Internet jest straszny w rękach osób, które nie zdają sobie sprawy z jego potęgi. Na przykład moja ostatnia czwarta mechanika zrobiła kiedyś imprezę z fajką wodną, a szczegółowy reportaż fotograficzny z tej imprezy wrzucili do internetu, w tym zdjęcia, na których niektórzy z nich parodiują jakieś seksualne zwyczaje ludzi pierwotnych (bez udziału kobiet), w tym takie, na których jeden z nich siedzi ze spuszczonymi do kostek portkami. Zdjęcia na szczęście zniknęły natychmiast po tym, gdy poinformowałem SMS-ami bohaterów najbardziej pikantnych zdjęć o tym, że doszło do ich publikacji.
Natomiast bez przeszkód od paru tygodni można sobie na Picassie obejrzeć, jak wesoła jest Samorządowa Szkoła Podstawowa w Sieradzicach. Udało mi się na stronie Urzędu Gminy w Kazimierzy Wielkiej znaleźć adres mailowy tej szkoły i napisałem do nich z sugestią, że może jednak lepiej nie chwalić się w internecie tym, że na terenie szkoły – nawet i w godzinach wieczornych, po zakończeniu lekcji – odbywają się imprezy zakrapiane alkoholem. Niestety, nikt mi nie odpisał.
W każdym razie, jeśli ktoś ma ochotę wysłać dziecko do wesołej podstawówki, to w Sieradzicach jest chyba bardzo wesoło, przynajmniej w godzinach wieczornych, o czym można się przekonać oglądając ten album.
Kiepska pamięć
Już kilka minut po tym, jak dotarła do mnie wiadomość o śmierci prezydenta Kaczyńskiego pod Smoleńskiem, byłem gotów się założyć, że Jarosław Kaczyński będzie startował w wyborach prezydenckich, chociaż moi znajomi zwolennicy PiS zaklinali się wtedy, że niemożliwe, by prezes podniósł się z takiej tragedii i że z pewnością wycofa się z polityki. Byłem też pewien, że poparcie dla niego będzie dużo większe, niż byłoby dla jego zmarłego brata.
Ale jedno mnie w tych wyborach zdumiało i nie do końca to rozumiem. Autorytarny prezes Prawa i Sprawiedliwości jako premier zrobił z polskiej polityki taką szopkę, że patrząc na kalejdoskop ciągłych afer, haków i szukania układu nie wiadomo było, czy się śmiać, czy płakać, a destrukcyjne zachowania Kaczyńskiego doprowadziły do rozpadu w trzonie jego własnej formacji (pamięta ktoś jeszcze, że o Ludwiku Dornie mówiło się „trzeci bliźniak”?), a następnie do wykończenia i wyeliminowania ze sceny politycznej koalicyjnych sojuszników.
Zdenerwowany tą szopką naród zmobilizował się na niespotykaną skalę i odsunął wówczas PiS od władzy, a z tego okresu pamiętam, że sporą część tych zbuntowanych wyborców stanowiła młodzież, która zorganizowała się na licznych internetowych portalach, forach i grupach dyskusyjnych. To był czas, gdy wszyscy czytywali i komentowali newsy w serwisie Spieprzaj dziadu, dzień zaczynało się od oglądania komiksu na Chomikach, a logo Akcji Obywatelskiej i innych „antykaczych” stron społecznościowych widniało na blogach i innych stronach prawie wszystkich młodych internautów. Wszyscy czytali regularnie blogi Brochy, Rafiego i Walpurga. Kultowa była nieistniejąca już w ówczesnym kształcie Matka Kurka.
Nietrudno sobie zresztą wyjaśnić, czemuż to Jarosław Kaczyński – premier, który nie miał konta, prawa jazdy ani telefonu komórkowego, a internautów uważał za popijających piwko zboczeńców oglądających klipy porno w sieci – musiał budzić niechęć większości młodych technokratów, nawet gdyby jego rząd nie tworzył w Polsce atmosfery strachu, nienawiści i ksenofobii.
