coś, co profesora absolutnie przeraża, czego nie akceptuje, a akceptowalna dla niego rzeczywistość to ta sprzed co najmniej pół wieku (spora część książki poświęcona jest krytykowaniu zjawisk kulturowych i społecznych, które dla współczesnej młodzieży są wręcz prehistorią).

Do najbardziej słynnych, choć bez wątpienia nie zasługujących na sławę, należy fragment, w którym pan profesor twierdzi, że dzieci „wyhodowanych” nikt nie będzie kochał. Fragment powszechnie odbierany jako fragment o dzieciach z in vitro. Pomijając jednak ideologiczne obsesje autora, książka pełna jest zwykłych błędów rzeczowych. Takich, jak rzekomo aktualna mapa Polski, pokazująca granice sprzed 1951, sprzed umowy o zmianie granic między Polską a Związkiem Radzieckim. Albo pseudointelektualny wywód o thrash metalu, z którego wynika jedynie to, że autor nie sprawdził nawet w słowniku angielsko-polskim, co słowo „thrash” oznacza, ale uważa za stosowne, by się na ten temat wymądrzać.

Szkoda mi trochę profesora Roszkowskiego. Był autorytetem, dla wielu nadal takim jest, a jednocześnie stał się błaznem. Nie za to, że ma takie poglądy, jakie ma, bo to jego sprawa, ale dlatego, że swoim nazwiskiem firmuje próbę sprzedania opinii jako faktów.

W spontanicznym czacie ze mną na uczelnianej platformie student użył dziś słowa „lucubrations”. Musiałem szybko sprawdzić, co to takiego ta „elukubracja” („utwór literacki lub inny tekst pisany z wysiłkiem i bez talentu”). To było wprawdzie o topornej propagandzie rosyjskich trolli w mediach społecznościowych, nie o podręczniku profesora Roszkowskiego, ale pomyślałem sobie, że panu profesorowi brakuje wyraźnie kontaktu ze studentami takimi oczytanymi, mądrymi i inteligentnymi, jak moi. Gdyby pracował na Politechnice Krakowskiej, może miałby lepsze zdanie o teraźniejszości, przyszłości i w ogóle o świecie. I byłby trochę mniej zadufany w sobie, a nieco bardziej otwarty na uczenie się czegoś nowego od młodszych i mądrzejszych od siebie.

Uliczna Wieża Babel

Tak jak napisałem w poprzednim wpisie, rzeczywistość zaskakuje nas w sposób zupełnie nieprzewidywalny, niewyobrażalny wręcz. Kilkanaście lat temu, gdy chodziłem do pracy w zachodnim skrzydle pustoszejącego internatu wiejskiej szkoły, nie uwierzyłbym, że internat ten będzie dziś tętnić życiem, bo wypełnią go ukraińskie dzieci i ich rodziny, a co dwudziesty mieszkaniec wsi będzie uchodźcą wojennym. Utyskując na otaczający mnie monolit kulturowy, nie uwierzyłbym kilka lat temu jeszcze, że będę miał za sąsiadów rodzinę Hindusów albo że w najbliższym lokalu gastronomicznym będzie można usłyszeć arabski równie często jak polski. Chciałbym jednak napisać o czymś, co zaskoczyło mnie równie mocno, a w konsekwencji czego nauczyłem się nowych rzeczy i byłem w stanie wyciągnąć pewne wnioski.

Jeszcze kilka lat temu nie spodziewałem się, że będę z łatwością odróżniać język rosyjski od ukraińskiego. Obecnie w piśmie odróżniam je na pierwszy rzut oka, a słuchając osób posługujących się tymi językami po nie więcej niż paru zdaniach. Co za tym idzie, od wybuchu wojny i napływu do nas fali uchodźców z Ukrainy nie mogę się oprzeć wrażeniu, że na ulicy, w parku, w komunikacji miejskiej czy pociągu słyszę wokół siebie język rosyjski dużo częściej niż ukraiński.

Bywa że koncentruję się na takiej niczemu niesłużącej statystyce i bywa, że jest ona bezlitosna. Gdy kilka tygodni temu jechałem pociągiem do Częstochowy, po rosyjsku mówili wszyscy cudzoziemcy na dworcu, na peronie i w pociągu. Gdy dotarłem na miejsce, na najbliższy tramwaj nocny trzeba było czekać 40 minut, nie było wolnego Bolta, więc poszedłem spacerem przez miasto pieszo. Po drodze mijałem się z wieloma osobami mówiącymi po rosyjsku, po rosyjsku mówiła młodzież w ogródkach piwnych przed knajpami, dopiero w okolicach Hali Polonia po drugiej stronie torowiska tramwajowego usłyszałem dwóch młodych mężczyzn, pewnie studentów Politechniki Częstochowskiej, kłócących się po ukraińsku.

