Jeden z moich kolegów anglistów obraził się ostatnio, gdy uczeń wyjaśnił znaczenie angielskiego idiomu „to be pulling one’s leg” tłumacząc je na polski „robić kogoś w konia”. Obraził się nie dlatego, że uczeń jest słaby z angielskiego albo nie rozumiał tłumaczonego wyrażenia, ale dlatego, iż zachował się niekulturalnie i użył w klasie tak potwornego kolokwializmu, wręcz wulgaryzmu. Nie powiedziałem ani słowa, ale przez chwilę się zastanawiałem, czy „robić kogoś w konia” naprawdę jest wyrażeniem wulgarnym. Potem przez dłuższą chwilę rozmyślałem nad tym, na ile „pulling one’s leg” jest z kolei wyrażeniem formalnym, którego nie powstydziłaby się użyć królowa brytyjska podczas spotkania z premierem.
Ale to jeszcze nic. Kiedyś podczas towarzysko – zawodowego spotkania przy grillu koleżanki anglistki zaśmiewały się do rozpuku z ucznia, który na egzaminie opisywał swoje nawyki żywieniowe i powiedział, że jada to i owo, bo ma to w sobie liczne „nutrients”. Nie rozumiałem za bardzo, z czego się śmieją koleżanki, ale w towarzystwie wypada udać, że rozumie się dowcipy opowiadane przez innych. Jak się zorientowałem po chwili, koleżanki śmiały się dlatego, że „nutrients” rozumiały jako „nutrie”.
Uczniowie najlepszego liceum w jednym z byłych miast wojewódzkich dość długo zastanawiali się, czy wyjaśnić pani profesor, czemu nie mogą zachować powagi, gdy wymawia ona „can’t”. Gdy w końcu jej powiedzieli, że jej wymowa to raczej wyraz „cunt”, niestety nie zrozumiała, a oni nie odważyli się wchodzić w dalsze szczegóły.
Na każdym kroku widać, że świat idzie do przodu. Moi uczniowie z obecnej drugiej klasy technikum wprawili mnie kiedyś w zdumienie, gdy bez trudu powiązali polskie słowa, których znaczenie ja musiałem sprawdzać w polskim słowniku slangu miejski.pl, z ich anglojęzycznymi źródłami etymologicznymi. Dlatego drżyjcie, filolodzy i filolożki. Jeśli nie będziecie oglądać filmów, słuchać muzyki młodzieżowej i rozmawiać z prawdziwymi ludźmi, wasz angielski stanie się wkrótce równie śmieszny, jak angielski moich najznakomitszych profesorów uniwersyteckich, którzy byli znawcami Szekspira, ale żyli za żelazną kurtyną i nie mieli dostępu do brytyjskich mediów czy internetu ani nie byli nigdy za granicą. I bądźcie gotowi się uczyć od tych, których uczycie. Motto tego blogu, docendo discimus, nie jest takie głupie, choć wymyślił je Seneka Młodszy prawie dwa tysiące lat temu.
Anonimowi znajomi
Uwielbiam, gdy ktoś zwraca się do mnie mailem z ważną, pilną sprawą, ale zapomina się przedstawić, a ma nieskonfigurowaną skrzynkę pocztową. Pisałem już kiedyś o tym tutaj.
O ile jednak można zrozumieć, że ktoś nie jest przyzwyczajony do korzystania z poczty elektronicznej i popełnia tego rodzaju gafę, o tyle w żaden sposób nie potrafię zrozumieć mnożących się na Facebooku zaproszeń od osób pokroju poniższej. Wraz z falą masowej popularności tego portalu pojawiło się na nim mnóstwo ludzi o fałszywym imieniu i nazwisku, którzy w dodatku o niczym innym nie marzą, jak o zasypywaniu naszych ścian wątpliwej wartości wynikami robionych przez siebie quizów. Na co jednak liczy osoba, która zaprasza mnie do grona swoich znajomych z takimi informacjami profilowymi, nie pojmuję.
Zapałkowy rebus
Dawno nic nie pisałem, bo po wizycie na cmentarzu, gdzie jako gratis do znicza dostałem pudełko zapałek, pogrążyłem się w zadumie. Nie, nie nad marnością ludzkiego losu i przemijalnością naszego bytu, lecz nad rebusem, który producent zapałek umieścił na pudełku.
