Jadąc czwórką w kierunku Nowej Huty słucham – z coraz szerzej otwartymi oczami – jak siedząca obok mnie kobieta dzwoni kolejno do wszystkich swoich znajomych i całej rodziny i oznajmia im radosnym głosem, że ich życie właśnie zmieniło się na lepsze, ponieważ była u ojca Eugeniusza i załatwiła im egzorcyzm. Oprócz mnie jeszcze kilku pasażerów tramwaju daje po sobie poznać, że słyszy sensacyjne nowiny, większość jest pochłonięta własnymi rozmowami lub ma słuchawki na uszach. Zaskoczony strzępkami tego, co mówi kobieta, odrywam oczy od książki i zaczynam z uwagą słuchać. Kolejna rozmowa (bynajmniej nie ostatnia) przebiega mniej więcej tak:
– Elu, to ja. Dzwonię z tramwaju, bo już się nie mogę doczekać. Powiedz, poczułaś coś?… Jak się czujesz, nie czujesz się lepiej?… A Heniu nic Ci nie powiedział? Nie poczuł?… Zapytaj, może jeszcze nie zdążył zauważyć. Spotkała Was taka łaska… Wracam od ojca Eugeniusza i wyobraź sobie, że otrzymałaś egzorcyzm. I Ty, i Heniu, i Stasiu. Dałam mu Wasze zdjęcia i wziął do ręki i tak po nich palcami jeździł, pobłogosławił i powiedział, że otrzymujecie egzorcyzm. Rozumiesz, jaka cię łaska spotkała? Na pewno nie czujesz się lepiej?… Przyjdź wieczorem do kościółka na mszę, zamówiłam w podziękowaniu za dary od Pana Jezusa w ubiegłym roku. Porozmawiamy i wytłumaczę ci, jak się zapisać, żebyś sama poszła. Ojciec Eugeniusz już codziennie cztery godziny przyjmuje i tłumy ludzi są. I każdy wychodzi taki szczęśliwy…
Pogratulować szczęścia i zadowolenia. Z pobłażliwością (i z coraz mniejszą uwagą) słucham kolejnych telefonów. Czuję się trochę niezręcznie, że w moim sąsiedztwie, przy pomocy wysokiej klasy smartfona, w napakowanym elektroniką tramwaju ktoś informuje swoich bliskich, że „otrzymali egzorcyzm”. Nie jestem specjalistą, ale samo to wyrażenie – „otrzymać egzorcyzm” wydaje mi się niezbyt szczęśliwe, a wyobrażenie sobie, że ja mógłbym takowy otrzymać, powoduje, że ciarki przechodzą mi po plecach.
Ale najgorsze jest coś innego. Słuchając głównie audycji popularno – naukowych w radiu BBC albo Bayerisches Rundfunk, czytając starannie wyselekcjowaną prasę i książki, których były kierowca papieski, a dziś metropolita krakowski pewnie nie czyta, żyję w rzeczywistości zupełnie innej niż ta, która mnie otacza. Dopiero w tym tramwaju zrozumiałem, że kilka dni wcześniej, gdy siedemnastoletni Adam zadał mi pytanie o in vitro, to było pytanie z tej obcej mi rzeczywistości.
Gdy Adam spytał, co sądzę o in vitro, w ogóle nie zrozumiałem pytania. Powiedziałem, że nie wiem, co ma na myśli, chociaż wiem, co to za metoda. Wydawało mi się, że od dekad stosowana procedura medyczna, dzięki której urodziło się już siedem milionów dzieci, nie jest czymś, co podlega dyskusji. Dopiero w tym tramwaju zrozumiałem, że wokół mnie faktycznie toczy się jakaś niezrozumiała dla mnie dyskusja o oczywistych rzeczach, w której padają argumenty zupełnie dla mnie niepojęte. A wydawałoby się, że religia, której jednym z ważniejszych dogmatów jest niepokalane poczęcie, będzie miała bardziej przyjazny stosunek do zapłodnienia pozaustrojowego.
