W tym miesiącu mieliśmy tak zwany Dzień Nauczyciela, choć oficjalna nazwa święta jest nieco inna. Tego dnia udało mi się uniknąć otrzymania wszelkich kwiatków czy jakichkolwiek innych prezentów. Moich pierwszoklasistów wprawiło w lekką konsternację to, że nie przyjąłem od nich pięknego słonia z olbrzymią wstążką na trąbie, lecz odesłałem ich ze słoniem do dyrektora. Ale nieliczni z nich, którzy podczas szkolnych uroczystości Dnia Edukacji Narodowej byli obecni, przyjęli z pewnym zrozumieniem fakt, że mam taki dziwaczny zwyczaj i kwiatów ani żadnych innych łapówek czy oznak sympatii od uczniów po prostu nie przyjmuję.
Parę lat temu wyleczyłem się skutecznie z przyjmowania prezentów, gdy ówcześni maturzyści z technikum mechanicznego kilkakrotnie pokłócili się przy mnie o składkę na kwiatki dla nauczycieli, a potem jeden z nich bardzo niegrzecznie apelował do nich o złożenie się po 20 złotych na ten – w jego mniemaniu – gest wdzięczności, umieszczając ich nazwiska i pewne bardzo niecenzuralne słowo w statusie na komunikatorze internetowym. Zapowiedziałem wtedy panom, że żadnych kwiatków od nich nie przyjmę, a nawet obietnicy dotrzymałem, chociaż jeden z nich próbował mi bardzo wytrwale podziękować za trud włożony w ich edukację. Myślę, że ta odmowa nie odbiła się cieniem na naszych stosunkach, bowiem z większością z nich spędziłem później bardzo udanego Sylwestra, a wyniki ich matury do dziś napawają mnie dumą i uważam je za jedno z największych moich życiowych osiągnięć, nawet jeśli są dużo słabsze, niż wyniki niektórych innych roczników.
Podobnie dziwaczne są moje poglądy na temat życzeń z okazji Dnia Nauczyciela. Najpiękniejsze, jakie dostałem w tym roku, były od absolwenta, z którym tego dnia rozmawiałem kilka minut przez telefon. Marcin chyba w ogóle nie pamiętał o tym, że jest tego dnia takie święto. Porozmawialiśmy chwilę o czymś zupełnie innym, a jakiś czas później dostałem od niego SMS-a, w którym podziękował mi za tę krótką rozmowę pisząc, że była mu bardzo potrzebna. Zaprawdę, Marcinie, mnie również. Dużo bardziej niż kwiatki i słonie, dużo bardziej niż wiersze i akademie.
Wiekopomna rocznica
Arcybiskup James Ussher, głowa kościoła irlandzkiego w XVII wieku, na podstawie dokładnych studiów biblijnych doszedł do wniosku, który daje nam w ten weekend i w nadchodzącym tygodniu powód do świętowania. Otóż – według jego kalkulacji – do stworzenia świata doszło na krótko przed zmierzchem 23 października 4004 roku przed naszą erą. W związku z tym świat miał w dniu wczorajszym swoje 6013-te urodziny (należy pamiętać o tym, że dodając liczby do siebie może nam się coś nie zgodzić, bo po drodze jest rok zerowy). Dzisiaj przypada nam rocznica stworzenia wód, po których unoszą się lądy, we wtorek urodziny obchodzą Księżyc, Słońce i inne ciała niebieskie, nasze największe święto w czwartek, a w piątek przypada rocznica dnia siódmego, kiedy Stwórca odpoczął po swoim dobrze wykonanym dziele.
Jeśli chodzi o sposób świętowania, skłaniam się do uczczenia rocznicy w podobny sposób, jak profesor PZ Myers z Uniwersytetu Minnesota Morris, z którego blogu dowiedziałem się o tym wielkim święcie.
Reklama z jajami
Znakomity blog Jeffrey Hill, który serdecznie polecam, zwłaszcza miłośnikom języka angielskiego, przy okazji pokazania pełnej dwuznaczności reklamy Axe przypomina cały szereg idiomów z jajami. Ciekawe, jak niektóre mają prawie dosłowne odpowiedniki w języku polskim, na przykład „It takes a lot of balls to do that”, a inne mają zupełnie odmienne znaczenie od swoich literalnych tłumaczeń, na przykład „What a load of balls!”.