I oto stało się coś, czego właśnie zupełnie nie rozumiem. W kolejnych wyborach dokładnie to samo pokolenie, które pogoniło kiedyś rząd premiera Kaczyńskiego w siną dal, nagle popiera tego samego człowieka w wyborach prezydenckich. Znam studentów pierwszego roku, którzy wypowiadają się o nim z szacunkiem i dla których jest on autorytetem. Zastanawiałem się, czy można to tłumaczyć faktem, że byli zbyt młodzi, by interesować się polityką parę lat temu, gdy Kaczyńscy próbowali powywracać ojczyznę do góry nogami. Ale przecież to mądrzy, inteligentni ludzie, studenci informatyki, którzy z łatwością potrafią odnaleźć w internecie informacje o tym, jak funkcjonował rząd Prawa i Sprawiedliwości w koalicji z Ligą Polskich Rodzin i Samoobroną. Z jakiegoś powodu oni nie widzą dysonansu między tym, jak Kaczyński uśmiecha się do swoich oponentów, chociaż nie tak dawno temu miał pomysł, by ich partię zdelegalizować. Wierzą w jego słowa o końcu wojny domowej, chociaż to on przede wszystkim tę wojnę w Polsce rozpętywał w ostatnich latach, opluwając w imię doraźnych propagandowych celów politycznych najwybitniejszych przedstawicieli narodu. Wierzą w jego troskę o służbę zdrowia, bo nie pamiętają, jak traktował strajkujące pielęgniarki.
Odrobinę mnie pociesza to, że studenci starszych lat, nawet niewiele starsi, zamiast pokazywać sobie idiotyczne propagandowe gadzinówki w rodzaju tego oto „obiektywnego” zestawienia osiągnięć prezydenta Kaczyńskiego na tle dokonań prezydenta Kwaśniewskiego i siać antyrosyjskie fobie w bezpodstawnych oskarżeniach o rzekomy zamach stanu 10 kwietnia, przesyłają sobie taki oto łańcuszek, jak cytuję poniżej, bo i do mnie – za ich pośrednictwem – dotarł.
CUDA JAROSŁAWA
1) Pierwszy cudowny przypadek w życiu Jarosława to zawrotna kariera jego ojca Rajmunda. Tuż po wojnie żołnierzy AK, rozstrzeliwano, osadzano w więzieniach, sadzano na nogach od stołka, torturowano, w najlepszym razie wykluczano z życia
społecznego. Tymczasem Rajmund Kaczyński, żołnierz AK, tuż po wojnie dostaje od stalinowskiej władzy wypasiony apartament na Żoliborzu, jak na tamte czasy rzecz poza zasięgiem zwykłego obywatela, nawet szarego członka PZPR..
2) Cud drugi, żołnierz AK, mąż sanitariuszki AK, dostaje posadę wykładowcy na Politechnice Warszawskiej i oboje żyją sobie z jednej pensji jak pączki w maśle. W tym czasie gdy w Polsce rządzi Bierut, a właściwie Stalin rządzi Bierutem,
posada dla Akowca na uczelni brzmi jak ponury żart, jednak rzecz miała miejsce.
3) Cud trzeci, rodzą się bliźniaki i jako dzieci akowskiego małżeństwa, na początku lat 60, kiedy większość dzieci akowców opłakuje swoich rodziców, albo czeka na ich powrót z więzienia, nasze orły zabawiają się w reżimowej TV.
4) Cud czwarty. Jarosław Kaczyński jako jedyny działacz opozycji z kręgu doradców Lecha Wałęsy nie zostaje internowany.
5) Cud piąty, Jarosław Kaczyński odmawia (tak twierdzi) podpisania lojalki i jako jedyny opozycjonista odmawiający władzy PRL zostaje zwolniony do domu, co więcej nikt go nie nęka, w okresie 1982-1989.