Wczoraj podczas spaceru nad Zalewem Nowohuckim podsłuchałem dwie grupki młodych kobiet z dziećmi, obie grupy komunikowały się między sobą po rosyjsku. Po południu przysiadłem się na chwilę na ławce obok placu zabaw przy pobliskiej szkole podstawowej, by upewnić się, że trójka bawiących się tam chłopców rozmawia po rosyjsku, nie po ukraińsku.

Rozmawiałem o tym z Dimą i teraz już rozumiem, że po prostu spora część uchodźców z Ukrainy mówi w domu przede wszystkim po rosyjsku. Także wśród tych, dla których język ukraiński jest tym pierwszym, znajomość języka rosyjskiego jest powszechna, choć nie jest na pewno aż tak, jak na Białorusi, gdzie język białoruski jest jakimś zapomnianym dialektem stosowanym przez staruszków z bardzo głębokiej prowincji. Z wiadomych przyczyn część Ukraińców dotąd posługujących się na co dzień językiem rosyjskim stara się teraz od niego odchodzić na rzecz ukraińskiego.

Dima powiedział mi także, co to takiego суржик (surżyk), a ja pokornie przyznaję, że moja znajomość języków wschodniosłowiańskich nie pozwala mi jeszcze na rozpoznanie, czy słyszę język rosyjski, czy surżyk. Bardzo dobrze wyjaśnia tę potoczną mieszankę języków rosyjskiego i ukraińskiego Daga Bożek na swoim blogu, we wpisie z okazji Miesiąca Języków. „Pani od rosyjskiego” pokazuje także w tym wpisie mapę (dostępną także gdzie indziej), która pozwala zrozumieć, dlaczego tak rzadko wśród otaczających nas wszędzie w polskich miejscowościach uchodźców z Ukrainy słyszymy język ukraiński. Sądząc po mapie, nawet jeśli pokazuje ona stan sprzed kilkunastu lat, a także zestawiając ją z obecnym stanem działań wojennych, większość uchodźców dotarła do nas z regionów Ukrainy, w których język ukraiński wcale nie jest tym najbardziej powszechnym.

Co za tym idzie, sypie się całkiem narracja jednego z reportaży, jaki oglądałem ostatnio w telewizji rosyjskiej. Jego twórcy pokazywali, jakim prześladowaniom poddawani są Rosjanie w Europie od wybuchu wojny, nie tylko w pracy, na studiach czy w szkole, gdzie ich narodowość jest znana kolegom, przełożonym czy nauczycielom, ale także na ulicy, za sam fakt mówienia po rosyjsku. Ukraińców przyjmuje się z otwartymi ramionami (to też mit, ale nie jest on przedmiotem tego wpisu), a Rosjanin nie może się nawet odezwać w swoim języku na ulicy, bo może się spotkać z szykanami czy nawet przemocą. Nie wydaje mi się, że przeciętny obywatel Unii Europejskiej czy Wielkiej Brytanii (reportaż przytaczał przykłady z obu) jest w stanie odróżnić rosyjski od ukraińskiego, o surżyku nie wspomnę.

Nowohuckie języki i emocje

Poniższe trzy zdjęcia zostały zrobione w odległości kilkudziesięciu metrów od siebie wzajemnie. Pierwsze pochodzi sprzed kilku lat, jeszcze sprzed pandemii. Gdy je robiłem, nie mieściło mi się w głowie, że nowohucka młodzież drugiej dekady dwudziestego pierwszego wieku może dawać wyraz swoim uczuciom sprayem na murze w języku Cycerona. Pisałem o tym romantycznym i bohaterskim w swojej wytrwałości akcie wandalizmu w tym wpisie.

Kolejne dwa zdjęcia od poprzedniego dzieli kilka lat, ale między nimi dwoma jest tylko kilka tygodni odstępu. Wszystkie trzy zdjęcia zostały zrobione bardzo blisko siebie, z łatwością można znaleźć ławkę czy murek przy Alei Solidarności, czy to po stronie Osiedla Szkolnego, czy Osiedla Stalowego, skąd można jednocześnie ogarnąć wzrokiem wszystkie trzy miejsca.