Na jakimś wiecu politycznym, którego migawki widziałem w internecie, kardynał Dziwisz potępił in vitro jako niemoralne. Z kontekstu wynikało, że nie był to bynajmniej apel do katolików, by nie stosowali tej metody leczenia niepłodności i zostawili ją niewierzącym, lecz do legislatorów, by w ogóle nie regulowali (a może całkiem zakazali?) tej procedury. Cóż, warto pamiętać, że kościół kiedyś potępiał oświetlenie uliczne, a to tylko jeden z przykładów, które można by ciągnąć w nieskończoność. Z drugiej strony, kardynałowie III Rzeszy z chęcią pozdrawiali Hitlera faszystowskim gestem na różnego rodzaju uroczystościach. Z lektury dzieł świętych ojców kościoła łatwo się dowiedzieć, że kościół nie zawsze stał na straży życia poczętego, a niektórzy teologowie poświęcili całe życie dyskusjom o tym, w którym tygodniu ciąży dusza wstępuje do płodu.
Tak czy inaczej, muszę chyba zrewidować swoje poglądy na otaczającą mnie rzeczywistość i musi do mnie dotrzeć, że otaczający mnie świat to nie sami naukowcy z brytyjskich, niemieckich i amerykańskich uniwersytetów. Naprawdę są wokół mnie ludzie, którzy wierzą w zamach w Smoleńsku, mają rozterki moralne związane z dawaniem życia, a nawet sądzą, że Ziemia jest płaska albo że stanowi centrum wszechświata i jest jedyną kolebką życia.
Jubileusz i gadżety
Jedną z pomniejszych inicjatyw związanych z siedemdziesięcioleciem Politechniki Krakowskiej jest ogłoszony przez moje koleżanki konkurs na plakat reklamujący wydział, na którym się studiuje, ze sloganem w języku obcym. Cztery prace moich studentów zakwalifikowały się do finału. Zachęcam do kliknięcia w każde z tych zdjęć i „polubienia” go na FB – pomożesz w ten sposób w zabawie Arturowi, Sabinie, Monice i Apolonii oraz Magdalenie. Co więcej, zwiększysz ich szanse na zdobycie cennych nagród w postaci smyczy, długopisów i innych gadżetów z logo uczelni.
Koniecznie otwórz linki kryjące się pod każdym z czterech powyższych plakatów i polub każdą pracę konkursową. Od tego może zależeć ludzkie życie. To może być początek czyjejś wielkiej kariery.
Odlatujemy
Nic nie jest wieczne. Nikt nie jest niezastąpiony. Mamy swoje zobowiązania, kredyty, kłopoty. Ale świat idzie do przodu i nie ma racji bytu dyskusja o tym, czy świat ma się przejmować naszymi problemami i pomagać nam w ich rozwiązywaniu.
Po dziewiętnastu latach odejdę z pracy, dostałem wypowiedzenie. Nie ja jeden, bo demografia i rynek rządzą się swoimi prawami bez żadnej litości. To, co przyjdzie, co po nas nastanie, niekoniecznie będzie gorsze.
Staję z boku i patrzę na to, co się dzieje (nie każdy może sobie na to pozwolić, więc nie dziwię się osobom otrzymującym wypowiedzenia, że ponoszą je nerwy), i czuję – prawdę powiedziawszy – spokój. Myślę sobie, że mój lot jest i tak spóźniony. Ostatni uczniowie, którzy puszczaliby za mną papierowe samolociki, skończyli szkołę dwa lata temu. Dziś nikt nie pamięta już ich osiągnięć, nikt nie pamięta, że połowa klasy zdawała rozszerzoną maturę, ani tego, że niektórzy z nich naprawdę zdali ją co najmniej przyzwoicie.
