Cóż za przedziwny algorytm musi odpowiadać za wyświetlanie się liczby znajomych na Facebooku, skoro ma on problemy z policzeniem tych znajomych?
Już jakiś czas temu zauważyłem, że liczba znajomych się waha – a to spada, a to się podnosi. Ale myślałem, że to może efekt usuwania przez ludzi profili, usuwania się z listy naszych znajomych, są też oczywiście profile fałszywe, usuwane administracyjnie, co dotyczy szczególnie masowo zakładanych profili firm, instytucji, organizacji i stron internetowych tak, jakby były one osobami (zwyczaj chyba przeniesiony z Naszej Klasy), jak również zakładania fałszywych profili znanych osób.
Z czasem zdałem sobie jednak sprawę, że te fluktuacje w liczbie znajomych są nijak nieuzasadnione, bo o ile da się jakoś wytłumaczyć to, że znajomych ubywa, o tyle nagłe ich „przybycie”, czy też powrót do poprzedniej liczby, są – z braku jakiegokolwiek powiadomienia – zupełnie niewytłumaczalne. Ciekawe, czy też tak macie. Poniższe zrzuty zostały zrobione jeden pod drugim, po odświeżeniu strony, a w międzyczasie nie otrzymałem żadnego powiadomienia o nowych znajomych. Jak to możliwe, by doszło do takiej pomyłki? Przecież tego nie liczą za każdym razem na piechotę krasnoludki…
Zabrali wiaderko i łopatkę
Można oczywiście uznać, że zaprzysiężenie nowego Prezydenta Rzeczypospolitej i przekazanie mu insygniów władzy to nic takiego, dzień jak co dzień, a uroczystą mszę świętą w stołecznej archikatedrze można skutecznie przemilczeć i nazywać jej uczestników wojującymi antyklerykałami, ale przyznam się, że dzisiaj się jednak zdziwiłem. Wydawało mi się, że Jarosław Kaczyński nie będzie sam sobie dokopywał i – jeśli nie z przekonania o słuszności takiej postawy, to chociaż za sprawą zimnej kalkulacji wizerunkowej i dla politycznego marketingu – zaszczyci swoją obecnością dzisiejsze uroczystości w Zgromadzeniu Narodowym i na Zamku Królewskim. Teraz pozostaje mi jeszcze mieć nadzieję, że prezes PiS wypowie się gdzieś publicznie, że nie uczestniczył, bo żałoba po zmarłym bracie sprawiała, że uroczystość byłaby dla niego zbyt wielkim przeżyciem, albo powie coś równie bezdyskusyjnego, a jakoś tę jego nieobecność usprawiedliwiającego.
Bo chociaż jestem skłonny zgodzić się z posłem PiS Mariuszem Błaszczakiem, że dzisiejsze ceremonie to zwykła procedura, a więc element normalnego funkcjonowania państwa, to argumenty, jakich użył uzasadniając nieobecność Kaczyńskiego, mogą prezesowi jedynie zaszkodzić i zepchnąć go na margines polityki, w ramiona skrajnych frustratów.
Nigdy bym nie zagłosował w wyborach powszechnych na Wiesława Chrzanowskiego, Marka Jurka, czy Jana Olszewskiego, bo poglądy polityczne, społeczne i obyczajowe tych panów zupełnie mi nie odpowiadają, ale dzisiaj szczerze się wzruszyłem widząc, jak godnie uczestniczą oni w uroczystościach zaprzysiężenia Bronisława Komorowskiego na najwyższy urząd w państwie.
Są takie momenty, kiedy naprawdę czuje się dumę patriotyczną w sercu. Dla mnie szczególnie radosne są właśnie te, gdy polityczni oponenci siadają obok siebie i wspólnie z szacunkiem pochylają się przed państwem prawa i jego majestatem. Gdy premier Mazowiecki podszedł do generała Jaruzelskiego, aby się z nim przywitać, gdy premier Tusk w towarzystwie wszystkich dotychczasowych premierów (poza Kaczyńskim) podszedł do prezydenta, by złożyć mu gratulacje. Dzisiejsze uroczystości zgromadziły wszystkich żyjących byłych prezydentów, wszystkich poza Kaczyńskim byłych premierów, obecna była także wdowa po prezydencie Kaczorowskim.