Teraz obiecuję poprawę, będę pisał regularniej. Tym bardziej, że matury ustne – ku radości Ani i mojej – już się skończyły.
Please me, do me
Jestem świeżo po egzaminie ustnym z języka angielskiego w pewnym liceum ogólnokształcącym, gdzie jako przewodniczący zespołu egzaminującego usłyszałem od maturzystki: „Please me, do me…”.
I naszła mnie refleksja. Zastanawiam się, czy to właściwie w porządku, że zdająca ma zaliczony egzamin, na którym składa egzaminującemu tego rodzaju propozycje?
Przecież albo zrobiła to nieświadomie, czyli nie ma pojęcia, co wygaduje w obcym języku, albo była to propozycja korupcyjna. Kusząca, a jednak niedopuszczalna.
Matura z angielskiego – przeciek – angielski 2011
Jak mi donoszą moi abiturienci z Technikum Mechanizacji Rolnictwa, pojutrze na maturze z angielskiego na poziomie podstawowym będzie następujące zadanie:
Podczas pobytu w Wielkiej Brytanii kupiłeś ciągnikowy kultywator sprężynowy z zapasowym kompletem lemieszy półsztywnych i skaryfikatorem. Zauważyłeś, że uszkodzone było łożysko toczne baryłkowe wahliwe w mimośrodzie oraz brakowało połączeń gwintowych ze śrubą pasowaną o trzpieniu stożkowym. W wiadomości email zgłoś chęć złożenia reklamacji. Napisz na czym polega problem oraz gdzie i kiedy nabyłeś urządzenie i zaproponuj rozwiązanie problemu. Podpisz się jako XYZ.
Przypominam wszystkim maturzystom, by myśleli taktycznie i pamiętali, że nie warto marnować czasu na szukanie w głowie lemieszy i mimośrodu, bo na maksymalną ilość punktów za to zadanie wystarczy napisać:
I have a tractor, but it is not good. It does not work well. I bought it yesterday in your shop. Please, I want my money back.
Myślcie taktycznie. Góra 5 minut na zadanie 7, góra 20 minut na zadanie 8, jeśli ktoś jest przygotowany.
Reszta czasu na to, żeby nie wystrzelać wszystkiego bezmyślnie, tylko zidentyfikować banalnie proste zadania i rozwiązać je poprawnie, a resztę zostawić sobie na koniec i dopiero w ostateczności strzelać.
Powodzenia.
Ten wpis został pierwotnie opublikowany 5 maja 2007
Nie zaśpij na maturę
Wbrew temu co pisze Dariusz Chętkowski oraz wbrew plotkom, które można przeczytać w serwisie Literka, na maturę pisemną nie można się spóźnić. Piszę o tym, bo znam gości, którzy po wyjściu z auta, a przed wejściem do szkoły nie potrafią sobie odmówić puszczenia dymka, w dodatku będą akurat jutro mieli kłopot z dojazdem wynikający ze zwyczajowego dnia targowego, więc jeśli do któregoś z nich dotrą mity i bzdury rozpowszechniane przez dość wiarygodne w końcu źródła, mogą sie poczuć usprawiedliwieni i zachęceni do przyjścia na egzamin kilka minut później, podobnie jak przez cały rok szkolny przychodzili na pierwszą lekcję.
Nie wiem, co ma na celu rozpowszechnianie tego rodzaju informacji, a raczej dezinformacji, chociaż doskonale wpisuje się to w malkontencki ton krytykowania obecnego systemu maturalnego za całe zło tego świata i deprecjonowanie wartości matury w jej obecnym kształcie.
Procedury maturalne są tutaj jednak nieubłagane i jasno określają:
Egzamin rozpoczyna się punktualnie o godzinie wyznaczonej przez dyrektora CKE od rozdania arkuszy egzaminacyjnych. Osoby zgłaszające się na egzamin po tym czasie nie zostaną wpuszczone do sali egzaminacyjnej. Przewodniczący zespołu nadzorującego zapisuje w widocznym miejscu godziny rozpoczęcia i zakończenia pracy z arkuszem egzaminacyjnym.
