Legendarny polski tygodnik „Polityka” jest od teraz dostępny w edycji na Kindle. Dotąd czytałem przez internet, albo sporadycznie w wersji papierowej, ale dziś – z prawdziwą przyjemnością – poświęciłem 4 dolary i zostałem prenumeratorem pierwszego polskiego magazynu oficjalnie dostępnego na Amazonie. Zdążyłem już przeczytać znakomity wstępniak ubolewający nad beatyfikacją Jana Pawła II (takiego głosu wyraźnie brakuje w polskim dyskursie publicznym, brawo!) i obejrzałem rysunki Andrzeja Mleczki i Henryka Sawki, a teraz muszę sobie znaleźć więcej czasu na czytanie w moim planie zajęć. Trzeba będzie chyba więcej jeździć środkami transportu publicznego…
Przy okazji, gdzie się podziały czasy, w których książki do pracy magisterskiej musiałem przepisywać odręcznie w czytelniach bibliotek rozsianych w promieniu kilkuset kilometrów, niejednokrotnie uprzednio je rezerwując albo zamawiając ich sprowadzenie z innych bibliotek? Dziś większość z tych książek można z łatwością ściągnąć w pdf-ie lub jednym z typowych dla elektronicznych książek formatów, jeśli nie legalnie, to na pewno przy pomocy torrentów.
A urządzenia takie, jak Kindle, w coraz prostszy i szybszy sposób pozwalają nam zakupić książki, które w wersji papierowej nie dotarły jeszcze do księgarń – tak kupowałem niedawno The Moral Landscape: How Science Can Determine Human Values Sama Harrisa.
* Jeśli nie wiesz, co to jest Kindle, zapraszam tutaj albo tutaj.
Biotechnologia z przyszłością
Wzruszyłem się dzisiaj bardzo, widząc w tunelu dworca poniższe ogłoszenie, podpisane drobnym drukiem „studentka biotechnologii”. Może stąd moje wzruszenie, że prenumeruję „Scientific American” i cieszę się, że czytują go również studenci. A może dlatego, że biotechnologia, jak szacują specjaliści od prognoz zatrudnienia, to bardzo przyszłościowy kierunek studiów. A może dlatego, że jeśli te plakaty porozklejane w centrum Krakowa odniosą zamierzony skutek, to komuś spełnią się marzenia, a życie będzie jak w bajce? Chyba że chodzi tylko o zwrot gazety…
Klejnoty koronne
Już tylko niespełna trzy miesiące dzielą nas od historycznej uroczystości zaślubin brytyjskiego następcy tronu, księcia Williama, i jego wybranki, Kate Middleton. To inspirujące i pobudzające do patriotyzmu wydarzenie można, jak się okazuje, przeżywać na wielu płaszczyznach. Wszak stosunek płciowy z ukochaną osobą, jak głosi motto reklamowe Heritage Condoms, to równie wyjątkowa, niezapomniana okazja, jak królewski ślub.
I stąd pomysł wypuszczenia na rynek specjalnej okolicznościowej serii prezerwatyw, w opakowaniach po trzy sztuki za jedyne 5 funtów. Ten „król pośród kondomów”, łącząc w sobie „książęcą moc” i „wrażliwość księżniczki”, stanowi gwarancję iście „monarszej przyjemności”. Kolekcjonerskie pudełeczko z wizerunkiem książęcej pary zawiera, oprócz trzech prezerwatyw, także pamiątkowy portret Williama i Kate, „stworzony specjalnie na potrzeby Crown Jewels”.
Nazwa handlowa prezerwatyw to prawdziwy majstersztyk marketingowy i sprytna gra słów. Klejnoty królewskie to bowiem nie tylko przechowywane w the Tower of London od 1303 roku insygnia władzy, ale – w mowie potocznej, podobnie jak po polsku – określenie męskich narządów płciowych, szczególnie jąder. Klejnoty – jedne i drugie – zasługują bezwzględnie na troskliwą ochronę i są niezwykle cenne.
Warto wiedzieć, że amerykański wyraz „rubber” w języku brytyjskim nie odnosi się do prezerwatyw, lecz do gumek używanych do wycierania znaków naniesionych ołówkiem. Trzeba się też wystrzegać przenoszenia na angielski polskiego wyrazu „prezerwatywa”, ponieważ „preservatives” w języku angielskim ma zupełnie odmienne znaczenie i oznacza po polsku „konserwanty”.