Spotykam ich czasem w tramwaju, na powierzchni Księżyca albo Marsa, chciałoby się powiedzieć, gdy człowiek sobie przypomni, gdzie byli kilka (lub kilkanaście) lat temu. Studiują albo pokończyli studia, pozakładali rodziny, pracują w Stanach, Norwegii, Anglii, Szkocji, Nowej Zelandii. Wożą dzieci do szkoły po Moście Brooklińskim, o którym ja – co najwyżej – mogę pisać wiersze.
Dostałem wypowiedzenie. Jestem szczęśliwy i spokojny. Mój samolot w końcu odleci. Będę miał więcej czasu dla Grzegorzów, Piotrków i Zoś, których zaniedbałem w ostatnich miesiącach. Popatrzymy razem przez chmury na to, jakie skarby kryje powierzchnia ziemi. Skarby, które przez dwie dekady sam wykopywałem.
To jest wpis, w którym szczególnie ciepło myślę o klasie XII technikum mechanicznego (przede wszystkim o Arku, Marcinie i Wojtku), XII technikum mechanizacji rolnictwa, szczególnie o Grzegorzu, Sebastianie i Leszku, X technikum mechanicznego (obyśmy kiedyś jeszcze się spotkali nad Dunajcem, nawet jeśli nie wszyscy już żyjemy), Adamie, Adrianie, Albercie, Łukaszu, Marcinach, Mateuszu, Michałach, Pawle, Piotrku, Przemku, Robercie i Tomku z VIII klasy technikum mechanicznego, a także o klasie VII technikum mechanicznego i VII technikum mechanizacji rolnictwa (z Adrianem i Kamilem) oraz o obecnej klasie II zasadniczej szkoły mechanizacji rolnictwa i zasadniczej szkoły pojazdów samochodowych. A także o Eli i o Pawle, którzy byli wychowawcami dwóch spośród powyżej wymienionych klas. Pierre Morhange to teraz Jean-Baptiste Maunier, a my musimy iść dalej.
Basia mówi, że ten wpis jest obłudny, bo przecież nie zależy mi na tej pracy. Ale ja nie użalam się w nim nad sobą czy nad utratą etatu. Żałuję tych wszystkich lat, które spędziłem w tej pracy, owszem. I ludzi, z którymi coś udało mi się osiągnąć. Zawsze będę mile wspominał swoją pracę tutaj i to, że nie ze wszystkimi poszła ona na marne.
Lekturka nie do zaakceptowania
Przyglądałem się kilka dni temu z lekkim rozbawieniem, jak dwie nastoletnie uczennice robiły notatki na temat fabuły filmu „Titanic” na podstawie artykułu w Wikipedii, co stanowiło ponoć część ich pracy domowej z przedmiotu wiedza o kulturze. Mniejsza z tym, jakie było zadanie albo jaką z niego dostały ocenę, skoncentrujmy się na treści artykułu.
Można się z niego dowiedzieć, że Wielki Kryzys lat dwudziestych ubiegłego stulecia zastrzelił się. Pozostaje nam życzyć sobie, by i obecne problemy ludzkości po prostu się zastrzeliły i byśmy mogli o tym przeczytać w gazetach.
Obawiam się jednak, że problemy musimy rozwiązać sobie sami, a autor artykułu w Wikipedii, który tyle się umęczył, by streścić „Titanica” scena po scenie, musi popracować nad interpunkcją. I nie jest to jego jedyna słabość. Szczególnie podoba mi się proponowana w streszczeniu filmu nauka „jazdę kolejką górską aż do mdłości”. To, że artyści nie chodzą z ludźmi do łóżka, to skrót myślowy zakładający chyba za bardzo mocno, że wszyscy wiemy, o co chodziło w filmie Camerona. Zdanie „Włożył diament do sejfu a ona jego rysunek” na pierwszy rzut oka wydaje się zdaniem niedokończonym i budzi bardzo poważne obawy o los aktu Rose (nie pastwię się już nad interpunkcją). Zaś „Rose nie kochała Cala, ale akceptowała go pod silnym wpływem matki” to zdanie pozornie całkiem sensowne, ale ukryte w nim dwuznaczności są bardzo zabawne. Dobre jest też „Spotkanie przerwało pojawienie się matki i jej znajomych przez co Rose poszła się przebrać na posiłek”.