Egzamin lub odpowiednia część egzaminu rozpoczyna się punktualnie o godzinie wyznaczonej przez dyrektora CKE od rozdania arkuszy egzaminacyjnych. Po rozdaniu zdającym arkuszy egzaminacyjnych zdający spóźnieni nie zostają wpuszczeni do sali egzaminacyjnej. W uzasadnionych przypadkach, jednak nie później niż po zakończeniu czynności organizacyjnych (tzn. z chwilą zapisania w widocznym miejscu czasu rozpoczęcia i zakończenia egzaminu), decyzję o wpuszczeniu do sali egzaminacyjnej spóźnionego zdającego podejmuje przewodniczący zespołu egzaminacyjnego, ale zdający kończy pracę z zestawem egzaminacyjnym o czasie zapisanym na (planszy) tablicy.
W szczególnych przypadkach losowych lub zdrowotnych osoba, która nie stawiła się na egzamin w przewidzianym terminie, ma prawo przystapić do niego w dodatkowym terminie w czerwcu. Należy tylko pamiętać, by wniosek o umożliwienie zdawania w czerwcu złożyć do dyrektora szkoły najpóźniej w dniu, w którym odbywa się egzamin. Warto też wiedzieć, że:
Niezdanie albo nieprzystąpienie do egzaminu maturalnego z przedmiotu lub przedmiotów w części ustnej lub części pisemnej nie stanowi przeszkody w zdawaniu egzaminu maturalnego z pozostałych przedmiotów.
Jeśli więc masz zamiar przyjść na maturę pięć minut po czasie, lepiej od razu idź do lekarza i zastanów się, jak udokumentować wniosek o dodatkowy termin. Spóźniając się na maturę pisemną z języka obcego, na której przez pierwsze dwadzieścia minut odtwarzana jest płyta z nagraniami do części sprawdzającej umiejętność rozumienia ze słuchu, nawet jeśli zostaniesz przez kogoś niefrasobliwie wpuszczony do sali, dajesz punktualnym kolegom i koleżankom niepodważalny powód do unieważnienia egzaminu.
Radosny przejazd
Podczas gdy kilkudziesięciu naszych maturzystów jeden za drugim wyjeżdżało spod szkoły trąbiąc klaksonami swoich aut, książę William i jego wybranka Kate przejeżdżali ulicami Londynu, wypełnionymi milionowym tłumem. Wczesnym popołudniem, gdy oglądali w domach przy obiedzie świadectwa ukończenia szkoły, William i Kate całowali się na balkonie pałacu Buckingham.
Patrząc wraz z dwoma miliardami telewidzów na ten przejazd i pocałunek, poczułem tęsknotę za normalnością i optymizmem. Mniejsza z tym, że królewski ślub – oprócz w pełni profesjonalnej oprawy – stał się okazją do rozplenienia się pospolicie wszelkiego rodzaju kiczu. I tak zazdroszczę Brytyjczykom i innym nacjom Wspólnoty, że mogli świętować coś radosnego, przyjemnego, entuzjastycznego.
W naszej polskiej, przytłoczonej trumnami rzeczywistości nie mogę jakoś sobie przypomnieć niczego, co by nas łączyło pozytywnie. Czcimy same smutne rocznice, oddajemy hołd poległym albo użalamy się nad klęskami. Sukcesy sportowe – ograniczone do kręgów zainteresowanych daną dyscypliną – nie budzą tak powszechnej euforii. Nawet pospieszna, kontrowersyjna beatyfikacja Jana Pawła II, zamiast jednoczyć i cieszyć, stała się tylko katalizatorem negatywnych emocji i w zupełnie nieoczekiwany sposób wprowadziła surową krytykę i dystans do polskiego papieża do głównego nurtu publicystyki.
Dlatego podobał mi się bardzo uśmiech na twarzach maturzystów, dowcip żegnającego ich dyrektora i te kilkadziesiąt aut odjeżdżających ze szkolnego parkingu przy dźwiękach klaksonów. Najchętniej wsiadłbym do jakiegoś magicznego auta i odjechał wraz z radosnymi maturzystami do jakiegoś weselszego kraju.