Nie wątpię, że producent „Crown Jewels” przedkłada sukces finansowy niniejszego pomysłu nad patriotyczny wymiar całego wydarzenia, ale zastanawia mnie, na ile coś podobnego mogłoby mieć miejsce w Polsce. I w jakiej roli wystąpiłyby nasze najbardziej polskie media – reklamowałyby ten rodzaj umiłowania ojczyzny czy rozprawiałyby się z nim z całą swoją narodową surowością.
Na trzy lata
Były czasy, gdy Wieczorowy Uniwersytet Marksizmu – Leninizmu był dla niektórych dopustem bożym, który traktować trzeba było z szacunkiem i udawać, że uczestnictwo w nim to zaszczyt i wyróżnienie.
W pewnym nauczycielskim środowisku kadra pedagogiczna, nieszczególnie przekonana do tej formy kształcenia, zdołała w komunistyczne szkolenie wrobić jednego z wicedyrektorów, któremu nie wypadało odmówić. Po oddelegowaniu go na wieczorowy uniwersytet, podczas rozmowy w pokoju nauczycielskim zatroskani koledzy i koleżanki współczuli szefowi (niektórzy szczerze, a inni fałszywie, w głębi serca odczuwając ulgę, że odsunęli przykry obowiązek od siebie). Nie dostrzegając fałszu i kpiny w ich zatroskanych głosach dyrektor zaczął ich uspokajać:
– Jakoś to będzie, to tylko jeden rok.
Na co jeden z kolegów, późniejszy burmistrz jednego z małopolskich miasteczek, dowartościował szefa:
– Widzi Pan Dyrektor, ja to bym Pana na dwa, ba, nawet na trzy lata oddelegował!
Docendo discimus
Dobrze jest mieć studentów mądrzejszych od siebie, ale trzeba się z tym niejako pogodzić, zawstydzić i korzystać z sytuacji – czerpać garściami z ich wiedzy, z pożytkiem dla siebie. Zamiast ich gnoić, może lepiej poczuć od nich inspirację do własnego rozwoju i spróbować się od nich czegoś nauczyć. Inaczej gotowi przyjść w bordowych koszulach.
Wisielec po angielsku
Sporo czasu minęło, odkąd wrzuciłem na serwer program Hangman 2.0, a tu tylko 18 pobrań, przy pobraniach innych programów idących w tysiące. A tymczasem Hangman jest oryginalny, świetny, i „swój”, nie jakiś tam freeware’owy znajda z internetu. Napisał go student informatyki na Wydziale Mechanicznym Politechniki Krakowskiej, Marcin Stępień, jako jeden z elementów swojego zaliczenia lektoratu specjalistycznego.
Program umożliwia grę w klasycznego wisielca na ekranie komputera w jednej z dwóch wybieranych w opcjach wersji graficznych. Słowa posegregowane są według stopnia trudności i w kategoriach tematycznych, a po zakończeniu odgadywania danego słowa – bez względu na to, czy grającemu się udało, czy został powieszony – wyświetlany jest wyraz wraz z polskim tłumaczeniem.
Polecam serdecznie. Plik można pobrać z tej strony forum po uprzednim zarejestrowaniu. W tej chwili program ma same maksymalne oceny od użytkowników forum, co zdaje się stanowić wystarczającą zachętę do zapoznania się z nim. By pobrać plik, trzeba być zalogowanym, w przeciwnym wypadku opcja pobrania jest niedostępna.
Przewartościowania, czyli Hitchcock po 42 i 48 latach *
Nauczyciel wiele się może nauczyć od młodzieży i czasem wiedza, którą od uczniów pozyskuje, zaskakuje go nad wyraz i odkrywa przed nim wartości, o których nie miał pojęcia, a istniejące hierarchie burzy i miesza.
Nie miałem pojęcia, że gdy na kółku filmowym obejrzymy „Ptaki” Hitchcocka, będzie to taka sensacja. A tym bardziej nie mogłem przypuszczać, że moi uczniowie tak się na seansie ubawią. Każdemu z mojego pokolenia „Ptaki” kojarzą się jako film wprawdzie stary (miał 9 lat, gdy się urodziłem), pełen prymitywnych na dzisiejsze czasy efektów specjalnych, ale to jednak horror. Ten film jednak trzymał nas w napięciu, jednak czuło się niepokój patrząc na kolejne ptasie ataki w Bodega Bay.
Tymczasem dla moich uczniów film był śmieszny. Chwilami tarzali się po podłodze ze śmiechu, jakby zupełnie nie czuli hitchcockowskiego suspensu ani nie pamiętali o ptasiej grypie, która wówczas krążyła po Europie. Moje nieśmiałe podejrzenia dotyczące alkoholu bądź środków odurzających, które zaburzyły ich percepcję i rozumowanie, rozwiały się jednak stosunkowo szybko, gdy zrozumiałem, słuchając ich komentarzy, że przecież oni mają rację.