Piszę to wszystko dlatego, że nie wszystkich moich studentów przekonuje przykład, który zamieściłem kilka lat temu (i przytaczam go także poniżej), w którym wyjaśniam, czemu nie przyjmuję artykułów z Wikipedii jako tak zwanej „lekturki”.
W ramach lektoratu student co semestr powinien się zgłosić z opracowanym przez siebie kilkustronicowym tekstem o tematyce technicznej. Ma się wykazać jego zrozumieniem i wyjaśnić ewentualne wątpliwości lektora. Wolę udawać, że nie rozumiem, dlaczego studenci, mimo olbrzymiej dostępności rozmaitych źródeł, wybierają najczęściej stronę How Stuff Works lub Wikipedię.
Chociaż jestem zwolennikiem otwartego oprogramowania (niniejszy wpis wklepuję na laptopie z Linuxem) i chociaż sam bardzo często zaglądam do Wikipedii w poszukiwaniu informacji lub nawet w trakcie tłumaczenia z angielskiego na polski lub odwrotnie, nie przyjmuję tekstów pochodzących z tego wielkiego zbiorowego dzieła, jakim jest internetowa encyklopedia tworzona przez wolontariuszy z całego świata.
Studenci dziwią się czasem, gdy odsyłam ich z kwitkiem i każę poszukać tekstu o podobnej tematyce w innych źródłach. Ale na przykładzie poniższego wpisu, który po przegranym przez Polaków meczu pojawił się na moment w polskojęzycznej Wikipedii, można się przekonać na własne oczy, że do celów akademickich lepiej jednak posługiwać się publikacjami papierowymi, a w internecie tylko takimi, które nie stwarzają każdemu przygodnemu internaucie możliwości edycji w dowolnej chwili i z dowolnego miejsca.
Wiem, wiem. Pisze się „chujom”, a nie „hujom”. Ale to nie ja edytowałem ten artykuł na Wikipedii. Quod erat demonstrandum.
Niniejszy wpis to odgrzewany kotlet sprzed siedmiu lat, ale z dodatkową surówką.
Miód i mleko
Jak wiadomo, jutro obudzimy się w Polsce mlekiem i miodem płynącej.
Autobusy i tramwaje będą za darmo, do pracy będziemy chodzić tylko dwa dni w tygodniu (we wtorki i środy – w poniedziałek jest za wcześnie, a od czwartku do niedzieli będą różne święta religijne). Paliwo na stacjach benzynowych będzie za darmo, ale i tak nie będzie nikt tankować, bo wszyscy dostaniemy szofera, który będzie do naszej dyspozycji o każdej porze i zawiezie nas luksusową limuzyną wszędzie, dokąd zechcemy się udać.
Dzieci będą szły do pierwszej klasy wtedy, gdy ich rodzice zechcą. W wieku lat czterech, sześciu, ośmiu… Jak się komu podoba. Potem oczywiście będą do szkoły chodzić tylko w takie dni, kiedy uda im się wstać z łóżka o odpowiedniej porze i kiedy nikt im naprawdę nie będzie mógł zaproponować niczego innego, co mogłoby je zainteresować.
Kto ma dzieci, będzie na każde z nich dostawać milion złotych tygodniowo. Kto nie ma, będzie dostawać milion złotych na in vitro. Kto in vitro uważa za grzech, nie będzie zmuszany do stosowania tej metody, a jednocześnie będzie mógł złożyć skuteczne doniesienie do prokuratury na tych, którzy je stosują, a ci z kolei zostaną skazani na karę śmierci. Skazani będą mieli automatyczne prawo łaski pod warunkiem zmiany tożsamości i wyjazdu do innego miasta.
