Dziura samorządowa


Parę tygodni temu w ciągu dwóch dni czterech kierowców zniszczyło sobie opony, wjeżdżając zza górki w tę dziurkę w asfalcie. Każdy z nich udokumentował zajście i wezwał na miejsce policję, więc pewnie wszyscy (wykazawszy się uprzednio dużą dozą cierpliwości) uzyskają kiedyś z kasy miejskiej odszkodowanie, a suma wypłaconych odszkodowań – na które my przecież złożymy się naszymi podatkami – przekroczy zapewne kwotę potrzebną na szybkie i sprawne załatanie dziury.
Ale tak sobie myślę, czytając w ostatnich dniach prasę lokalną, tak częstochowską, jak krakowską, że wielu potencjalnych samorządowców napina muskuły do kampanii wyborczej z całkowitą dziurą i pustką, tyle że w głowie. No bo jeśli nawet mieszkańca Częstochowy czy Krakowa obchodzi to, czy przed Pałacem Prezydenta Rzeczypospolitej stanie pomnik ofiar katastrofy z 10 kwietnia, to co to ma wspólnego z wyborami na radnych w odległych od stolicy miastach i województwach? Czy w tak zwanym terenie nie ma problemów z przeciągającymi się remontami dróg, zaniedbanymi zabytkami lokalnej historii, niewykorzystanym potencjałem popadających w ruinę niezagospodarowanych obiektów, brakiem pomysłów i koncepcji na rozwiązanie lokalnych problemów? To już nie ma ludzi bez pracy, jest nadmiar miejsc w przedszkolach, a jedynym zmartwieniem mieszkańców tych miodem i mlekiem płynących gmin jest to, czy na Krakowskim Przedmieściu stanie nowy pomnik?
Dlatego z wielką przyjemnością odnotowałem spot wyborczy posła wybranego do Sejmu między innymi moim głosem, który ma ambicje startować w wyścigu na prezydenta miasta. Krzysztof Matyjaszczyk zdaje się rozumieć, jakie wybory odbędą się jesienią i jakich problemów będą dotyczyć. Zauważyłem też z pewną satysfakcją, że wreszcie częstochowscy politycy zaczynają schodzić z klasztornego wzgórza do miasta i dostrzegać jego rzeczywiste, bardzo od Jasnej Góry oddalone, problemy. Nawet kandydat Prawa i Sprawiedliwości podkreśla, że błędem poprzedniej, odwołanej w referendum ekipy, było utożsamianie Częstochowy wyłącznie z Jasną Górą i dążenie do przekształcenia jej w ośrodek pielgrzymkowy, co w mieście tej wielkości nie mogło zdać egzaminu. W spocie wyborczym Matyjaszczyka o Jasnej Górze nie ma ani słowa, a gdy kamera w parku pod szczytem podąża za tryskającą z fontanny wodą w kierunku nieba, w kadrze widzimy słońce, a nie jasnogórską wieżę. Wydaje się, że kto by nie został prezydentem Częstochowy, faktycznie zerwie z modelem Tadeusza Wrony.
Nie twierdzę, że zagłosuję na Matyjaszczyka także w tych wyborach. Przecież nie po to posadziłem go na fotelu sejmowym, by zwolnił ten fotel przed upływem kadencji dla kogoś innego. Poza tym będę miał trudny wybór – znam osobiście cztery osoby deklarujące start w wyścigu o fotel prezydenta miasta, trzy z nich są moimi facebookowymi znajomymi, z dwoma jesteśmy po imieniu. Jedno jest pewne – zanosi się na to, że w listopadzie wreszcie oddam głos z przekonania, na kogoś, a nie przeciwko komuś czy czemuś. A dyskusja będzie się toczyć rzeczowa, o realnych, miejscowych problemach, a nie o Krakowskim Przedmieściu czy o stosunkach międzynarodowych. Bardzo się z tego cieszę.


Co się stało 10 kwietnia?