Pierwsze zdjęcie, w bramie bloku na Szkolnym, gdzie wielbiciel Kruszynki wyznawał jej miłość po łacinie, nie spodziewając się nawet nadciągającej pandemii i próby izolacji, na jaką wystawiona zostanie jej miłość. To już wiemy. A drugie? Drugie to nieco mniej pieczołowity i wykonany w mniej trwały sposób akt wandalizmu w innym języku, ale właściwie tej samej treści, choć dużo bardziej dosłowny. Po przeciwnej stronie ulicy, przy bramie prowadzącej w głąb Osiedla Stalowego. Czy budowniczowie Nowej Huty domyślali się, że dekady później na postawionych przez nich murach i ścianach młodzież będzie sobie wyznawać miłość cyrylicą? I że będzie to młodzież, która uciekła do Krakowa przed bombami zrzucanymi przez braci Moskali? Młodzież, dla której pandemia to norma, a wojna to też żadna abstrakcja.

Kocham Viki napis po ukraińsku

Kilkadziesiąt metrów dalej, w stronę Placu Centralnego, kolejny wandal postanowił dać upust swoim emocjom odręcznymi bazgrołami. Napisał po polsku, przez co potencjalnych odbiorców ma w Nowej Hucie pewnie nieco więcej niż piszący po łacinie i po ukraińsku poprzednicy. Starożytnym Rzymianom nie śniło się, że łacina będzie wyrażać żywe i szczere uczucia do nowohuckiej Kruszynki, budowniczy Nowej Huty nie przypuszczali, że w 2022 roku jakaś Wiki zobaczy publiczne wyzwanie miłości sformułowane po ukraińsku, a dziennikarzom i politykom głównego nurtu dzisiaj nie mieści się w głowie, jak brzydkie rzeczy dzieją się pod kołderką politycznej poprawności, według której Polacy są wzorcem solidarności, gościnności i empatii, i jednomyślnie, bezinteresownie i bez zastanowienia pospieszyli z ratunkiem zakochanemu w Wiki i wszystkim jego rodakom, stare resentymenty odkładając na bok.

Rzeczywistość nas wszystkich wciąż zaskakuje, jak w szalonym kalejdoskopie. Pandemia, wojna, skrajne uczucia smarowane po nowohuckich murach. Wyobraź sobie swoje niedowierzanie, gdyby ktoś rok temu powiedział Ci, że Rosjanie w ciągu jednej doby zbombardują centrum Winnicy, Kramatorska i Dnipra. A potem wyobraź sobie, co musiałoby się stać za rok, by dziś wydawać się równie nieprawdopodobne.

Virtually

W ramach dywersyfikacji źródeł informacji staram się regularnie czerpać z bardzo różnych mediów. Nie tylko polskich, amerykańskich, brytyjskich, francuskich czy niemieckich, oglądam czasem telewizję ukraińską (w Polsce stało się to dość łatwe w ostatnim czasie, bo trafiła do wszystkich kablówek, a nawet do naziemnego multiplexu), rosyjską (to akurat wymaga teraz odrobiny akrobacji i wiedzy), nie stronię też od telewizji arabskiej i chińskiej, chociaż po angielsku.

I właśnie anglojęzyczna telewizja chińska zaskoczyła mnie niedawno obwieszczając, że głowy dwóch państw spotkały się wirtualnie, „the presidents met virtually”. Wzdrygnąłem się słysząc to zdanie, choć okazało się, że nie miałem racji. Tak jak można mieć „a virtual meeting”, tak można się „meet virtually”, spotkać wirtualnie. Fraza ta występuje pospolicie w języku angielskim, niedawno użył jej prezydent Stanów Zjednoczonych w jednym ze swoich tweetów, jest całkowicie poprawna, nawet jeśli wydawała mi się mniej naturalna niż „met online”, „had a video conference”, „had a Skype call”, „spoke via Zoom”, „talked on Skype”, „had a Zoom meeting” itp.

Moment później na pasku chińskiej telewizji pojawiło się jednak coś, co ewidentnie nie powinno się było pojawić. Może nie dlatego, że było niepoprawne, ale było zdecydowanie niejednoznaczne. „The presidents meet virtually every Friday” to komunikat, który nabiera jednoznaczności dopiero wtedy, gdy ktoś przeczyta go na głos z taką czy inną intonacją. W wersji pisanej nie mamy pojęcia, czy prezydenci spotykają się online co piątek, czy spotykają się – osobiście lub za pośrednictwem internetu, nie wiadomo – w prawie każdy piątek.