W obronie biskupów
W niektórych kręgach wielkim oburzeniem zareagowano na apel biskupów polskich do parlamentarzystów, w którym przypominają posłom katolickie stanowisko w kwestii zapłodnienia pozaustrojowego i grożą ekskomuniką, jeśli wybrańcy narodu zagłosują wbrew temu stanowisku. Nie do końca rozumiem, skąd to oburzenie.
Bowiem chociaż apel biskupów uważam za stek bzdur bez żadnego pokrycia, w dodatku zawierający celowe manipulacje i kłamstwa, jak powoływanie się na autorytet nauki zupełnie wbrew opiniom naukowców, to szanuję prawo hierarchów do głoszenia poglądów religijnych dowolnego rodzaju, pod szyldem religii bowiem mają prawo głosić, cokolwiek zechcą, łącznie z tym, że Jezus Chrystus, Syn Boży, zmartwychwstał, a poczęty był w łonie Maryi Dziewicy. Oburzenia posłów i ich wyborców nie rozumiem, bo przecież każda organizacja zrzeszająca ludzi wokół jakichś ideałów ma prawo oczekiwać od swoich członków, że nie będą postępować wbrew tym ideałom i będą się utożsamiać z podstawowymi celami organizacji. Jeśli więc któryś z posłów uważa się za katolika, powinien głos hierarchów potraktować poważnie, a nawet – szczerze mówiąc – nie miałbym mu za złe, gdyby okazał mu posłuszeństwo.
Cała historia kościoła katolickiego to walka z medycyną, a nawet z nauką w ogóle. Główny nurt cywilizacyjny dawno się już pogodził z heliocentrycznym modelem Układu Słonecznego, a astronomia wyszła swoim zasięgiem daleko poza Drogę Mleczną, gdy Jan Paweł II zdecydował się w końcu zrobić ukłon w stronę Galileusza i przyznał się do błędu swoich poprzedników. Nie trzeba przypominać rzeczy tak odległych, jak dosłowne traktowanie biblijnego opisu stworzenia i wynikające z tego ośmieszone dziś i zapomniane poglądy geocentryczne. Kreacjonizm, nawet po dość zdecydowanych wypowiedziach polskiego papieża, próbujących pogodzić Darwinowską teorię ewolucji z zamysłem Bożym, ma się do dzisiaj dobrze.
Kościół katolicki w swojej historii wielokrotnie twierdził, że osiągnięcia cywilizacyjne są sprzeczne z naturą i wolą Najwyższego, czym trwale opóźniał rozwój ludzkości na przestrzeni setek lat. Dzisiaj już żaden biskup nie prowadzi batalii przeciwko stosowaniu takich procedur, jak sekcje zwłok, trepanacje czaszki, czy cesarskie cięcia, a przecież papież Bonifacy VIII w roku 1299 uważał je za operacje naruszające godność uduchowionego człowieka i całkowicie ich zakazał.
Papież Pius V pod koniec XVI wieku zalecił lekarzom, by przed rozpoczęciem jakiejkolwiek kuracji wzywano do chorego księdza, a w razie odmowy przystąpienia do spowiedzi chorego nie wolno było leczyć.
W wieku XVIII i XIX duchowni katoliccy przeciwstawiali się stosowaniu szczepionek, które ingerowały ich zdaniem w porządek naturalny, a zamiast nich zalecali procesje i modły. W niektórych społeczeństwach kolonialnych można nawet tłumaczyć w ten sposób zmiany populacyjne i lingwistyczne, ponieważ masowemu wymieraniu katolików w danej okolicy towarzyszyło przetrwanie korzystających z osiągnięć medycyny protestantów.
Pius XII jeszcze w 1952 roku ostrzegał przed oddawaniem narządów do transplantacji, uzasadniając to twierdzeniem, iż człowiek nie jest absolutnym panem swojego ciała.