Nie zohydzić historii
Informację z „Gazety Wyborczej” o Grobie Pańskim na Jasnej Górze przyjąłem z takim niedowierzaniem, że nie wytrzymałem i przeszedłem się sam zobaczyć, czy to prawda, czy paskudna insynuacja złowrogiej, antypolskiej gazety, która rzuca oszczerstwa pod adresem kościoła. Galeria zdjęć wyglądała wprawdzie dość wiarygodnie, ale nie chciało mi się jakoś wierzyć, że w jednym z największych katolickich sanktuariów w Polsce urządzono sobie szopkę z symbolicznej dekoracji wielkopiątkowej i poświęcono tę dekorację pamięci katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem w ubiegłym roku, w której to zginął polski prezydent z małżonką i blisko setka innych osób, podążających na uroczystości rocznicowe do Katynia. Wydawało mi się niemożliwe, że ktoś celowo rozstawił w kaplicy cudownego obrazu dziewięćdziesiąt sześć drewnianych krzyży, a przykryte ciało Jezusa umieścił na instalacji składającej się z wielometrowej wstęgi polskiej flagi oraz czarnej folii, mającej się kojarzyć z tą, na której układano nosze z ciałami ofiar katastrofy smoleńskiej. Wśród innych elementów umieszczono też brzozy, o które zawadził prezydencki samolot, a także świece mające przypominać żałobę Polaków na Krakowskim Przedmieściu.
Na Jasnej Górze na własne oczy, ale z równym niedowierzaniem, patrzyłem na niezrozumiałe dla mnie pomieszanie religii z polityką. O ile miałem jeszcze jakąś nadzieję, że smoleńska interpretacja „Gazety” to pomyłka, moje wątpliwości rozwiały billboardy zawieszone na dziedzińcu przed kaplicą, na których umieszczono podpisane zdjęcia wszystkich ofiar wypadku sprzed ponad roku.
Zastanawiam się, na ile ta instalacja szanuje pamięć osób, które zginęły w katastrofie, a były ateistami, feministkami, kontestowały katolicki światopogląd. Czy ustawianie im krzyży przysłaniających ołtarz z cudownym obrazem nie jest przywłaszczaniem sobie ich śmierci do własnych celów? Zastanawiam się, jak należy właściwie rozumieć ułożenie ciała Chrystusa na biało-czerwonej fladze.
To, że kościół katolicki w Polsce zdaje się coraz bardziej kościołem jednej opcji politycznej, w sumie niewiele mnie obchodzi. To, że zamyka się na ludzi, którzy szukają w nim bardziej intelektualnej refleksji nad pierwotnymi i uniwersalnymi znakami chrześcijaństwa, to też nie mój problem. Czuję się jednak odpowiedzialny za coś innego: co zrobić, by pamięć o tym tragicznym wydarzeniu przetrwała i nie została zawłaszczona przez radykalne skrzydło narodowo – katolickie? Jak sprawić, by przyszłe pokolenia wiedziały, że w prezydenckim samolocie zginęli ludzie wszystkich opcji politycznych i światopoglądowych, którzy umieli się jakoś dogadać i wsiąść na pokład jednego samolotu, i dla których kłócenie się bez końca o pierdoły, jakiego jesteśmy obecnie świadkami, byłoby nie do pomyślenia? Czy ci ludzie uwierzyliby, że w ich imieniu ktoś będzie odprawiał żenujące harce wokół krzyża albo licytował się o ilość i lokalizację pomników? Czy uwierzyliby, że ktoś im poświęci dekorację Grobu Pańskiego na Jasnej Górze?
Mnie Smoleńsk zupełnie już obrzydł i nie mogę o nim słuchać ani czytać. Nie tylko mnie, bo blokująca smoleńskie treści wtyczka do przeglądarek internetowych bije rekordy popularności. Będzie szkoda, jeśli ta nieprzerwana histeria i żałoba sprawi, że katastrofa smoleńska zostanie przez kogoś zawłaszczona i jej obraz w świadomości przyszłych historyków ulegnie zafałszowaniu. Pamiętajmy, że to byli normalni ludzie, i że wielkość tej tragedii polegała także na różnorodności ofiar. Niektórzy w sekundzie śmierci być może odmawiali różaniec, niektórzy – co akurat wiemy na pewno – krzyczeli „K…wa!”, ale nikt z nich nie chciałby chyba być przedmiotem nieskończonych targów politycznych.