Byłoby bardzo głupio i niezręcznie, gdyby miało się okazać, że człowiek, na którego w wyborach prezydenckich głosowała prawie połowa Polaków, okazał się niezdolny do tego, by ponad podziałami partyjnymi zdobyć się na elegancki gest patriotyzmu i przynależności do demokratycznej Ojczyzny. Niczym chłopiec, który obraża się na inne dzieci w piaskownicy, bo zginęły mu wiaderko i łopatka.
P.S. Dopisuję kilka godzin później: Niestety, wszelkie złudzenia prysnęły. Jarosław Kaczyński zupełnie się pogrążył. Marszałek Sejmu powiedział dziś do Prezydenta „Niech Pana Bóg prowadzi”, a Prezydent zakończył swoją przysięgę słowami: „Tak mi dopomóż Bóg”. W iście zapaterowskim stylu, zaprawdę.
Ożyj i zwyciężaj, czyli errata do przeprosin
W sezonie w Polsce Ludowej zwanym ogórkowym najgorsze brednie stają się sensacją i tak właśnie było wokół sprawy reklamy piwa „Lech” na majestatycznej ścianie hotelu Forum w Krakowie. W niezdrowych lub przegrzanych głowach łatwo dochodzi do dziwnych skojarzeń, więc oto na widok gigantycznej reklamy „zimnego Lecha” kilometr od Wawelu podniosły się głosy osób urażonych, które skojarzyły reklamę ze spoczywającym na Wawelu byłym prezydentem Rzeczypospolitej, Lechem Kaczyńskim. To prawda, po pogrzebie prezydenckiej pary niesmaczne dowcipy o „zimnym Lechu” krążyły wśród studenckiej braci, ale nie dajmy się zwariować, bo inaczej trzeba będzie zakleić usta plastrem i nie odzywać się w ogóle. Wszak każdy wyraz można skojarzyć z czymś, co ktoś inny może uznać za tabu.
Ciekawe, że podczas gdy spora część mediów uspokaja znerwicowanych Polaków, że Kompania Piwowarska za reklamę „zimnego Lecha” na hotelu Forum przeprosiła i ją zdejmuje, jest to prawda tylko połowiczna. W rzeczywistości bowiem przeprosiny to tylko część komunikatu prasowego Pawła Kwiatkowskiego, Dyrektora ds. Korporacyjnych Kompanii Piwowarskiej, i są one adresowane do „Panów Posłów Ryszarda Czarneckiego oraz Marka Migalskiego a także Tych wszystkich Państwa, którzy poczuli się urażeni niefortunną lokalizacją reklamy naszego piwa LECH Premium.”
W dalszej części komunikatu Kwiatkowski wyjaśnia jednak, że demontaż reklamy będzie miał miejsce nie wskutek protestów, lecz w związku z wygaśnięciem kontraktu na wynajem tej lokalizacji, a następnie podkreśla, że hasło „Spragniony wrażeń. Zimny Lech” jest reklamą dotyczącą „wyłącznie jednego z walorów piwa LECH Premium, jakim jest orzeźwienie. Hasło zawierające frazę „Zimny LECH” pojawiło się na polskim rynku już w lutym 2009 roku. Tegoroczna kampania to efekt konsekwentnego wspierania jednego z atrybutów piwa LECH jakim jest orzeźwienie i nie ma to żadnego związku z niedawnymi tragicznymi wydarzeniami, które wstrząsnęły naszym krajem. Koncepcja realizowanej obecnie kampanii reklamowej powstała w grudniu 2009 r. Celem naszej akcji jest promowanie możliwości wygrania przez dowolne miasto w Polsce tzw. mega-imprezy z truckiem pełnym zimnego LECHa, jako jedną z wielu nagród i atrakcji. Rozpoczęcie tych działań nie jest jakąkolwiek próbą wykorzystania emocji czy uczuć patriotycznych Polaków, które pojawiły się w związku z tragicznymi wydarzeniami w Smoleńsku.”