W mojej skrzynce pocztowej wylądowała dzisiaj pierwsza ulotka wyborcza związana z kampanią przed wyborami samorządowymi. Oczywiście nikt tego nie pisze wprost, ale pod tym niby to zaproszeniem na mszę świętą kryje się w rzeczywistości prezentacja partyjnych działaczy lokalnych (takie ich święte prawo zresztą) i zaproszenie na spotkania z nimi w powiatowym oddziale partii.
Właściwie w ogóle by mnie ta ulotka nie poruszyła i wyrzuciłbym ją prosto do kosza, gdybym – przeglądając pobieżnie – nie dostrzegł w niej zaskakującej mnie informacji, iż episkopat Polski podobno domaga się budowy pomnika Lecha Kaczyńskiego. W dodatku odniosłem wrażenie, że autorowi tekstów wydaje się, że kwietniowa żałoba narodowa i poruszenie w sercach wszystkich Polaków wywołane były jedynie żalem po stracie prezydenta. Tak się zastanawiam, czy zarząd powiatowy partii o pięknej nazwie nie próbuje sobie przywłaszczyć prawa do interpretowania uczuć wszystkich Polaków, przy okazji zakłamując wydarzenie historyczne, jakim była tragedia prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem, jak też i zaklinając rzeczywistość, mieszając rzekomą opinię episkopatu ze swoim prywatnym zdaniem, iż godnej formy i rozmiarów pomnik powinien stanąć przy Pałacu Prezydenckim.
Bardzo mi przykro, że prezydent Kaczyński i jego małżonka zginęli 10 kwietnia, nikt – nawet najzajadlejsi przeciwnicy tego polityka – nie cieszy się z tego tragicznego wypadku. Wielokrotnie krytykowałem zmarłego prezydenta i nie zmieniłem o nim zdania, ale jako jeden z pierwszych zaapelowałem po kwietniowej tragedii o zamknięcie internetowego serwisu „Spieprzaj dziadu„. Szanuję żałobę, jaką w głębi swego serca czują lokalni działacze partyjni, ale nie rozumiem, dlaczego próbują oni przywłaszczyć sobie i swoim ikonom partyjnym całą żałobę Polaków po kwietniowej tragedii. Jak to jest, że w samolocie prezydenckim zginęło wielu wybitnych polityków rozmaitych opcji, a tylko jedna partia trąbi o tym w kampaniach wyborczych i próbuje coś na tym „ugrać”? W prezydenckim samolocie zginęło wiele osób bezpartyjnych, których sympatii politycznych nawet nie znamy, zginęły też wybitne osobistości polskiego życia publicznego, które bardzo krytycznie wypowiadały się o zmarłym prezydencie i miały poglądy skrajnie odmienne od niego. Dlatego niesienie tragedii smoleńskiej na sztandarach kampanii wyborczej pod szyldem jednej partii wydaje mi się grubym nadużyciem, podobnie jak odprawianie mszy świętych w intencji osób, które na pewno by sobie tego nie życzyły.
W Wikipedii można znaleźć pełną listę ofiar tragedii lotniczej z 10 kwietnia, jak również artykuł poświęcony temu wypadkowi. Kto wie, może przyjdą czasy, gdy prawda historyczna przebije się jakoś spod stosu partyjnych śmieci.