Dzisiejsze poglądy hierarchów w kwestii aborcji stoją w rażącej sprzeczności z tym, co twierdzili święci ojcowie katolicyzmu, św. Augustyn czy św. Tomasz z Akwinu. Trudno przewidzieć, w jakim kierunku pójdzie niezmienne i nieomylne nauczanie papieży za kilkadziesiąt lat, gdy obecne stanowisko wobec in vitro stanie się archaicznie śmieszne i niezrozumiałe dla każdego przeciętnie oczytanego członka społeczeństwa. Augustyn pisał, że dusza wnika do ciała w 40 dni po zapłodnieniu i dopiero wtedy można mówić o istocie ludzkiej, a Tomasz z Akwinu uważał, że aborcja w okresie po zapłodnieniu, a przed pojawieniem się duszy, jest jak najbardziej dozwolona. II Sobór Nicejski w VIII wieku potwierdził nawet oficjalnie, że u mężczyzny dusza wnika do ciała po 40 dniach, a u kobiety po 80 dniach od zapłodnienia.
Kościół katolicki, który dopiero za poprzedniego pontyfikatu oficjalnie przeprosił za prześladowania Żydów w historii, dla wielu jest synonimem moralnej wyroczni i autorytetu. Kościół, którego papież jeszcze kilkadziesiąt lat temu dziękował generałowi Franco za odniesienie „tak pożądanego przez Kościół katolicki zwycięstwa”, Hitlerowi przekazywał telegram z gratulacjami i „najlepszymi życzeniami opieki niebios i błogosławieństw wszechmocnego Boga”, a nieposłusznych Führerowi potępiał jako grzeszników. Po inwazji Hitlera na Związek Radziecki papież poczuł w sercu nadzieję „na rzeczy wielkie i święte”, a niemieckich żołnierzy uważał za stojących na straży chrześcijańskiej kultury i wyrażał nadzieję na ich zwycięstwo. Twórca komór gazowych i pieców krematoryjnych, Oswald Pohl, skazany po wojnie na karę śmierci, otrzymał depeszę z Watykanu, w której papież udzielił mu błogosławieństwa apostolskiego „jako najwyższej gwarancji niebiańskiej pociechy”.
Dziwi mnie szum, jaki podniósł się wokół apelu biskupów straszących ekskomuniką posłom, którzy zagłosują wbrew nauczaniu kościoła. Wydaje mi się, że masturbujący się, uprawiający seks pozamałżeński, stosujący antykoncepcję, aborcję czy in vitro, nie powinni bronić biskupom pełnienia ich misji. Pełną swobodę w głoszeniu poglądów religijnych gwarantuje im konstytucja, a komu nauczanie katolickie niemiłe, nie powinien się w tej sytuacji oburzać. Może lepiej znaleźć sobie miejsce poza kościołem, wybierać posłów nie będących katolikami, a od posłów katolików nie wymagać, by postępowali wbrew swojemu sumieniu?
Szczerze powiedziawszy, parlamentarzystom zazdroszczę. Procedura apostazji, mająca na celu opuszczenie instytucji, do której większość z nas jest wcielana swego rodzaju kulturowym gwałtem, jest bardzo skomplikowana. Posłowie na Sejm mają okazję opuścić Kościół katolicki w bardzo prosty sposób, głosując wbrew apelowi biskupów. Na ich miejscu na pewno bym skorzystał. Nie będąc w Sejmie, musiałbym się dużo bardziej postarać, by zostać ekskomunikowanym, na przykład powinienem się dopuścić jakiegoś grzechu przeciwko Duchowi Świętemu, chociażby twierdząc, że więcej go w piosenkach Bruce’a Springsteena, Boba Dylana czy Eminema, niż w apelach biskupów.
Diabła nie ma
Ksiądz katecheta zagroził jednemu z moich wychowanków, że jeśli podczas przerwy, na której ksiądz pełni dyżur, będzie raz jeszcze słownie oddawać cześć Szatanowi, zostaną podjęte kroki celem usunięcia go ze szkoły za zachowanie antyreligijne.