Bardzo ciekawa jest też końcówka komunikatu, w której – i brawo mu za to – Kwiatkowski stwierdza:
Wszelkie skojarzenia hasła „Spragniony wrażeń. Zimny LECH” z osobą zmarłego Lecha Kaczyńskiego uznaję za wysoce niesmaczne, nieuzasadnione i niestosowne. Uważam, że nie powinniśmy ulegać głosom tych, którzy w niestosowny sposób próbują narzucić inną interpretację hasła „Spragniony wrażeń. Zimny LECH” niż ta, która ma się kojarzyć wyłącznie z dobrze schłodzonym, orzeźwiającym piwem wysokiej jakości.
Tym samym ze spokojem sięgam po puszkę mojego ulubionego piwa „Dębowe Mocne” (do bojkotu tej marki także nawoływano w związku z aferą wokół reklamy na hotelu Forum) i czekam na reakcję polityków jedynej słusznej partii na reklamę, która zawisła na wprost Wawelu w sierpniu, zastępując reklamę Lecha. Hasło reklamowe brzmi tym razem: „Ożyj i zwyciężaj” i reklamuje napoje energetyczne.
Bochaterska obrona
Podczas wczorajszej przepychaniny na Krakowskim Przedmieściu jeden z transparentów wznoszonych przez demonstrujących był bardzo intrygujący. No bo albo przynieśli go ludzie mocno się utożsamiający z serialem „Włatcy Móch”, albo ktoś tam wczoraj „bronił” nie krzyża, tylko jakiegoś tajemniczego gościa o nazwisku… Kżyżu Mjastu?
Dzień Niepodległości
Każdy, kto widział Independence Day, nie da się oszukać i domyśli się, że te chmury nad Częstochową kryją przed naszym wzrokiem statki Obcych. Jakże inaczej wyjaśnić potworny cień wysoko na niebie, ponad znajdującymi się wyraźnie dużo niżej białymi kłębami mniejszych chmur? Dlatego mają bez wątpienia rację ci, którzy nie chcą pozwolić na wyniesienie sprzed Pałacu Prezydenckiego na Krakowskim Przedmieściu krzyża, ustawionego tam spontanicznie i tymczasowo przez harcerzy 15 kwietnia, po katastrofie samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem.
W ramach zgniłego kompromisu między prezydentem – elektem i jego kancelarią, władzami stolicy a władzami kościelnymi, krzyż ma dzisiaj zostać przeniesiony do kościoła św. Anny, gdzie miałby z czasem stać się uwieńczeniem znajdującego się tamże w kaplicy loretańskiej pomnika katyńskiego, a w międzyczasie jeszcze akademicka pielgrzymka warszawskich studentów ma go zanieść na Jasną Górę. A co, jeśli unoszące się nad Częstochową statki Obcych porwą ten krzyż i wywiozą go w odległy zakątek galaktyki?
Patrząc na histerię na Krakowskim Przedmieściu, na którym – wbrew władzom świeckim i duchownym, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew chrześcijańskim ideałom miłości – gromadzi się właśnie coraz większy tłum wymachujących pięściami i krzyżami ludzi, nazywających siebie „obrońcami krzyża”, chcących przed siedzibą głowy państwa postawić „las krzyży” i próbujących zadźgać krzyżem resztki patriotyzmu w przyzwoitych, nieogarniętych fanatyzmem ludziach, pokładam całą moją nadzieję… w Obcych.