6) Cud szósty, Jarosław Kaczyński jako jedyny opozycjonista ma sfałszowaną teczkę i jako jedyny opozycjonista domagający się powszechnej lustracji ujawnia swoją teczkę dopiero po naciskach prasy.
7) Cud siódmy to cud zagadka. Jaki jest związek między ofiarowanym Rajmundowi Kaczyńskiemu przez PRL apartamentem na Żoliborzu, pracą w czasach stalinowskich na Politechnice Warszawskiej, karierą filmową bliźniaków i brakiem internowania Jarosława Kaczyńskiego w stanie wojennym?
Całkiem interesujące. Zastanawiało mnie dlaczego Kaczyńscy praktycznie nigdy nie wspominają o ojcu, mimo ze to AK-owiec, więc się to w-PIS-uje w patriotyczne nuty w jakie lubią uderzać – teraz już chyba wiem…
Nie rozumiem zupełnie, co się stało, że Jarosław Kaczyński stał się nagle dla młodych ludzi autorytetem. Odbieram to – szczerze mówiąc – jako symptom mojego starzenia się. Po raz pierwszy poczułem się człowiekiem, który zupełnie nie rozumie młodzieży. Na szczęście Jarosław Kaczyński ich rozumie i ma z nimi wspólny język.
Patriotycznie na Facebooku
Wzruszająco wygląda strona główna Facebooka, gdy wejdę na nią zalogowany dzisiaj po południu. Prawie wszystkie newsy, które wyświetlają mi się na ścianie, informują, że moi znajomi wzięli udział w wyborach prezydenckich. Każdy taki news ma dołączoną konturową mapkę Polski, a niektórzy znajomi dołączają komentarz zachęcający innych do głosowania.
Wszystko za sprawą tej facebookowej aplikacji. Ilustrację pomniejszyłem na tyle, że nie trzeba chyba zacierać nazwisk i zdjęć moich znajomych. Dla osób postronnych i tak są nieczytelne.
Zakłócenie ciszy wyborczej
Prawo nie nadąża, moim zdaniem, za rzeczywistością, a im bardziej szczegółowo próbuje się do niej ustosunkować, tym szybciej się dezaktualizuje. Znakomitym tego przykładem jest chyba kwestia ciszy wyborczej i jej przestrzegania w internecie.
Państwowa Komisja Wyborcza wyjaśnia, że „zakaz prowadzenia kampanii wyborczej w okresie tzw. ciszy wyborczej obejmuje również wszelką aktywność w Internecie. Oznacza to, że informacje mające nawet charakter agitacyjny umieszczone w Internecie do godz. 24.00 dnia 18 czerwca 2010 r. mogą w nim pozostać. W czasie ciszy wyborczej w Internecie można zamieszczać wyłącznie informacje niemające charakteru agitacji na rzecz kandydatów.”
Tym samym internet traktowany jest przez PKW (z konieczności zapewne, bo – szczerze mówiąc – trudno mi sobie wyobrazić jakieś racjonalne rozwiązanie problemu ciszy wyborczej w internecie) jako medium statyczne, w którym coś, co opublikowano w piątek jest stałe, niezmienne i nie przejawia dalszych oznak aktywności. A to przecież nieprawda.
W dobie serwisów społecznościowych jest wiele sposobów na agitację wyborczą w internecie w czasie ciszy wyborczej, zarówno tych celowych i świadomych, jak i przypadkowych. Na przykład w przeddzień wyborów przez cały dzień z dużą częstotliwością dowiadywałem się o oznaczeniu jednego z kandydatów na zdjęciach w albumach różnych użytkowników na Facebooku. Zdjęcia były opublikowane wiele dni temu, a więc zgodnie z wyjaśnieniem PKW nie naruszało to ciszy, a jednak akcja oznaczania kandydata na tych zdjęciach powodowała wyświetlanie się powiadomień w strumieniu aktywności na tablicy tysięcy ludzi. Mam wrażenie, chociaż oczywiście nie mogę tego udowodnić, że była to przemyślana i zaplanowana akcja.