Pomijając już fakt, czy uczeń faktycznie jest satanistą, czy tylko – na złość księdzu – się zgrywał, zastanawia mnie, na jakiej podstawie miałby być usunięty ze szkoły ktoś, kto publicznie pozdrawia Szatana w sposób, w jaki inni oddają cześć rozmaitym bóstwom i boginiom. Trzeba by to podciągnąć pod jakiś paragraf, ciekawe jaki. Dość trudno będzie ustalić granicę między obrażaniem symboli jednej religii, które – zgodnie z ustawą – jedynie mogą, a niekoniecznie muszą być w szkole, a wolnością wyznania. W praktyce – i z definicji właściwie – to, co jest kultem jednej religii, jest jednocześnie w innej postrzegane jako bałwochwalstwo (islam, który z szacunkiem odnosi się do judaizmu i chrześcijaństwa, czy pobłażliwy dla innych religii buddyzm, stanowią tu swego rodzaju wyjątek). Mój wychowanek mógłby swoją drogą z łatwością bronić się twierdzeniem, że deklamował tylko fragmenty wierszy poetów młodopolskich czy Baudelaire’a.
Intryguje mnie także, co byłoby bardziej antyreligijnym zachowaniem – oddawanie czci siłom zła, czy zaprzeczanie ich istnieniu (podczas gdy 56% Niemców wierzyło na początku lat dziewięćdziesiątych w Boga, zaledwie 24% wierzyło w piekło). Mając w pamięci powiedzenie „Hulaj dusza, piekła nie ma” mam wrażenie, że – wbrew pozorom – wspólny język łatwiej będzie księdzu znaleźć z tym zadziornym wyznawcą Szatana, niż z tymi, dla których nie ma większej różnicy między mitami Egipcjan, Greków, Rzymian czy Słowian, katolicyzmem, topieniem Marzanny, bajkami o krasnoludkach a horrorami o nastoletnich wampirach. Przy czym – powiedzmy sobie wyraźnie – te ostatnie są dla niektórych najatrakcyjniejsze.
Głęboko wierzę, że do dyskusji nad usuwaniem ze szkoły za kult takiej czy innej postaci nigdy nie dojdzie, a ksiądz żartował sobie równie niewinnie i bez zastanowienia, jak mój pierwszoklasista, którego imię celowo przemilczałem.
Pieśni patriotyczne
W sześć miesięcy po katastrofie smoleńskiej na Krakowskim Przedmieściu śpiewano dzisiaj „Boże coś Polskę” ze zmienionymi słowami „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”. W sytuacji tak zwanego „internowania krzyża” śpiewanie przez Jarosława Kaczyńskiego i jego zwolenników w tłumie tego wezwania do Pana Boga można uznać za całkowicie uzasadnione, oczywiście. Zapewne równie usprawiedliwione, jak w czasie II wojny światowej czy w stanie wojennym. Do stanu wojennego zresztą wielokrotnie odwoływano się podczas dzisiejszego zgromadzenia.
Dobrą stroną tej całej paranoi wydaje się być fakt, że wszyscy intensywnie ćwiczą patriotyczne i folklorystyczne pieśni tradycyjne. Dało się słyszeć także takie pieśni, jak „Szła dzieweczka do laseczka” i „Rozszumiały się wierzby płaczące”, którymi zwolennicy innej opcji (czyżby poplecznicy okupantów?) próbowali zagłuszyć „prawdziwych patriotów”.
Tak czy inaczej, młodzież angażuje się patriotycznie. Nawet nawołując do podskakiwania („Kto nie skacze, ten za krzyżem”).
Miód.
Kreatywne Nagrody Nobla
Przy okazji przyznania Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny Robertowi G. Edwardsowi, pionierowi i orędownikowi zapłodnienia pozaustrojowego jako metody leczenia niepłodności, ponownie stanęła mi ością w gardle niekompatybilność mojej osoby z otaczającą mnie polską rzeczywistością. Z osłupieniem wysłuchałem niektórych wypowiedzi komentatorów, którzy nawiązywali do mordowania dzieci nienarodzonych i cywilizacji śmierci. Nie mogę zupełnie zrozumieć kontrowersji, jakie budzi przyznanie nagrody, raczej zgadzam się z oczywistą konstatacją z „Scientific American”, o której już kiedyś pisałem, że in vitro – metoda, dzięki której urodziło się już 4 miliony ludzi na całym świecie – to coś, do czego już przywykliśmy i co kontrowersji nie budzi.