Kazimierz żegna
Graffiti i napisy na murach zawsze były żywym komentarzem bieżących wydarzeń. Podczas spaceru po krakowskim Kazimierzu zastanawiałem się przez chwilę, co może oznaczać poniższy napis i jakie miał intencje jego autor. Czyżby to przedwczesne pożegnanie znakomitego serwisu internetowego „Spieprzaj dziadu”, który nie może odnaleźć dla siebie nowej formuły i dogorywa zawieszony pomiędzy bytem a niebytem? A może hołd złożony przez grafficiarza autorowi tych historycznych słów, wraz z którymi potoczna polszczyzna wkroczyła do języka dyplomacji?
Voldemort w życiu publicznym
W ostatnich tygodniach zaobserwowałem w wypowiedziach polityków coraz większą obecność Voldemortów w naszym życiu publicznym. Przypomnijmy, że w powieściach o Harrym Potterze Voldemort to zły czarownik, który dopuścił się potwornych zbrodni próbując dokonać przewrotu w świecie magii, a jego imię budzi tak powszechną grozę, że mało kto ośmiela się je wypowiedzieć na głos. Większość zastępuje je synonimami (The Dark Lord) lub zagadkowymi rebusami (You-Know-Who).
To samo zaczyna się dziać w polskiej polityce. A to ktoś boi się wypowiedzieć nazwisko Janusza Palikota, a to Antoniego Macierewicza, a to Beaty Kempy, Stefana Niesiołowskiego czy Jarosława Kaczyńskiego. O ile jednak w przypadku Voldemorta omijanie jego imienia było wyrazem strachu, o tyle w przypadku polityków jest to często wyraz pogardy, podkreślania dystansu do politycznego przeciwnika bądź też bagatelizowania jego argumentów. Szczególnie ciekawe są ataki na Janusza Palikota, bo w zasadzie stało się modne oskarżanie go o wszystko, co najgorsze, a w gruncie rzeczy w ogóle nie wiadomo, o co. Na przykład wdowa po Tomaszu Mercie, który zginął w katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem, i która to nie wyklucza, że jej męża zabito, uważa, że Janusz Palikot od dłuższego czasu obraża pamięć po jej mężu i innych ofiarach wypadku. Słowom pogrążonej w żałobie wdowy nikt nie zaprzeczy, nikt nie ośmieli się też zadać pytania, w jakiż to niby sposób Janusz Palikot obraża pamięć o ofiarach, szydzi z nich lub wyśmiewa je, bo – trzeźwo na to wszystko patrząc – trudno się w jego starannych, prokuratorskich wręcz pytaniach doszukać złych intencji. Chociaż metafora o krwi na rękach mnie również nie przypadła szczególnie do gustu, to w wielu sytuacjach Palikot jest nawet bardziej taktowny, niż należałoby się od niego domagać, potrafi bowiem przeprosić nawet za to, czego w sumie nie zrobił. Najgłośniejszym w programach publicystycznych i wywiadach, które ostatnio prześledziłem, zarzutem stawianym Palikotowi, jest ból, jaki rzekomo zadał dzieciom Przemysława Gosiewskiego, informując na blogu, że ich ojciec żyje. A przecież to oskarżenie wyssane z palca, a postawić je może tylko ktoś, kto przedmiotowego wpisu nie czytał albo kogo opatrzność nie obdarzyła szczególnie umiejętnością czytania ze zrozumieniem. W swoim wpisie z 17 lipca, czego nikt poza Janiną Paradowską zdaje się nie rozumieć, Palikot odważnie nazwał po imieniu, czyli szaleństwem, teorie spiskowe o tym, jakoby pasażerowie prezydenckiego samolotu zostali porwani przez Rosjan i byli przetrzymywani gdzieś w Moskwie. Czy Palikot jest winny temu, że ktoś nie potrafi czytać ze zrozumieniem, nie rozumie sarkazmu, albo że dziesiątki tytułów prasowych podchwyciły wyłącznie tytuł jego wpisu i wyjęły go z kontekstu?