„Virtually” to po angielsku nie tylko „wirtualnie”. To także „niemal”, „niemalże”, „prawie”, „nie całkiem”, nie do końca”, w pewnych kontekstach „dosłownie”. Ba, słownik Cambridge podaje to drugie znaczenie w pierwszej kolejności, dopiero w drugim znaczeniu wspomina o załatwianiu spraw za pośrednictwem internetu.

Nauczyłem się czegoś z telewizji chińskiej, jednocześnie wygląda na to, że i oni mają się jeszcze czego uczyć. A dywersyfikację źródeł informacji szczerze polecam, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Trzeba próbować wyjść ze swojej bańki, inaczej nie ma szans, by cokolwiek zrozumieć.

Wieża Babel

Ktokolwiek wymieszał ludzkie języki, rzeczywiście skutecznie utrudnił nam komunikację i współpracę w osiąganiu celów. Nawet jeśli dzięki temu mam pracę (inaczej mój zawód pewnie by nie istniał), przeglądając dzienniki informacyjne w kilku różnojęzycznych stacjach telewizyjnych poczułem głęboki żal, że nie mówimy – jako ludzkość – jednym językiem.

W ataku na stację kolejową w Kramatorsku, w którym zginęło około 50 osób próbujących uciec przed wojną, a jeszcze więcej zostało rannych, Rosjanie użyli pocisku, na którym umieścili napis „за детей”. Pokazujące to stacje anglojęzyczne przetłumaczyły ten napis jako „for children” lub „for the children”. Wszystko w zasadzie się zgadza, jeśli tylko dziennikarz danej stacji uzupełnił to tłumaczenie stosowną interpretacją, gorzej jeśli wskutek błędnego zrozumienia napisu wprowadził swoich odbiorców w błąd.

Wyrwana z kontekstu anglojęzyczna fraza „for children” (lub „for the children”) nie jest bowiem jednoznaczna i na język rosyjski może być przetłumaczona jako „за детей”, ale również jako „для детей”. Niektórzy, najwyraźniej nieznający rosyjskiego ani cyrylicy w ogóle dziennikarze, wiedząc jedynie, że napis oznacza „for the children”, pozwolili sobie wczoraj na komentarze o wyjątkowym cyniźmie i bestialstwie rosyjskiej armii, która – ostrzeliwując ukraińskich cywilów – zamieszcza na wysyłanych na nich pociskach i bombach bezduszne dedykacje „dla dzieci”. Ten błędny przekaz powtórzyły wczoraj także niektóre największe polskie stacje informacyjne, tłumacząc z angielskiego i nie zwracając uwagi na rosyjski oryginał lub nie rozumiejąc go.

Nic oczywiście nie usprawiedliwia ataku Rosjan na stację kolejową, na której zgromadzonych było kilka tysięcy osób próbujących się wydostać z terenu działań wojennych. Ale napis na pocisku miał zupełnie inne przesłanie niż to, które do wielu z nas dotarło za pośrednictwem mediów. To nie był pocisk „dla dzieci”, ale pocisk „za dzieci”. Bardzo możliwe, że na zniszczonej części pocisku była dalsza część napisu, być może w pełnej wersji brzmiał „за детей Донбасса”. Czyli że ten zbrodniczy atak miał być zemstą „za dzieci Donbasu”.

https://youtube.com/watch?v=tRHfQGpp5qQ

Nurtuje mnie to, że z tak prostej – wydawałoby się – frazy, w językach słowiańskich w dodatku dość jednoznacznej i chyba niepodatnej na sprzeczne interpretacje, może wyniknąć takie nieporozumienie. Ba, że zniekształcenie znaczenia tej frazy przez osobę tłumaczącą ją na język angielski może się odbić tak szerokim echem, że błędne tłumaczenie powraca następnie do mediów posługujących się innymi językami słowiańskimi, w tym językiem polskim.

Jak tu być optymistą w kwestii dogadania się ludzi między sobą w bardziej złożonych kwestiach, jak tu spodziewać się rychłego sukcesu negocjacji pokojowych, rozejmu i końca wojny, jeśli nawet język, którym się posługujemy, jest wrogiem, którego musimy pokonać po drodze?