Sklepy będą zamknięte siedem dni w tygodniu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, ponieważ wszystko, co chcielibyśmy mieć, będzie po prostu spadało jak manna z nieba. Kto – mimo wszystko – lubi robić zakupy, dostanie helikopter, którym będzie mógł lecieć na Słowację czy Litwę i w tamtejszych skansenach oddawać się temu prymitywnemu zajęciu.
Emerytura będzie przysługiwała każdemu dziecku poczętemu. Będzie można na nią przejść w dowolnym wieku, a pobierać ją będzie można także po śmierci. Kto chce, będzie pracował, kto nie chce, będzie pobierał emeryturę. Kto lęka się wyrazu „emerytura”, będzie dostawać zasiłek.
Cisza wyborcza także będzie trwała ustawicznie, raz na zawsze. Będą się odbywać wybory, ale każdy będzie na nie chodził wtedy, kiedy mu pasuje, i będzie można głosować według takiej ordynacji wyborczej, jaka nam się podoba. Kto chce, będzie wybierał w jednomandatowych okręgach wyborczych, kto woli, będzie miał do dyspozycji ordynację proporcjonalną albo mieszaną. Będzie też można głosować samemu na siebie, co nie będzie oczywiście miało najmniejszego znaczenia, ponieważ będziemy wszyscy tak szczęśliwi, że bardziej już się nie da.
Codziennie od rana do wieczora będzie świecić słońce, będzie ciepło i przyjemnie, jednak nie za gorąco.
Z Unii Europejskiej wystąpimy, a jednocześnie w niej zostaniemy. Małżeństwom jednopłciowym, jak Irlandia, przyklaśniemy jednogłośnie w referendum, w którym wezmą udział jedynie ich zwolennicy, a jednocześnie będziemy za nie karać rozstrzelaniem, co z pewnością wielu z nas przypadnie do gustu.
Każdy dostanie komnatę na Kremlu, letni domek na Florydzie i wymarzony autograf od swojego idola. Każdy będzie mógł również zostać kandydatem na dowolne stanowisko, wygrać wybory, a w razie porażki udowodnić, że były sfałszowane. Jak wiadomo, każdy – nie tylko prezydent – będzie mógł zdecydować, czy mieszkać na Krakowskim Przedmieściu, w Belwederze czy na Wawelu.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o dobranockę. Kolorowych snów wszystkim. 🙂
Matematyka Dudy
Podczas debaty prezydenckiej kandydat na Prezydenta Rzeczpospolitej Andrzej Duda dał popis matematycznej ignorancji.
Najpierw, mówiąc o zmianach budżetowych związanych z przesunięciami środków na armię, pomylił sobie trzy miliony z trzema miliardami. Chyba, że o milionach mówił celowo, ale wówczas dość śmieszny jest jego argument o cięciach w wysokości 3.000.000 przy budżecie wynoszącym 8.000.000.000.
Potem straszył nas wyjazdem z Polski jakiejś oszacowanej przez siebie liczby miliona dwustu osób. Podawanie tak dokładnej końcówki przy liczbie tej wielkości zdaje się sugerować, że pomylił sobie liczbę milion dwieście tysięcy (1.200.000) z milion dwieście (1.000.200).
Uparcie podczas debaty uważał, że pół miliona osób, które wyjeżdżało co roku z Polski za rządów Prawa i Sprawiedliwości, to mniej, niż pięćdziesiąt tysięcy, które wyjeżdża obecnie.
Trzeba mu przyznać rację w jednej arytmetycznej kwestii. Jeden etat blokowany przez niego od lat na uczelni i odbierający szansę na znalezienie stałej pracy komuś innemu, to rzeczywiście niewiele.