Innym smutnym przykładem na to, że nie rozumiemy tego, co czytamy, jest ostatnia dyskusja o tym, czy „bezpieczeństwo realizacji zadań” oznacza to samo, co „bezpieczeństwo lotu” bądź „bezpieczny samolot”. Na plan dalszy schodzi fakt, że te same środowiska, które wcześniej atakowały rząd za to, że nie wymienił floty, teraz atakują go za to, że dążył do takiej wymiany.
Chaotyczna, bezrozumna wymiana zdań czy stwierdzeń, bo myślami chyba ich raczej nazwać nie można, uwłaczająca w gruncie rzeczy naszej inteligencji. Słuchając tego wszystkiego, jakże mocno identyfikuje się człowiek z potrzebą niesienia tego przysłowiowego kaganka oświaty i z pięknym hasłem: „Non scholae, sed vitae discimus”.
Ira(siad) nie żyje
Jak donosi Gazeta Pomorska, nie żyje jeden z najbardziej znanych psów w Polsce. Znana dzięki lapsusowi językowemu prezydenta Kaczyńskiego, a powinna być znana jako pies – ratownik, który w ciągu swojej dziesięcioletniej służby zrobił więcej dobrego, niż niejeden człowiek przez całe życie.
Dziękujemy Ci, Ira. Jestem na spacerze z psem. Zuzia zrobiła siad i patrzymy razem na wodę myśląc o Tobie.
Szkolne Parady Równości
W mojej szkole (publicznej, dodam dla porządku), odbywają się – średnio więcej niż raz w miesiącu – msze święte. Nie ma w zasadzie żadnych świeckich uroczystości, akademii, apeli, każde święto jest obchodzone w ten sam monotonny sposób, mszą świętą. A to na sali gimnastycznej, a to na placu przed szkołą, cała dziatwa ma obowiązek uczestniczyć. Zwykle mszę organizuje się po pierwszej lekcji, nauczyciel ma sprawdzić obecność, zamknąć plecaki w klasie, zaprowadzić na mszę i dopilnować, by młodzież modliła się jak należy. Zupełnie świadomie mszy nie organizuje się przed lekcjami czy po lekcjach, bo przecież stanowiłoby to pretekst dla uczniów do tego, by z niej uciec. Kiedyś męska, maturalna klasa technikum została zresztą za taką ucieczkę z mszy zmieszana z błotem przez byłego dyrektora, a za karę mieli wyjaśnić pisemnie, dlaczego nie są patriotami.
Do tej pory miałem to w nosie. Po prostu na msze nie chodziłem, u mnie przesiadywała młodzież, która na mszę nie szła i wiedziała, że ja tam nikogo zaganiać nie będę. Ale nowy szef postanowił dać mi ciężki orzech do zgryzienia i planuje mi od września dać wychowawstwo, przez co stanę się nagle – jak rozumiem – odpowiedzialny za przebywanie moich uczniów na mszy. Pierwszą z nich będzie msza inaugurująca rok szkolny, bo – jak co roku – nie ma w ogóle żadnej uroczystości rozpoczynającej rok szkolny, jest tylko msza święta, a po niej godzina wychowawcza. Nie wiadomo, na którą godzinę mają przyjść do szkoły uczniowie, którzy nie mają zamiaru uczestniczyć w religijnych obrzędach, nie wiadomo zresztą, po co mieliby tego dnia przyjść do szkoły, skoro żadna świecka uroczystość nie jest przewidziana.
W minionym roku szkolnym bardzo mnie poruszyła rozmowa z jakimś chłopcem, którego nie znam, uczniem naszej szkoły. Spytałem się go podczas jednej z takich mszy, czemu siedzi na korytarzu. Był przerażony i zaczął mi się nerwowo tłumaczyć, że nie jest katolikiem, co zresztą nie jest w naszej okolicy niezwykłe, bo mieszka tu wielu Świadków Jehowy. Zaproponowałem mu, żeby wszedł do pracowni do mnie, a nie siedział na korytarzu, ale był przerażony, coś postękał, a za moment, jak wróciłem, już go nie było.