Pewnym pocieszeniem jest stale rozwijająca się sztuczna inteligencja. Wiele razy chwaliłem tutaj Google Translate, zwłaszcza porównując tę usługę z Microsoft Bing. Warto odnotować, że w tłumaczeniu frazy „for the children” Google świetnie radzi sobie z kontekstem i rozumie różnicę.

Muszę przyznać, że tym razem i Bing sobie poradził. Jest więc może jakaś nadzieja…

Przed wojną…

Od kilku tygodni trwa wojna. Nic na ten temat nie pisałem, ale co można napisać? Jakie słowa mogą wyrazić to, co czujemy, co myślimy? Jakie słowa mogą skomentować to, co dzieje się tak bezrozumnie, tak bezsensownie?

Wyobraź sobie, że przychodzisz na pierwsze zajęcia w semestrze letnim ze studentami, z którymi od paru tygodni się nie widziałeś, i świat zmienił się przez te parę tygodni nie do poznania. W styczniu martwiliśmy się, jakie będą proporcje między zajęciami zdalnymi a stacjonarnymi w nauczaniu hybrydowym, a na pierwszych zajęciach w semestrze letnim nagle całkiem serio rozmawiamy o śmierci, o zabijaniu, o rzeczach, których w styczniu, przed sesją, w ogóle się nie spodziewaliśmy.

Wyobraź sobie, że przychodzisz na zajęcia i jeden z Twoich studentów łączy się na nie z Ukrainy. Pytasz go, czy jest bezpieczny, czy czegoś potrzebuje, kiedy wraca do Krakowa. A on Ci mówi, że nie wraca, że przyszedł się pożegnać, bo idzie na wojnę. Co można powiedzieć w takiej sytuacji?

Wyobraź sobie, że Twój student z Charkowa przychodzi na zajęcia i wiesz, że jego dom został zrównany z ziemią, a jego rodzina zabita. Wiesz to od innych studentów, bo on sam zachowuje się tak, że trudno się domyślić, że cokolwiek się stało. Wszyscy inni płaczą albo są sparaliżowani.

Wyobraź sobie, że jesteś wychowawcą klasy maturalnej w technikum w dużym mieście na wschodzie Polski i że nagle czterech Ukraińców z Twojej klasy znika bez pożegnania, bo pojechali do domu bić się na wojnie. Kilka tygodni temu zastanawialiście się, czy można zrobić studniówkę w czasie pandemii, dziś kilka osób z klasy wyjechało na wojnę i nie ma z nimi kontaktu.

W kilku grupach zwróciliśmy uwagę na to, że zaczęliśmy używać frazy „before the war” („przed wojną”) w zupełnie innym znaczeniu, niż jeszcze kilka tygodni temu. Przeszliśmy nad tym do porządku dziennego. Do niedawna „przed wojną” oznaczało dwudziestolecie międzywojenne sprzed stu lat, dziś jest to dla nas synonimiczne z powiedzeniem „w styczniu” czy „w ubiegłym roku”.

Ale równie zdumiewające jest, jak niewiele się zmieniło przez te sto lat. Wojna sprawia, że nabiera się dystansu do wydarzeń zarówno bieżących, jak i przeszłych. Zauważyłem, że całkowicie przedefiniowały się moje relacje z ludźmi – bliskimi i dalszymi. Rozmawiamy zupełnie innym językiem i o innych rzeczach. Ale zupełnie inaczej patrzę też teraz na ulotne i fragmentaryczne pozostałości po rodzinie i krewnych, których już z nami nie ma, ale którzy żyli podczas poprzedniej wojny. Zaczynam coraz bardziej rozumieć, dlaczego nie mówili nam o swoich doświadczeniach, dlaczego pewnych rzeczy nie dali nam rady przekazać, choć dziś pewnie by nam się przydały.

Moja Babcia ze strony Mamy, Marta, spędziła część wojny w Warszawie. Widziała Niemca, który wziął żydowskie dziecko za nóżki i roztrzaskał mu głowę o mur. Uciekała pieszo z Warszawy do Częstochowy po Powstaniu z gromadką dzieci, po drodze pomogli jej (podwózką lub dokarmianiem) Niemcy, ale żaden Polak. Miała takie doświadczenia, pamiętała takie rzeczy, a jednak największą traumą z poprzedniej wojny dla mojej Babci pozostało wyzwolenie Częstochowy przez Rosjan w styczniu 1945 roku. Babcia nigdy nie powiedziała, jakim cudem jej koszula nocna została założona przez żonę rosyjskiego oficera podczas zwycięskiej defilady, mogę się tylko domyślać.