Szampan dla dzieci

W dobie portali społecznościowych i komunikatorów internetowych trudno jest zapomnieć o czyichś urodzinach, a wiadomość o tym, że skończyłem wczoraj 38 lat, rozeszła się niczym błyskawica po najdalszych zakamarkach szkoły. Chociaż ja sam traktowałem ten dzień raczej normalnie i nie byłem przygotowany na świętowanie, maturzyści śpiewali na mój widok na korytarzu gromkie „Happy birthday”, przysyłali życzenia SMS-ami lub przychodzili osobiście do klasy, nawet jeśli nie mieliśmy tego dnia zajęć.
Panowie z technikum mechanizacji postanowili na fakultet po lekcjach przyjść z bezalkoholowym szampanem Piccolo i wypić go ze mną z tej okazji, a że pomysł wydawał im się zupełnie niewinny, nie kryli się w ogóle z wnoszoną do szkoły butelką szampana i w drzwiach wejściowych wpadli wprost w objęcia czujnego kolegi dyrektora. Nie całkiem zrozumieli, dlaczego go zaniepokoił widok dziarskich dwudziestolatków wchodzących do szkoły z butelką przypominającą napój wyskokowy, którego wnoszenie do szkoły, nie mówiąc już o spożywaniu go na jej terenie, jest niedopuszczalne. Zadziwieni pytaniami dyrektora o to, co to za szampan i dla kogo, odpowiedzieli mu więc prostodusznie:
„Jak to dla kogo? No dla dzieci…”

Nie żal mi dyrektora

Profesor Śliwerski żałuje w niedawnym wpisie losu odwołanego właśnie dyrektora Centralnej Komisji Egzaminacyjnej, a ściślej stylu tego odwołania. Próbowałem, czytając ten wpis, wykrzesać w sobie odrobinę litości i współczucia, ale efekty są marne.
Gdy krótko po objęciu stanowiska przez dyrektora Konarzewskiego swojskie terminy „rozumienie ze słuchu” i „rozumienie tekstu czytanego” zastąpiły w arkuszach maturalnych nagłówki „rozumienie słuchanego tekstu” i „rozumienie pisanego tekstu”, śmialiśmy się z koleżankami, że to poczciwy nowy dyrektor dba o polszczyznę w zadaniach z języka obcego.
Gdy – oglądając po egzaminie wykorzystane na nim arkusze – musiałem zdumionym uczniom tłumaczyć, jak należało napisać zadania otwarte na maturze podstawowej, chociaż mnie samemu wydawały się nie najszczęśliwsze i nie do końca zgodne z filozofią konstruowania takich zadań, tłumaczyłem sobie po cichu, że przecież dyrektor nie jest w stanie dopilnować wszystkiego i po prostu ktoś, gdzieś, na którymś etapie, nie dopilnował poleceń. I stąd list w maju tego roku, w którym siedem z ośmiu elementów treści koncentrowało się na jednej umiejętności gramatycznej, albo wieloczłonowy komunikat krótkiego tekstu użytkowego z maja ubiegłego roku, w którym realizację polecenia „zaproponujesz wspólny wyjazd w góry, kiedy wyzdrowiejesz” trzeba było ocenić w skali zero punktów lub jeden punkt.
Starałem się więc dyrektorowi Centralnej Komisji Egzaminacyjnej ufać i darzyć go należytym szacunkiem, ale niedawno miarka się przebrała. Profesor Konarzewski, komentując skądinąd ciekawy projekt banku zadań egzaminacyjnych, zagalopował się trochę i użył przesadnych – w moim mniemaniu – środków stylistycznych, a z jego wypowiedzi wynikało, że każdy, także i gospodyni domowa, może zostać autorem zadań wykorzystanych w systemie oceniania zewnętrznego. Procedura tworzenia banku zadań zakładała wprawdzie istnienie pewnego mechanizmu weryfikującego, jednak wypowiedź dyrektora przyjąłem wcale nie jako apel o kreatywność i wykorzystanie potencjału tkwiącego w miejscach, w których się go nie spodziewamy, lecz jako deprecjonowanie profesjonalizmu osób, które tworzeniem arkuszy zajmują się zawodowo.
Cóż, może i profesor Konarzewski chciał dobrze, ale dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane, a nim przekuje się słowa w czyny, zwłaszcza w tak dużej instytucji, w tak wielkiej sprawie, trzeba jeszcze swoje szczere zamiary umieć sprzedać i przekonać do nich innych. Mnie jakoś ten apel do gospodyń domowych, by zabrały się za tworzenie matur, nie przekonał, a wręcz utrudnił mi współczucie dyrektorowi Konarzewskiemu w sytuacji tak nagłego odwołania ze stanowiska.