Szanuję poglądy reprezentowane w tej kwestii przez kościół katolicki, uznaję prawo katolików do powstrzymania się od stosowania tej metody, ale nie rozumiem zupełnie, dlaczego fakt, iż jest ona niezgodna z ich wierzeniami i wartościami, miałby prowadzić do zakazania innym korzystania z jej dobrodziejstw albo do piętnowania ich z tytułu jej stosowania.
W tej zupełnie niemerytorycznej, jak mi się wydaje, religijnej dyskusji, niektórzy deprecjonują komitet noblowski i nagrodę samą w sobie, przypominając fakt przyznania ubiegłorocznej pokojowej Nagrody Nobla prezydentowi Stanów Zjednoczonych, co ma rzekomo być oczywistym dowodem na koniunkturalizm i populizm. Nie powiem, mnie samego ubiegłoroczna decyzja komitetu bardzo w pierwszej chwili zdziwiła i na rok czasu nabrałem wody w usta. Sam laureat, podczas uroczystości wręczenia mu nagrody, żartował sobie ze swoich zasług i dał wyraz zaskoczeniu. Ale, gdy się nad tym zastanowić, dał w ten sposób jedynie kolejny dowód na to, że jest osobą błyskotliwą, inteligentną, a jednocześnie potrafiącą zachować dystans do samego siebie. Nagroda natomiast wydaje się nie być wcale tak kontrowersyjna. To prawda, że w większym stopniu wyraża ona nadzieje na przyszłość, niż odwołuje się do dokonań laureata, tylko któż inny miał otrzymać Nobla w roku, w którym to właśnie Obamie udało się w niespotykany sposób zjednoczyć ze sobą setki milionów ludzi na całym świecie wokół tych samych emocji, wokół tego samego pragnienia zmian? Jaki inny polityk na taką skalę sprostał w Waszej pamięci zadaniu postawionemu w przesłaniu Alfreda Nobla, by szerzyć braterstwo między narodami?
Poza tym, chociaż komitet nie sposób podejrzewać o kierowanie się motywami rasowymi, trudno się nie zgodzić, że pierwszy kolorowy prezydent Stanów Zjednoczonych to pewna ikona kulturowa, nie tylko amerykańska, której wszyscy od lat oczekiwali niczym proroka, a jeszcze kilkanaście lat temu Tupac śpiewał, że „nie jesteśmy jeszcze gotowi na czarnego prezydenta”. Czy Nobel dla Obamy wydałby się kontrowersyjny Nelsonowi Mandeli, laureatowi z 1993 roku, albo Martinowi Lutherowi Kingowi, laureatowi z 1964 roku? Czy Rosa Parks, młodsza od dziadków i babć niektórych czytelników tego tekstu, uwierzyłaby w to, że ktoś będzie krytykował kolorowego prezydenta i że sam fakt objęcia przez niego urzędu nie będzie stanowić wystarczającej przesłanki, by przyznać mu nagrodę?
Dzisiaj, w rok po przyznaniu Nobla Obamie, emocje wokół tej nagrody przycichły i wydaje się bardziej zrozumiała. Przecież Lech Wałęsa też otrzymał Nobla dużo wcześniej, niż można było uznać, że jego działalność przyniosła trwałe skutki. Danuta Wałęsowa odbierała jego dyplom i medal w roku, w którym zakończył się stan wojenny, na kilka lat przez oficjalnym schyłkiem Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Arafat, Peres i Rabin też otrzymali nagrodę bardziej w antycypacji tego, co przyniosą ich starania, niż w uznaniu osiągnięć, w dodatku trudno dziś z satysfakcją mówić o tym, że im się udało, a na Bliskim Wschodzie zapanował pokój.
Wydaje mi się, że Nobel ma ambicję bycia siłą sprawczą, inspirować i kreować rzeczywistość, a nie tylko ją oceniać. Czytając w dyskusji o tegorocznym Noblu z medycyny głosy o cywilizacji śmierci i zabijaniu dzieci, jestem komitetowi bardzo wdzięczny, że uhonorował in vitro. I z zainteresowaniem czekam na decyzję, która lada chwila zapadnie, kto zostanie tegorocznym laureatem pokojowej Nagrody Nobla.