Po co facet, który właśnie zabił dechami z zewnątrz wszystkie okna, szczelnie zasuwa zasłony? Albo jaki sens ma przybijanie gwoździami lustra do drzwi, które wedle wszelkiej logiki i konsekwencji są podziurawione jak sito i właściwie już nie są w stanie utrzymać gwoździa? Albo po co kobieta, która zagląda do pokoju pełnego ptaków, wchodzi doń i zamyka za sobą drzwi, zamiast pozostać na zewnątrz? Albo od kiedy to zakrwawionego, pokaleczonego człowieka wyciera się z krwi i nie ma on już żadnych widocznych ran?
Słuchając tych komentarzy i widząc reakcje moich uczniów zrozumiałem po raz kolejny, że co by nie mówić, przychodzące pokolenia nie są wcale głupsze. Narzekamy na nich codziennie, że nie potrafią tego czy owego, że mają trudności z taką czy inną umiejętnością, albo – gorzej – zapamiętaniem encyklopedycznej wiedzy z takiej czy innej dziedziny. Ale potem siadamy z nimi w na wpół ciemnej sali przed wielkim kinowym hitem sprzed pięćdziesięciu lat i dociera do nas, że jesteśmy głupkami, którym nigdy nie przyszło do głowy to, na co oni w mgnieniu oka zwracają uwagę i z czego się śmieją.
* Ten wpis pochodzi z 20 października 2005 i był pierwszym wpisem na tym blogu.
Panowie sytuacji
Poniższa historyjka sprzed lat najlepiej zobrazuje, dlaczego lubię uczniów błyskotliwych i sprytnych, chociaż nieszczególnie potulnych. Historyjka autentyczna, ale sprzed tak wielu lat, że mnie nie było jeszcze chyba na świecie, zasłyszana od emerytowanego kolegi nauczyciela.
Rzecz miała miejsce w środku nocy w internacie, w którego dwóch częściach, przedzielonych dyżurką drzemiącego stróża, mieszkali oddzielnie dorośli uczniowie i uczennice starszych klas szkoły średniej. Około godziny wpół do drugiej dwóch dziarskich młodzieńców postanowiło – korzystając z późnej godziny i wyjątkowego zmęczenia, jakie o tej porze musiał odczuwać stróż – przeczołgać się ostrożnie pod jego okienkiem i przedostać się do żeńskiego skrzydła budynku.
Plan praktycznie się udał, chłopakom udało się bez problemu przejść stróżowi pod nosem, a następnie – pokonawszy kolejne schody – znaleźli się w korytarzu pełnym wejść do pokojów dziewcząt. Tu ogarnęły ich poczucie triumfu i wesołości, więc zaczęli wydawać z siebie dźwięki na tyle głośne, że w końcu uchyliły się drzwi jednego z pokojów. Wyjrzały z nich głowy dwóch profesorów płci jak najbardziej męskiej, z których jeden – zmierzywszy chłopców surowym wzrokiem – spytał:
– A co wy tu robicie o tej porze?
W ułamku sekundy jeden z chłopców odparował, nieprzypadkowo chyba zapominając o formie grzecznościowej:
– A wy?
Zapadła chwila ciszy, po czym – w miarę stopniowego pojmowania przez nauczycieli, kto tutaj jest panem sytuacji – surowa mina ustąpiła konsternacji, a następnie z ust profesora padły słowa:
– Nie widzieliście nas tu.
– Wy nas też. – odpowiedział rezolutnie uczeń, który należał do gatunku uczniów, jakich się nie zapomina.
Bracia Moskale
Stali bywalcy mojego blogu wiedzą, że Jarosław Kaczyński jest osobą, która nie mogła dotąd tutaj liczyć na nic innego, niż na krytykę. Dzisiaj postanowiłem jednak zrobić wyjątek. Postanowiłem przypomnieć wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego z maja ubiegłego roku i tym samym wyrazić głęboką nadzieję, że prezes partii o pięknej nazwie weźmie udział w rocznicowych uroczystościach smoleńskich organizowanych wspólnie przez stronę polską i stronę rosyjską. W Smoleńsku zginęli w końcu nie tylko jego brat i bratowa, ale także – tym samym – głowa państwa, a wraz z nią osobistości reprezentujące pełne spektrum politycznych opcji, warto więc wznieść się ponad żenująco prymitywne podziały i przestać organizować czy też prowokować comiesięczne ekstremistyczne zjazdy czarownic pod Pałacem Namiestnikowskim.