Kolorowe ulotki

Od czasu do czasu wyrzucam z samochodu stertę ulotek reklamowych, które ktoś podał mi przez okno, gdy czekałem na światłach. Bywa, że są to pojedyncze karteczki, ale na wielu krakowskich skrzyżowaniach można otrzymać całe broszurki czy nawet wielkoformatowe gazety. Prawie nigdy nie czytam tych stert makulatury, trafiają prosto do kosza.
Trudno się także przespacerować przez centrum Krakowa, by nie spotkać rozdających ulotki ludzi. Zawsze wydawało mi się zupełnie bezsensowne i w dodatku wrogie dla środowiska przyjmowanie od nich ulotek, których potem i tak się nie czyta, często wyrzuca się do najbliższego kosza, a jeśli nawet się przeczyta, to okazuje się, że oferta nijak nie przystaje do naszych potrzeb. Często na przykład w okolicach Basztowej, zwłaszcza na skrzyżowaniu z Karmelicką, dostaję oferty kursów przygotowujących mnie do matury z angielskiego.
Przez jakiś czas miałem jednoznaczną politykę i żadnych wciskanych mi do ręki czy przez szybę reklamówek nie przyjmowałem. Byłem wręcz dumny, choć to może za wielkie słowo, że nie przyczyniam się tym samym do degradacji drzewostanu naszej pięknej ojczyzny. Do czasu, gdy kiedyś, stojąc na światłach przy placu Bieńczyckim, zaobserwowałem starszego pana, który próbował wręczać ulotki przechodzącym po pasach pieszym. Na tych bardzo ruchliwych światłach nikt z całego tłumu przechodniów nie przyjął ulotki. Zrobiło mi się wtedy zwyczajnie żal poczciwego staruszka, który bezradnie wyciągał dłoń w kierunku kolejnych osób, a one wszystkie go ignorowały. Gdy zmieniły się światła i ruszałem ze skrzyżowania, w jego oczach widać było głęboką rozpacz. Od tamtej pory mocno się waham, zanim powiem komuś „Dziękuję” i zrobię unik, by nie przyjąć tego, co próbuje mi wręczyć.
Ciężko ocenić rozdawanie papierowych reklam przypadkowym przechodniom w centrum miasta czy kierowcom na ruchliwych skrzyżowaniach. Z jednej strony to marnowanie papieru i zaśmiecanie wspólnej przestrzeni, ale z drugiej to czyjaś praca. Ciężko to opisać w czarno – białych kategoriach dobra i zła. I prawie ze wszystkim tak jest, jak z tymi ulotkami, że nie da się tego jednoznacznie moralnie ocenić.
Dlatego bardzo szanuję generała Jaruzelskiego jako człowieka honoru mimo bezsprzecznych plam na jego życiorysie, bo nie można na jego dokonania patrzeć przez pryzmat jednego tylko okresu jego życia. Z tego samego powodu nie uważam, by prezydent Kaczyński przez sam fakt tragicznej śmierci stał się osobą nietykalną, nie podlegającą krytyce. Sądzę, że mamy równe prawo uznawać jego zasługi, co wytykać mu jego błędy. Rzeczywistość jest barwna, kolorowa, tak jak ulotki rozdawane na skrzyżowaniach, i niejednoznaczna, tak jak ocena moralna ich dystrybucji.

Matura poprawkowa

W poprzedni weekend wprawdzie padało, ale przez chwilę egzaminatorzy oceniający sierpniową maturę poprawkową z języka angielskiego w Krakowie mieli za oknem widok na piękną, chociaż bardzo malutką, tęczę.
Zdającym poprawkę życzymy, by los się do nich uśmiechnął, jak ta tęcza do nas, i trzymamy za nich kciuki.