Elektrowstrząs dla Polski
Bawię się moim nowym Kindlem i z niesmakiem muszę skonstatować, że prawie wszystkie książki, które naprawdę mnie interesują i chciałbym je zakupić, są – zapewne z przyczyn związanych z prawami autorskimi – niedostępne w Polsce. Czuję się przez to jakoś tak upośledzony, bo prawie wszystko, co księgarnia Amazon sama mi rekomenduje na podstawie mojej historii przeglądania wirtualnych półek, jest w Polsce niedostępne. Aż dziw, że udało mi się zamówić premierową edycję The Moral Landscape: How Science Can Determine Human Values Sama Harrisa. Miejmy nadzieję, że faktycznie za kilka dni pobierze się na mój czytnik.
Jako koneser serialu Little Britain byłem zbulwersowany faktem ocenzurowania tego serialu przez Telewizję Polską, która odważyła się wprawdzie wyemitować część odcinków, ale wycinając z nich to, co tak zwanego „Polaka – katolika” mogłoby, zdaniem telewizji, urazić.
Moi znajomi nowojorscy blogerzy zachwycają się serialem True Blood i za ich sprawą ja również zacząłem ten serial oglądać, chociażby po to, by rozumieć lepiej, o czym dyskutują. Przejmujący erotyzm tego serialu w pierwszej chwili mnie nie urzekł, ale teraz pochłaniam kolejne odcinki podobnie jak do niedawna pochłaniałem kolejne odcinki House’a (House, M.D.), też bezlitośnie zbezczeszczonego w polskiej telewizji technologią „voice over”, czyli popularną w Związku Radzieckim metodą tłumaczenia przy pomocy lektora.
True Blood mnie w sumie nie zachwyca, ale widzę w nim jakąś wyższą szkołę jazdy, bo gdy na ekranie pojawia się dowcip słowny „God hates fangs”, albo gdy w jakikolwiek inny sposób ironicznie nawiązuje się do kwestii gejowskich poprzez postawienie społeczności wampirów w sytuacji dyskryminowanej mniejszości, widzę całkowitą niekompatybilność otaczającej mnie polskiej rzeczywistości z tą, która wydaje się otaczać twórców popularnego serialu produkcji HBO.
Dlatego ze wzruszeniem wysłuchałem słów Manueli Gretkowskiej na dzisiejszym kongresie poparcia dla Janusza Palikota i mam nadzieję, że to rzeczywiście będzie elektrowstrząs dla Polski. Bardzo mi się podobała metafora Gretkowskiej, która powiedziała, że w Pałacu Kultury i Nauki spotkali się ludzie, którzy na zjazd niejako uciekli z Polski. Uciekli z Polski, w której żyją, a która nie jest taka, jakiej potrzebują, nie spełnia ich oczekiwań. Polski, w której nawet lewicy stanęło serce i nie dostarcza krwi do mózgu. Padło dziś w Sali Kongresowej wiele mocnych słów, których słuchałem wręcz z niedowierzaniem. O konieczności empatii dla praw ludzi żyjących w związkach o wiele lepszych, niż niektóre związki uświęcone małżeńskim sakramentem. O okupacji Polski przez Watykan, o marnowaniu pieniędzy podatników na utrzymywanie partii politycznych, o konieczności wyprowadzenia religii ze szkół.
Jeszcze kilka lat temu niewyobrażalne byłoby zupełnie, by kilka tysięcy ludzi skrzyknęło się przez internet, przyjechało na własny koszt do wynajętej przez jednego z nich historycznej Sali Kongresowej w stolicy naszego kraju, i wyrażało emocje i pragnienia, które dzisiaj ogarnęły zjazd Ruchu Poparcia Palikota „Nowoczesna Polska”. Spora grupa moich facebookowych znajomych była dzisiaj na zjeździe albo przed Pałacem, liczba biernych widzów pewnie przerosła najśmielsze oczekiwania organizatorów, o czym niech świadczy ten zrzut, zrobiony chwilę po tym, jak TVN24 przerwała bezpośrednią transmisję (przemawiał akurat Dominik Taras, organizator protestu zwolenników przeniesienia krzyża na Krakowskim Przedmieściu 9 sierpnia 2010).