Dziś, tyle miesięcy od katastrofy, musimy się pogodzić z tym, co każdy zdrowo myślący człowiek wiedział już 10 kwietnia. Światowa opinia publiczna przyjęła zresztą raport w sprawie katastrofy bez emocji i ze zrozumieniem. Słowami Jarosława Kaczyńskiego, prawdę musimy poznać nawet wtedy, jeśli jest ona bardzo bolesna. Do tej tragedii nie powinno było dojść i ktokolwiek ponosi osobistą odpowiedzialność za rozbicie prezydenckiego samolotu, popełnił w Smoleńsku samobójstwo – mniej lub bardziej świadomie – pociągając za sobą w otchłań śmierci blisko 100 innych osób.
Dziś nie jest istotne, czy naciski na pilotów wywierał podpity generał Błasik, czy ich żony. Nie jest istotne, czy generał Błasik wypił jeszcze przed przywitaniem prezydenta na lotnisku w Warszawie, czy dopiero na pokładzie. Nie jest istotne, czy rosyjscy kontrolerzy popełnili błąd zezwalając samolotowi z Kaczyńskim na pokładzie lądować. Jak mogli temu lądowaniu zapobiec, najlepiej chyba kwituje Lech Wałęsa mówiąc, że mogli strzelać na postrach. Co by się działo, gdyby Rosjanie nie pozwolili Kaczyńskiemu lądować, pięknie pokazuje Remek Dąbrowski.
To, co jest dzisiaj ważne, to by wyciągnąć wnioski. By z pokorą uderzyć się w piersi i przyznać, że nikt Polaków nie zmuszał do lądowania w stylu kamikadze. I by nie sączyć jadu nienawiści do słowiańskiego, jakże bliskiego nam narodu, który umiał ogłosić w kraju żałobę i pochylić się nad polską tragedią pomimo faktu, że zmarły polski prezydent był rusofobem i czynił z tego cnotę. Jarosławie Kaczyński, nie wmawiaj kolejnemu pokoleniu Polaków, że są Chrystusem Narodów ciemiężonym przez Moskali. Przypomnij sobie swój apel z maja ubiegłego roku. Otrząśnij się, chłopie, wreszcie i skończ tę demolkę. W imię pamięci o warszawskich powstańcach, którzy byli oczkiem w głowie twojego brata, w imię pamięci polskich oficerów w Katyniu, pomordowanych strzałami w tył głowy, których to śmierć bagatelizowana jest teraz i sprowadzana do banału przez porównania z wynikami sekcji zwłok ofiar wypadku. W imię tego wszystkiego, przestań niszczyć uczucie patriotyzmu w ludziach. Idźmy do przodu. Polska jest najważniejsza.
Cześć dla Batmana
Jeden z moich uczniów przywitał dzisiaj księdza słowami „Cześć Batman!”, co wywołało ponoć u przywitanego reakcję alergiczną i nerwową. Wszczęto intensywne śledztwo celem ustalenia sprawcy (myślałem, że łatwo go rozpoznać po głosie, skoro się uczy klasę od paru miesięcy, ale widocznie niewiele na religii się odzywa). Panowie musieli chyba coś opacznie zrozumieć, bo padły ponoć groźby wydalenia z kościoła oraz wezwania policji w związku z zaistniałym zajściem. Policja jednak nie przyjechała, więc domyślam się, że zaszło zwykłe nieporozumienie i druga mechanika źle odebrała jakieś słowa katechety jako groźbę, podczas gdy nie mógł on mieć na myśli niczego złego.
Po chwili zastanowienia doszedłem do wniosku, że to prawdziwy zaszczyt być nazwanym Batmanem. W końcu ten komiksowy i filmowy superbohater, którego sławę porównywać można chyba jedynie z Supermanem, to prawdziwa klasyka gatunku. Jego postać w jednoznaczny sposób opowiada się po stronie dobra i pilnuje porządku w Gotham City już ponad 70 lat. Pomaga ludziom prawym, prostym i sprawiedliwym, a gnębi knujących niecne plany złoczyńców – morderców i złodziei. Magazyn SFX uznał Batmana za największego superbohatera w historii, a to chyba najdobitniejszy możliwy dowód na to, że Batman wychodzi naprzeciw potrzebie autorytetu.
Bywa, że tenże uczeń zwraca się do mnie „ojcze niebieski”. Nie przyszło mi nigdy do głowy zastanawiać się nad tym, czemu tak robi, ale bez wątpienia nie ma na myśli niczego złego.