Wszyscy jesteśmy kombatantami

Profesor Norman Davies we wczorajszych „Faktach po Faktach” dobitnie podkreślił, że w latach osiemdziesiątych o braciach Kaczyńskich w ogóle nie słyszał, a Lecha Wałęsę kilkakrotnie nazwał ikoną i symbolem o ogólnoświatowym zasięgu. Wynoszenie Lecha Kaczyńskiego na piedestał i przypisywanie mu wybitnej roli w wydarzeniach sierpniowych uznał za kuriozalne.
W sierpniu 1980 roku zmarł mój wujek z Łodzi. Telegram o pogrzebie przyniósł do domu rodziców milicjant, którego zadaniem było sprawdzić, czy nie jest to jakaś zaszyfrowana wiadomość konspiracyjna. Ojciec został poinformowany o śmierci brata w tym bardziej nieprzyjemnej atmosferze, że milicjant nie spodobał się psu i o mało nie został pogryziony.
Z pogrzebu wróciliśmy pociągiem do Częstochowy w godzinach wieczornych, na dworcu było słychać dochodzące z oddali odgłosy krzyków, gwizdów, strzałów. Przeszliśmy pod przystanek autobusowy przy bibliotece publicznej w II Alei i staliśmy tam, zdezorientowani, przez kilkanaście minut. Gdy ostatecznie okazało się, że autobusy nie kursują, a w II Aleję oprócz hałasu zamieszek dotarł zapach gazu łzawiącego, młodsza ode mnie o rok kuzynka Asia zaczęła płakać, a rodzice podjęli decyzję o tym, że sami spróbują się przedostać na drugi koniec Śródmieścia, a ja i Asia zostaniemy na Starym Mieście u naszych babć – ja na Krakowskiej, a Asia na Warszawskiej. Zaprowadzili nas tam, a potem taksówką, przez Tysiąclecie, pojechali do domu.
U babci piłem herbatę i lepiłem ludziki z plasteliny. Późno poszliśmy spać, bo mój starszy kuzyn Jacek, którego bardzo wtedy podziwiałem, kilkakrotnie przybiegał do domu czegoś się napić. Był podekscytowany, wydawało się, że świetnie się bawi. Pamiętam, że babcia i ciocia Irena mocno się denerwowały, gdy mówił o przewracaniu ławek i ustawianiu z nich barykad. Nie widziały w tym nic zabawnego i uważały za przejaw chuligaństwa.
Wszyscy jesteśmy na swój sposób kombatantami sierpnia. Zgadzam się jednak z Normanem Daviesem, że nie powinno się deptać rozpoznawanych na całym świecie symboli polskiej historii ani przypisywać ich zasług komuś innemu. Sierpień 1980 to pierwsze wydarzenie historyczne, jakie wyraźnie pamiętam z dzieciństwa, ale nie powiedziałbym o sobie, że znad stolika z plasteliną kierowałem zamieszkami w śródmieściu Częstochowy, a kuzyn Jacek był posłańcem przekazującym moje rozkazy. Nawet jeśli tak sobie to wówczas wyobrażałem, bo na tym właśnie polegała moja dziecięca zabawa z plasteliną.
Przykre było w ostatnich dniach to, jak opluwano żyjących bohaterów Sierpnia i szargano pamięć po tych, którzy zmarli. Z zażenowaniem słuchałem wywodów znerwicowanego polityka, który – powołując się na publikacje IPN-u – deprecjonował rolę Henryki Krzywonos czy Lecha Wałęsy w sierpniowych zajściach. Tego samego, który dziwi się obecnie, dlaczego taki duży samolot mógł się 10 kwietnia roztrzaskać na takie małe kawałki, a niekwestionowanie tego faktu uważa za wyraz serwilizmu wobec Rosji.
Ciekawe, co lepiej służyłoby kształtowaniu postaw patriotycznych u kolejnych pokoleń Polaków. Zawistne oskarżanie tych, których zazdroszczą nam przedstawiciele innych nacji, czy duma z ich postaw i zachowań, które z perspektywy Anglika czy Niemca wydają się niekwestionowane. Słuchając tego, co działo się na rocznicowym zjeździe i tuż po nim, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że w sierpniu 2010 ostatecznie skończyła się w Polsce Solidarność.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Wszystkiego kreatywnego