Idzie to wszystko w kierunku, który podczas histerii po śmierci Jana Pawła II był zupełnie niewyobrażalny. Idzie szybciej, niż w najśmielszych oczekiwaniach można było przypuszczać. Jarosławowi Kaczyńskiemu zapateryzm wyrasta zupełnie gdzie indziej, niż się go spodziewał. W Sali Kongresowej wybuchł nagle bez żadnych ograniczeń bunt i gniew ludzi, którzy nie mieli ochoty już milczeć. Nikt nie bał się powiedzieć tego, co jeszcze parę tygodni temu byłoby traktowane jak oszczerstwo czy bluźnierstwo. Jeszcze parę dni temu Radosław Sikorski musiał się tłumaczyć jedynie za to, że powtórzył słowa prezesa PiS o tym, że wypowiada się on pod wpływem środków farmakologicznych, a dziś w świetle jupiterów padły słowa o wstydzie za państwo, w którym o najwyższy urząd może się ubiegać osoba będąca w stanie niepoczytalności.
Procesy zmian zachodzą w tempie niewiarygodnym. Na trzydniowe rekolekcje maturzystów zawsze mniej licznie od Technikum Mechanizacji Rolnictwa jeździło Technikum Mechaniczne, ale w tym roku z mechanika nie pojechał już nikt, a z technikum mechanizacji tylko 8 osób. W całej szkole uzbierało się ledwie 34 chętnych. Myślę, że wbrew pozorom jest to korzystne dla samego kościoła i wiary. Nie pojechał tłum ludzi chcących się schlać, jak to bywało przed laty, tylko garstka myślących ludzi, którym akurat rekolekcje wychodzą naprzeciw i pomagają im w osiągnięciu ich celów. I to też zwróciło moją uwagę w wystąpieniu Gretkowskiej. Rozdział kościoła od państwa, rzeczywisty, a nie tylko zapisany w konstytucji, to faktycznie na dłuższą metę coś, co kościołowi się opłaci. Bo dla coraz większej liczby ludzi miarka się przebrała, gdyż katolicy w Polsce pragną nie tyle tolerancji, co przywilejów.
Palikotowi, Gretkowskiej, Środzie, a także moim synkom z czwartej mechanika pozostaje mi życzyć, by Polska była normalna i nowoczesna. I niech każdy odnajdzie w niej swoje miejsce.
Wrona podnosi rękawicę
Wiem, wiem, nadmiar ostatnio na blogu uwag o wyborach samorządowych w Częstochowie, ale nie mogę się powstrzymać. Okazuje się, że Tadeusz Wrona podnosi rękawicę i też wkroczył z kampanią do sieci, o czym donosi anonimowy czytelnik – komentator bloga. Infantylna dykcja i patos tak samego kandydata, jak i jego rozmówczyni, budzą lekką wesołość, ale – mimo całkowitego braku sympatii do „osiągnięć” Tadeusza Wrony jako prezydenta Częstochowy – muszę przyznać, że podziwiam go szczerze, że ten przygarnięty przez świętej pamięci Lecha Kaczyńskiego samorządowiec ma odwagę startować w wyborach w rok po tym, jak mieszkańcy Częstochowy odwołali go w referendum. W listopadzie 2009 roku ponad 94% głosujących Częstochowian opowiedziało się za odwołaniem Tadeusza Wrony ze stanowiska, a rok później ten sam Tadeusz Wrona staje do wyścigu o fotel prezydenta miasta, z którego mieszkańcy go odwołali. Trzeba mieć jaja, naprawdę. Albo nie mieć wstydu.
Czekamy na innych
Krzysztof Matyjaszczyk nie odpuszcza, ale depcze mu po piętach (chociaż „nie ściąga od Krzysia”) Izabela Leszczyna. To chyba pierwsza kampania wyborcza w Częstochowie, która mocno zaistnieje w internecie. O ile reszta kandydatów da się w to wciągnąć.