Andrzej Duda miał też ustawicznie problem z policzeniem czasu, który mu przysługuje, albo z usłyszeniem dźwięku sygnalizującego koniec przysługującego mu czasu. Prezydent Rzeczpospolitej powinien umieć liczyć, przynajmniej w jakimś elementarnym zakresie. Umiejętność słuchania też wydaje się być dość ważną predyspozycją do zajmowania stanowiska głowy państwa.
Oj, jak Pan zostanie Prezydentem, polecam korepetycje z matematyki w Szkole Podstawowej Nr 95 w Krakowie. Swoją drogą, piękna inicjatywa…
P.S. Pod koniec Debaty Andrzej Duda zabłysnął znajomością kalendarza, informując nas, że po piątku następuje poniedziałek. Jednym słowem, zapomnijcie o weekendach.
Wycieczka przedszkolaków
Ruchliwy węzeł drogowy Stella-Sawickiego, Kraków. Dwupoziomowe skrzyżowanie, wydzielony przejazd dla tramwajów, po kilka pasów ruchu w każdym kierunku. Rozkosznie nieuporządkowana grupa około trzydziestu maluchów, poganiana przez trzy panie wychowawczynie, wchodzi na jezdnię na czerwonym świetle. Zdumieni kierowcy patrzą z niedowierzeniam, jak część dzieci na pasach, część gdzieś w pobliżu, niekoniecznie równolegle do tych pasów, przemieszcza się krokiem a to swawolnym, a to roztargnionym, a to frywolnie zaczepnym, w kierunku Osiedla II Pułku Lotniczego.
Po przejściu przez jezdnię następuje wyraźna reorganizacja szyku. Na środku skweru, w zacisznym, pełnym zieleni miejscu przy stole do tenisa stołowego i ławeczkach, dwie z pań nerwowo doprowadzają dzieci do porządku, ustawiają je w pary, liczą. Od razu przychodzi mi do głowy, że po ryzykownej przeprawie przez ulicę sprawdzają, ilu szkrabom udało się dotrzeć na drugą stronę, a ile poległo po drodze.
Ale nie, okazuje się, że tylko ja mam takie makabryczne wyobrażenia i jestem pesymistą. Dwie z pań po prostu ustawiają dzieci w pary, by trzecia z nich miała czas na zakup papierosów w kiosku.
Pozory mylą
Jestem świadkiem takiej sceny: dwóch panów, wymachując rękami i głośno, nie kryjąc emocji, komentujących jakieś bliżej mi nie znane zajście, oddala się dziarskim krokiem od pokoju nauczycielskiego. Jeden z nich pokazuje drugiemu kolejne kartki z jakiegoś pliku dokumentów i nie kryje oburzenia.
– Co za matoły! Patrz, tutaj nie umiała się nawet podpisać, jak należy! Zobacz, tu w ogóle nie wypełnili, zostało puste. Jakby nie rozumieli polecenia! A tutaj widziałeś, co napisała? Przecież to w ogóle nie na temat! A tu przecież miało być zostawione puste, a ona coś nabazgrała! A jakim pismem, w ogóle się nie da odczytać!
Gdybym nie wiedział, co jest grane, w życiu bym się nie domyślił. To nie nauczyciele rozmawiający o źle napisanej klasówce. To uczniowie, którzy odebrali jakieś dokumenty od kogoś w pokoju nauczycielskim.
Zabawna sytuacja. Pozwala z dystansem spojrzeć na – wydawałoby się – sztywno przypisane role uczeń – nauczyciel. Z boku potrafimy wyglądać dokładnie tak samo.
Hołd nie całkiem udany
Ministerstwo Edukacji Narodowej dało uczniom, nauczycielom i nam wszystkim w ogóle wspaniałą lekcję o tym, jak nie należy używać portali społecznościowych. Bezmyślne wrzucanie wszystkiego na fejsa i nie moderowanie tego, co się potem z tym dzieje, może zaskutkować czymś takim, jak poniższy „hołd”. Widoczny na zrzucie komentarz wisi już, publicznie dostępny, od wczoraj.
Nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów, dopóki nie poznałem internetu.
Stanisław Lem, 1921-2006
Warto być uczciwym, choć nie zawsze się to opłaca. Opłaca się być nieuczciwym, ale nie warto.
Władysław Bartoszewski, 1922-2015
Pedagogika alternatywna
Jedenaście lat temu miałem takie zajście na lekcji, o którym może lepiej by było zapomnieć, bo zachowałem się wtedy zupełnie nie według wszelkich możliwych wskazówek metodyków i mocno na bakier z przepisami. A jednak długofalowe efekty tego zajścia okazały się zastanawiające.
Była to pierwsza godzina lekcyjna, o ósmej rano, w męskiej klasie. Pod koniec tej lekcji w zasadzie, gdy byłem zajęty zawiłościami budowy zdań złożonych w czasie przeszłym i próbowałem moim wyjątkowo skupionym uczniom przekazać tę gramatyczną wiedzę tajemną, otworzyły się nagle drzwi i wszedł mocno spóźniony Zbyś. Zbyś musiał być chyba w stanie mocno wskazującym na niezdrowe spożycie w dniu poprzednim, choć wnioskowałem to jedynie po jego minie i tym, że nieszczególnie się kontrolował. Pamiętam, że ponieważ byłem akurat bardzo zadowolony, iż udało mi się wytłumaczyć im jakieś wielokrotnie złożone zdanie z czasownikami w czasach i Past Simple, i Past Continuous, i Past Perfect, i ponieważ analizowaliśmy właśnie jakieś inne zdanie, jeszcze bardziej złożone, głośne dywagacje Zbysia o tym, co działo się dzień wcześniej oraz minionej nocy, bardzo mi przeszkadzały.
I nie wiem zupełnie, jak to się stało, ale nie przerywając ani na moment głośnego i dobitnego procesu analizy logicznej zdania, na którym zresztą koncentrowała się dość mocno uwaga przytłaczającej większości klasy, podszedłem do Zbysia od tyłu, wziąłem go „za fraki”, nie wiedzieć jakim cudem podniosłem, przeprowadziłem przez pół klasy, otworzyłem drzwi i wyrzuciłem na korytarz. Wszystko to nie przerywając ani na chwilę gramatycznego wywodu.
Potem, gdy już skończyłem tenże wywód, usiadłem sobie przy biurku, rozejrzałem się po sali i zrozumiałem, że jest okropnie cicho. Panowie nie odezwali się ani słowem i po zanotowaniu pracy domowej wyszli.
Przez kilka godzin nie myślałem o niczym innym, tylko o tym, że za moment zawołają mnie do dyrektora. Że niemożliwe, żebym po takim zajściu nie poszedł na tak zwany dywan. Cały dzień jednak minął i nic.
Natomiast Zbyszek następnego dnia nie spóźnił się ani minuty. Po wejściu do sali podszedł od razu do mnie i powiedział, że chciałby przeprosić za wczoraj. Natychmiast odparowałem, że ja również przepraszam. Podaliśmy sobie dłonie i na tym temat się skończył.
Nie miałem od tamtej pory żadnych problemów w tamtej klasie, ale dzisiaj wspominam ich z przyjemnością. I chociaż anglistą żaden z tych panów nie został, pracowało mi się z nimi do końca już bardzo przyjemnie, a gdy widzę dzisiaj baner ze zdjęciem Marcina, Arka, Damiana, Wojtka i Mariusza w nagłówku mojego blogu, myślę o nich, Zbyszku i reszcie klasy jako o tych, od których nauczyłem się metodyki i dydaktyki więcej, niż od wszystkich wykładowców na studiach razem wziętych.
Ten wpis był pierwszym wpisem na moim blogu. Ukazał się 21 października 2005 roku. Zdjęcia w banerze już nie ma, bo studenci mówili mi, że baner jest brzydki i prymitywny. No cóż, trzeba iść do przodu.