Znajomi nauczyciele angliści, w niecierpliwej antycypacji pierwszego dnia września, od prawie tygodnia przysyłają mi zestaw ilustracji pokazujących niestandardowe odpowiedzi uczniów na pytania zadane im przez nauczycieli. Tę przesyłaną niczym jakiś łańcuszek wiadomość dostałem już od tylu osób, że chyba nie będzie wielkim uchybieniem, jeśli wybrane skany uczniowskich prac wrzucę do blogu.
Swoją drogą można się śmiać z niedoborów wiedzy tych uczniów, ale czyż nie są oni kreatywni i błyskotliwi? A czy niektóre z tych odpowiedzi nie są bezapelacyjnie prawidłowe, bo nauczyciel w gruncie rzeczy popełnił gafę formułując pytanie w taki sposób?
Jutro początek roku szkolnego. Bądźmy kreatywni i doceniajmy naszych uczniów, nawet jeśli zaskoczy nas to, jak wykonują zadania, które przed nimi postawiliśmy. Wszystkiego najlepszego!


















Amsterdam w Krakowie

Uwielbiałem zawsze pijane kamieniczki Amsterdamu, kiwające się razem na boki, pochylające się nad kanałem albo odchylone do tyłu. To mi się zawsze najbardziej podobało w Amsterdamie, jak i innych miastach holenderskich czy flamandzkich. A przecież w Krakowie mamy tego namiastkę, niejedną zresztą, nawet przy samych Plantach.


Miejsce łatwiej rozpoznać patrząc na te same budynki z drugiej strony.