Osobiście szanuję to, że ludzie się modlą albo chodzą do kościoła, nie mam nic przeciwko temu, ich sprawa. W dniu katastrofy prezydenckiego samolotu powiedziałem panom, z którymi miałem zajęcia, że jeśli ktoś chce iść na Wawel na mszę, to nie ma problemu, nie będę w ogóle sprawdzał obecności. Ostatecznie, większość z nich nie skorzystała i przyszła normalnie.
Moi dorośli uczniowie wiedzą już o tym, że ja ich na mszę nie gonię i kto chce, idzie, a kto nie chce, nie idzie. Ale ten chłopak na korytarzu był naprawdę roztrzęsiony i myślał, że ja go tam chcę zapędzić. Zresztą nie dziwię mu się, bo moi koledzy i koleżanki nauczyciele mają do tego niekiedy dość szokujące moim zdaniem podejście, na przykład podczas mszy patrolują okolicę szkoły sprawdzając, czy ktoś czasem nie uciekł i nie poszedł do parku czy pod sklep. Widziałem kiedyś zgraję jakichś nieznanych mi uczniów (ani mnie nie znających zapewne, szkoła jest duża i składa się z różnych zawodówek, techników i liceum), jak chowali się przed takimi patrolującymi okolicę szkoły nauczycielami za przedszkolem w moim bloku. To nie jest moim zdaniem normalna sytuacja i nie przypominam sobie, by moi nauczyciele w podstawówce i liceum byli równie uporczywi w zaganianiu nas na pochody pierwszomajowe. A przecież mieli większe podstawy do tego, by ze strachu przed reżimem socjalistycznego państwa próbować nas indoktrynować.
Tuż przed mszą świętą w jedną z rocznic śmierci Jana Pawła II widziałem, jak jedna z koleżanek odgraża się przez okno uczniom uciekającym ze szkoły, że jeśli nie wrócą natychmiast na mszę, będą mieli nieusprawiedliwioną nieobecność i obniżoną ocenę z zachowania.
Młodzież mogłaby wykorzystywać te częste msze i nabożeństwa jako pretekst do uchylania się od obowiązku szkolnego, ale bywa, że jest wręcz odwrotnie. Jedna z klas, które w tym roku ukończyły szkołę, miała kiedyś iść w takim dniu na wagary i zgodziła się do mnie przyjść napisać klasówkę tylko pod warunkiem, że wpiszę im nieobecność (była wtedy tylko jedna lekcja, a potem cały dzień uroczystości o charakterze sakralnym z udziałem kilku biskupów). Uczniowie potrafią być poważni i odpowiedzialni, ale to wymaga pewnej powagi także z naszej strony.
Muszę uczciwie przyznać, że nie jestem jedynym nauczycielem, który wbrew oficjalnym zarządzeniom tej czy innej dyrekcji nie zmusza nikogo do udziału w obrzędach religijnych, ale jest nas zdecydowana mniejszość. Wśród tych paru nauczycieli, którzy tolerują przebywanie uczniów w klasie podczas mszy, są – nawiasem mówiąc – osoby głęboko wierzące i praktykujące, których zdaniem zmuszanie kogoś do praktyk religijnych wcale nie służy dobrze kościołowi.
Rozumiem też to, że szkoła musi pełnić funkcje wychowawcze i patriotyczne. Ale – z całym szacunkiem – nie wydaje mi się, żeby szkolna sala gimnastyczna była dobrym miejscem na odprawianie mszy świętych, w dodatku obowiązkowych. Wydaje mi się, że jeśli już takie msze się odbywają, co na zasadzie incydentalnej byłbym nawet w stanie zaakceptować, szkoła powinna mieć wypracowaną jakąś procedurę, co proponuje w tym czasie uczniom, którzy – z różnych względów – nie chcą w tych mszach uczestniczyć.