Mój Dziadek ze strony Ojca, Piotr, był w Granatowej Policji. Nie wiem, na ile pomagał w eksterminacji częstochowskich Żydów, na ile uczestniczył w rabowaniu i przejmowaniu ich majątku. To był w naszej rodzinie temat tabu i właściwie chyba bym nawet o tym nie wiedział, gdyby nie to, że mój Ojciec, Rajmund, miał po wojnie pod górkę i z uwagi na historię Dziadka nigdy nie mógł awansować w wojsku i pozostał na zawsze szeregowcem.

Nie oceniam Dziadka. Poczytałem trochę i rozumiem, że to nie były łatwe decyzje i że nie sposób nam mówić, co byśmy zrobili na ich miejscu albo co oni powinni byli zrobić. Mój Tata, który był nastoletnim szczylem, dobrze żył z Niemcami stacjonującymi w klasztorze ojców jezuitów tuż za płotem. Malował im kaloryfery w kinie, dzięki czemu mógł obejrzeć pierwszy w życiu film i to za darmo. Uciekający w styczniu 1945 Niemiec zostawił Tacie narty, na których jeszcze ja uczyłem się kilka dekad później jeździć. Któregoś dnia wróciłem ze szkoły i Tata kazał mi spalić te narty. Nie rozumiałem wtedy, czemu, czułem się pokrzywdzony, oszukany. Dzisiaj już chyba rozumiem. W dniach tuż przed tym niepojętym wówczas dla mnie nakazem zniszczenia nart ćwiczyłem jazdę na nartach tuż za oknem wujka Władka, starszego Brata mojego Ojca. Wujek Władek, który był dorosłym mężczyzną podczas wojny, był zesłany na roboty w głąb Rzeszy. Mój Tata i jego starsze rodzeństwo mieli zupełnie inne doświadczenia z hitlerowcami podczas wojny, a im więcej czytam o Granatowej Policji, tym więcej z tego rozumiem, a przynajmniej się domyślam.

Czuję potworną bezsilność. Czuję, że – podobnie jak moi rodzice i dziadkowie – nie mamy większego wpływu na to, co się wokół nas dzieje. Jesteśmy trybikami w bezrozumnej machinie. Cokolwiek zrobimy, cokolwiek powiemy, nie ma tak naprawdę większego znaczenia. To, że w ostatnim tygodniu zajęć w semestrze zimowym nie spodziewaliśmy się w ogóle, jak świat się zmieni i o czym będziemy rozmawiać na pierwszych zajęciach w semestrze letnim, zniechęca mnie do prognozowania przyszłości. Trudno się zdobyć na najmniejsze nawet oznaki optymizmu.

W Stagramie

Instragram, gdy zamykałem na nim konto, był obiecującym serwisem, jednak nikt z moich znajomych go nie używał, a ja korzystałem z kilku serwisów do archiwizowania zdjęć i ich udostępniania, więc zdecydowałem się pozostać na innych, a z Instagrama odszedłem. Po paru latach nadeszły jednak czasy, kiedy coraz częściej słyszę nazwę tego serwisu, także w języku angielskim, także z ust studentów podczas naszych zajęć, nie zawsze poprawnie. Nie wiedzieć czemu, ale ten pozornie łatwy w wymowie wyraz sprawia polskim studentom informatyki kłopoty w wymowie na równi – o zgrozo – z wyrazami computer i internet.

We wszystkich trzech wyrazach problem stanowi oczywiście nie fonetyka i specyficzne spółgłoski czy samogłoski w którymkolwiek z nich, ale stawianie akcentu na nieprawidłowej sylabie. W przypadku wyrazu computer trudno zrozumieć, skąd dziwna tendencja do akcentowania pierwszej sylaby. Za to w wyrazach internet i Instagram dzieje się dokładnie odwrotnie. Wskutek spolszczania akcent przesuwa się na drugą sylabę, zwłaszcza że w języku polskim, odmieniając te słowa przez przypadki, akcent w naturalny sposób przesuwa się na sylaby jeszcze bardziej oddalone od pierwszej (Instagramie, Instagramowi, internetowi itd.).

Po angielsku Instagram mówimy zdecydowanie inaczej niż In Stagram. Akcentujemy pierwszą sylabę. Przykładów warto posłuchać na rewelacyjnym portalu YouGlish.com – polecam nie tylko w tym celu.