Cyrk jedzie dalej

Szaleństwo trwa, cyrku pod krzyżem ciąg dalszy. I nie, nie mam wcale na myśli nocnej manifestacji, tylko poranną wizytę prezesa Kaczyńskiego i innych polityków PiS, którzy po mszy świętej zdecydowali się ostentacyjnie złożyć kwiaty pod krzyżem, jakby nie słyszeli apeli – płynących już nawet ze strony kościelnej – by nie wojować krzyżem, by właśnie Jarosław Kaczyński pomógł zakończyć tę niegodną awanturę. Jakby zapomnieli, że samolot rozbił się nie przed Pałacem Namiestnikowskim, a Prezydent Lech Kaczyński jest pochowany na Wawelu, a nie na Krakowskim Przedmieściu. W autorytet prezesa jako osoby zdolnej przyczynić się do rozwiązania problemu wierzy ksiądz Boniecki, redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”, który wczoraj wieczorem dał temu wyraz w rozmowie z TVN24, jednocześnie krytycznie oceniając wypowiedź Kaczyńskiego popierającą samozwańczych „obrońców” krzyża i nazywając ją „bardzo niemądrą” i szkodzącą samemu prezesowi. Pewnie i on, i wielu innych mądrych księży bardzo się rozczarowało widząc dzisiaj rano, że Kaczyński tę szopkę ciągnie dalej.
Nocna manifestacja przebiegła spokojnie, co zgodnie ocenia większość komentatorów. To, że w wielotysięcznym tłumie podczas kilkugodzinnego zgromadzenia sześć osób trafia do izby wytrzeźwień, o niczym nie świadczy. Nie do końca rozumiem, dlaczego część mediów opisuje nocną manifestację jako protest „przeciwników” krzyża. Nazywanie zwolenników przeniesienia krzyża sprzed pałacu w bardziej godne miejsce „przeciwnikami” krzyża jest takim samym nadużyciem, jak nazywanie koczujących pod nim od wielu tygodni pod przewodnictwem Pani Joanny ludzi jego „obrońcami”. Nie rozumiem stawiania pytania: „Komu przeszkadza krzyż?”, bo na tym etapie pytaniem równie sensownym staje się pytanie o to, komu przeszkadzało, by krzyż w uroczystej procesji został przeniesiony do kościoła i by uczestniczył w pielgrzymce na Jasną Górę.
Nie wszystko mi się podobało wczoraj na Krakowskim Przedmieściu. Muszę przyznać, że głupio się czułem, gdy tłum skandował „Spieprzaj dziadu”, chociaż zwolennikiem zmarłego prezydenta nie byłem i nie odmieniło mi się po jego tragicznej śmierci. Ale za równie skandaliczne uważam odprawienie po północy „mszy dla obrońców krzyża” na Krakowskim Przedmieściu, bo kapłani usankcjonowali w ten sposób nielegalne koczowisko i dali tym biednym, zagubionym „obrońcom” poczucie sensu i wiary, utwierdzili ich w błędzie. Zgadzam się, że krzyż z puszek piwa „Lech” mógł być odebrany jako niestosowny, ale to przecież właśnie tak zwani „obrońcy” doprowadzili do absurdalnego skojarzenia tego napoju alkoholowego z osobą zmarłego prezydenta, protestując przeciwko reklamie na ruinach krakowskiego hotelu.
Demonstrujący zwolennicy przeniesienia krzyża w olbrzymiej mierze zachowali się jednak bardzo kulturalnie i niektórzy z nich wykazali się, moim zdaniem, nie tylko świetnym poczuciem humoru i znajomością Gombrowicza, ale także patriotyzmem i świadomą obywatelską postawą. Pamięć ofiar tragedii pod Smoleńskiem uczczono minutą ciszy, o czym dzisiaj mało kto wspomina. Wśród haseł, które można było uznać za antykościelne czy antyreligijne, jak okrzyki „Do kościoła!”, „Krzyż do kościoła” itp., przeważały jednak te, które w prosty i dosłowny sposób domagały się poszanowania prawa lub w humorystyczny sposób rozładowywały atmosferę.
Cóż obraźliwego w ustawieniu znaku drogowego „Uwaga, obrońcy krzyża!”, w którym to do znaku ostrzegawczego przed przejściem dla pieszych dorysowano krzyż i podpisano go tabliczką informacyjną? Takie samo prawo postawić taki tymczasowy znak, jak postawić taki tymczasowy krzyż, a przecież znak wyraża tylko troskę o bezpieczeństwo pieszych.
Mnie podobały się szczególnie transparenty z tekstami: „Żydokomuna pozdrawia”, „Chcemy koła zamiast krzyża”, „Wolny Krzyż, wolna Maryja, uwolnić ziomali!” i „Boli mnie w krzyżu”.
Cóż złego było w śpiewaniu dziecięcych przebojów „Ogórek” czy „Pszczółka Maja”? Albo komu zrobili krzywdę „kolejarze” broniący krzyża św. Andrzeja, których celem było zwrócenie uwagi, iż krzyż ten jest często niszczony przez wandali?
Przykre, że w całej tej sytuacji Kościół instytucjonalny – niczym opuszczony przez Ducha Świętego – nie umie zająć jednoznacznego stanowiska i umywa ręce, tak jak od lat robi to tolerując stale poszerzający się margines ekstremizmu w swoim łonie. Prowadzi to do sytuacji, która jeszcze niedawno była nie do pomyślenia. Kto by uwierzył kilka miesięcy temu, że tłumy na Krakowskim Przedmieściu będą oklaskiwać osobę kpiącą z papieża albo krzyczeć „Spieprzaj dziadu!”. Kto by uwierzył, że wokół krzyża będzie trwał cyrk, a graficy komputerowi będą sobie z niego robić żarty, takie jak tutaj? Jak na mój gust, z troski o szacunek dla krzyża i dla ludzi wierzących, starczy już tego cyrku.