Wydaje mi się, że szkoła publiczna ma obowiązki wychowawcze także wobec uczniów niewierzących. Nie powinno być tak, że każdą okazję obchodzi się przy pomocy mszy świętej i nie ma żadnego innego rodzaju refleksji. Mamy obowiązek wychowywać także tych niewierzących uczniów. Także niewierzący uczniowie mieli prawo przeżywać tragedię w Smoleńsku i mieli prawo w szkole to okazać, tymczasem szkoła nie umiała się zdobyć na nic innego poza dwoma mszami świętymi, na których oczywiście w roli hymnu państwowego odśpiewano „Boże coś Polskę”, a nie „Mazurek Dąbrowskiego”.
Nawet jeśli przyjmiemy, że większość uczniów w szkole deklaruje chodzenie na religię katolicką, opisywany przeze mnie problem nie jest wcale marginalny i nie można go lekceważyć. Uczeń chodzący na religię nie ma obowiązku chodzić na mszę świętą, bo uczestnictwo w praktykach religijnych nie może w żaden sposób być wiązane z ocenianiem z religii. Na religię mają poza tym prawo chodzić uczniowie innych wyznań, tak samo jak katolicy mają prawo wybrać etykę. Podczas rekolekcji, które w naszej szkole również odbywają się na sali gimnastycznej, wielu uczniów mówiło, że nie tyle nie chodzi na rekolekcje, co chodzi na rekolekcje w swojej parafii i nie czuje potrzeby dublować tego w szkole.
Nie wiem zupełnie, jak rozliczać moich wychowanków z obecności w szkole 1 września tego roku, dlatego pozwoliłem sobie spytać o opinię uczestników usenetowej dyskusji na pl.soc.edukacja.szkola.
Niektórzy z nich uważają, że „sprawa jest prosta jak drut”.
Opiera się o kodeks karny, a zwłaszcza o rozdział dotyczący przestępstw przeciwko wolności wyznania i sumienia.
Art. 194. Kto ogranicza człowieka w przysługujących mu prawach ze względu na jego przynależność wyznaniową albo bezwyznaniowość, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.
I Konstytucja:
Art. 53.
6. Nikt nie może być zmuszany do uczestniczenia ani do nieuczestniczenia w praktykach religijnych.
7. Nikt nie może być obowiązany przez organy władzy publicznej do ujawnienia swojego światopoglądu, przekonań religijnych lub wyznania.
I tyle w temacie. Prawa konstytucyjne nie podlegają dyskusji. Mówisz: „Nie, bo nie” i nikt nawet nie ma prawa Cię pytać dlaczego.
Inny subskrybent grupy radzi mi:
Gdy kiedyś dyrektor na posiedzeniu RP z okazji zbliżającej się szkolnej uroczystości kazał wychowawcom zaprowadzić młodzież do kościoła na mszę ku czci patrona – zaprotestowałem twierdząc, że to jest sprawa nauczycieli katechetów, a nie wychowawców ani innych nauczycieli. Dyrektor się zapytał o szczegóły – ja mu na to, że sprawa wyznania religijnego jest prywatną sprawą, ale mu powiem: jestem ewangelikiem i zaprowadzenie młodzieży do kościoła, który łamie zasady Ewangelii (kult świętych obrazów i Matki Boskiej) jest dla mnie cięzkim przewinieniem.
Od tamtej chwili mam spokój.
Zairazki z kolei pisze:
A może tak zorganizować w czasie mszy w innym pomieszczeniu szkolnym spotkanie poświęcone etyce? Przecież – o ile pamiętam – etyka w jakiś chory sposób stała się „zamiennikiem” religii.