Trąba nad Krakowem
Nad Krakowem wichura, ale wyjaśnienie jest proste. To nowa chrześcijańska rozgłośnia radiowa, za sprawą fal różnych częstotliwości i mediów strumieniowych obejmująca swoim zasięgiem cały świat, ostrzega wiernych przed Dniem Sądu, a dzień ten coraz bliższy. Został nam równo miesiąc.
Na ulicach Krakowa pojawiły się billboardy z dokładną jego datą i biblijną gwarancją sprawdzenia się przepowiedni, ponieważ data końca świata została przez Świętego Boga ujawniona w ostatnich latach dzięki pogłębionemu rozumieniu biblijnych algorytmów.
Dzień Sądu przyjdzie 21 maja tego roku, za dokładnie miesiąc. Billboardy odsyłają do strony internetowej radia, na której – także po polsku – dostępne są ciekawe materiały do czytania i słuchania. Na widok billboardów, jak donosi mój student Kamil, w tramwajach dochodzi do wybuchów wesołości zmieszanych z konsternacją i niepewnością.
Najważniejsze przesłanie dla maturzystów: nie zmarnujcie ostatnich tygodni życia na tym łez padole na naukę do stresujących egzaminów i na ich zdawanie. Niektórzy z Was do ostatniej chwili będą zdawać egzaminy ustne, a koniec świata zastanie ich nieprzygotowanych. Odwróćcie się lepiej od Waszych grzechów i błagajcie Boga o przebaczenie, bo próżny Wasz wysiłek wkładany w maturę, skoro jej wyniki mają Wam być podane ponad miesiąc po końcu świata!
Otwórzcie oczy na prawdę, a uszy na Family Radio.
Francuzi zwiedzają
Grupa młodzieży z Francji odwiedza z trójką opiekunów zespół składający się z podstawówki i gimnazjum. Podczas zwiedzania budynku z uznaniem, ale bez emocji, odnotowują niewątpliwe osiągnięcia szkoły w pracach remontowych i adaptacyjnych, wyposażaniu pracowni w pomoce dydaktyczne, często przy wydatnej pomocy środków unijnych.
Żywe zainteresowanie budzi jednak coś zupełnie innego – obok godła i krzyża w każdej pracowni wiszą zdjęcia Jana Pawła II, a w niektórych pracowniach uczniowie stworzyli okolicznościowe wystawki, kąciki pamięci ku czci papieża. Nauczyciele z Francji najpierw są trochę zaskoczeni, bo z rozmowy podczas powitania z dyrektorem zrozumieli, że to szkoła publiczna, ale – z sympatią i nieskrywanym entuzjazmem – fotografują ekspozycję papieską w jednej z klas. W ich szkole, chociaż katolicka, chyba by się czegoś takiego nie dało zrobić w klasie. Są pełni uznania dla polskiej wolności słowa i swobody manifestowania przywiązania do polskiego papieża.
Przejeżdżamy pod znajdujący się w pobliżu drewniany kościółek z XVII wieku. Francuska młodzież z tej – było nie było – katolickiej szkoły rozgląda się po wnętrzu z obojętnym wyrazem twarzy. Stoją z rękami w kieszeniach, żując gumę, tyłem do ołtarza. W grupkach dyskutują o wieczornej imprezie. Od jednego z ich nauczycieli dowiaduję się później, że rodzice wybrali dla nich szkołę katolicką, bo słynie ona z większej dyscypliny. Raz w tygodniu mają możliwość korzystania z posługi kapłańskiej na terenie szkoły, ale korzysta z tego około 5% uczniów. Zachwycona kościółkiem jest jedna z opiekunek – nauczycielka historii. Nigdy dotąd nie była w drewnianym kościele. Trochę nie całkiem rozumie, dlaczego w jednym z ołtarzy znajduje się obraz przedstawiający Jana Pawła II. Przecież w kilkusetletnim kościele musiało być w tym ołtarzu do niedawna coś innego.
Po kilku dniach czytam, co nasi goście z Francji piszą na Facebooku pod zdjęciami z pobytu u nas. Są zachwyceni, niczego nie żałują, ale największe wrażenie zrobiły na nich rzeczy, których wcale byśmy się nie spodziewali.