Ciekawe, że nikt na grupie nie pisze, bym się opamiętał i nie nawołuje mnie do pędzenia trzody przed ołtarz. Tylko że – nawet jeśli wszyscy się zgadzają z tym, że nie powinno się zmuszać do udziału w obrzędach religijnych – nie będzie to takie łatwe, o czym retotycznym pytaniem przypomina mi Jotte.
A masz jaja, szacunek do siebie, wolę walki i perspektywę innej pracy?
No chyba nie mam wyjścia, tylko odpowiedzieć na wszystkie pytania twierdząco.
Humor za kierownicą
Są dwa rodzaje kierowców, których można się bać, ale sam już nie wiem, który jest straszniejszy. Wiadomo, że mamy tych dwudziestoletnich, odważnych, z dużymi silnikami, którzy nerwowo próbują cię wyprzedzić spychając na prawy pas, chociaż i tak już dwukrotnie przekraczasz dozwoloną prędkość, albo którzy potrafią zmienić pas ruchu kilkakrotnie w ciągu pół minuty, wykorzystując w tym celu luki między samochodami, w których ja chyba nie odważyłbym się próbować zaparkować. O ile jednak nie bez kozery płacą oni wyższe stawki ubezpieczycielom, nie oni mnie chyba najbardziej przerażają. Jeżdżą dynamicznie, brawurowo, to fakt, ale są spostrzegawczy, mają dobry refleks i potrafią ocenić sytuację na drodze w mgnieniu oka.
O wiele większe przerażenie budzą we mnie kierowcy, którzy w ogóle nie rozumieją, co się wokół nich dzieje i jadą tak, jakby opatrzność nie obdarzyła ich ani wzrokiem, ani rozsądkiem. Nie dalej jak wczoraj widziałem starszego pana, który z pasa do skrętu w prawo beztrosko skręcił w lewo, zajeżdżając nonszalancko drogę kierowcom stojącym na pasach do jazdy wprost i do skrętu w lewo, którzy na szczęście zdążyli z piskiem opon zahamować.
Jakieś dwa tygodnie temu stanąłem na skrzyżowaniu zablokowanym przez kobietę, która – nie mogąc jechać dalej, bo zapaliło się czerwone światło – wjechała swoim wielkim terenowym autem na środek skrzyżowania i zatamowała ruch we wszystkich kierunkach. Ponieważ stałem maską w maskę z jej autem, uniemożliwiającym mi skręt w lewo, popatrzyłem na nią z politowaniem i wykonałem mało może stosowny, ale jednak delikatny gest puknięcia się w czoło, co wzbudziło w niej taką agresję, że wysiadła z auta i długo krzyczała, wymachując rękami nawet wtedy, gdy zmieniły się już światła i mogła spokojnie opuścić skrzyżowanie, a tym samym odblokować je i umożliwić przejazd innym zdumionym kierowcom. Nie rozumiała w ogóle, że zablokowała ruch.
Niedawno, jadąc podmiejską ulicą, ze zgrozą i ulgą zarazem (zgrozą z wiadomych powodów, a ulgą, bo udało mi się zahamować) odnotowałem fakt, że jakiś niecierpliwy kierowca wyjeżdżający z drogi podporządkowanej wyprzedza na skrzyżowaniu innego, który zatrzymał się na nim, by ustąpić mi pierwszeństwa.
Jak sobie przypomnę te przygody za kierownicą, to wolę w sumie, by wszyscy kierowcy wokół mnie mieli po dwadzieścia lat i krótki – ale wystarczający dla poczucia się pewnie – staż za kółkiem, niż żeby wokół mnie jeździło stado bezrozumnych baranów, nie widzących w ogóle, co się wokół nich dzieje. A jeśli już muszą prowadzić, to niech mają chociaż do siebie trochę dystansu, jak pani, której samochód zastałem ostatnio zaparkowany koło mojego. Pani musi być rozbrajająco samokrytyczna i trudno by było się na nią gniewać, choćby zrobiła coś bardzo niemądrego.