Z innych przykładów – czytam wiele blogów i gazet za pośrednictwem kanałów RSS w Google Readerze. Dość dyskusyjne jest określenie, kiedy pojawił się w internecie taki artykuł, jeśli na przykład na stronie opublikowano go w piątek, ale artykuł pokazał mi się w Google Readerze dopiero w sobotę (wpisy z jednej z polskich platform blogowych aktualizują mi się od czasu do czasu, całymi wiązkami postów, bywa, że z kilkutygodniowym opóźnieniem). Co więcej, jeśli czytając go w czytniku RSS dzisiaj, czyli w dniu wyborów, zaznaczę go w jakiś sposób lub skomentuję, pokazuje się on za sprawą automatycznego eksportu moim znajomym na Facebooku, tak więc – w pewnym sensie – dochodzi do powtórnego umieszczenia go w internecie, na ścianie kontaktu w portalu społecznościowym.
Okazuje się więc, że ustalenie terminu publikacji jakiejś treści w internecie nie jest tak proste i jednoznaczne, jak by się to na pierwszy rzut oka wydawało.
Prawo i instytucje stojące na jego straży nie do końca chyba też są przygotowane do ścigania przypadków naruszenia ciszy wyborczej w internecie. Zajrzałem dzisiaj na strony kilku komend policji i nie znalazłem tam żadnego formularza czy adresu email ułatwiających zgłaszanie takich przypadków. Oficer dyżurny dostępny jest jedynie telefonicznie, a dość ciężko mi sobie wyobrazić dyktowanie policjantowi przez telefon długiego, zawierającego tyldy i ukośniki adresu internetowego, pod którym znajdują się treści, które nie powinny były trafić do internetu w określonym terminie.
Pozostaje wreszcie kwestia tego, kto i w jaki sposób powinien zadecydować, czy treści zamieszczone w internecie zakłócają ciszę, czy nie. Na przykład dzisiejszy wpis „Pana od matematyki” moim i Adama zdaniem stanowi przykład jednoznacznej agitacji przeciwko jednemu z kandydatów, a Janina uważa, że mieści się on w granicach określonych prawem. Rzeczywiście, kierując się wyjaśnieniami PKW cytowanymi powyżej, wszystko wydaje się być w porządku – to nie jest wpis „na rzecz” jednego z kandydatów. Tli się we mnie jednak pewna poważna wątpliwość, czym ten humorystyczny wpis różni się od bezpośredniej agitacji wyborczej i dlaczego – w przeciwieństwie do takowej – ma prawo znaleźć się w dniu wyborów w internecie.
Malutki świat
Patrzcie no, jaki ten świat malutki. Moi koledzy z liceum polecają sobie na Facebooku film z polskimi napisami zrobionymi przez mojego byłego studenta, który to film swoją drogą też już kiedyś widziałem.
Ekskomunika
Ksiądz proboszcz wskazał parafianom dość konkretnie, chociaż nie użył nazwiska, na kogo mają głosować w wyborach prezydenckich. Być może nie było to jego intencją, ale moje sąsiadki zrozumiały jego wskazówki bardzo jednoznacznie. Co więcej, dowiedziały się, że jeśli zagłosują na kogoś innego, nie mają prawa uczestniczyć w dalszym życiu wspólnoty parafialnej, nie mają prawa przystępować do eucharystii i w ogóle nie będą częścią wspólnoty kościoła.
Podziwiam szczerze księdza proboszcza w jego wytrwałości w wypędzaniu ludzi z kościoła i życzę mu dalszych sukcesów w jego działaniach, bo wedle relacji moich znajomych, którzy uważnie wysłuchali kazania, ponad 60 procent parafian od przyszłej niedzieli nie ma prawa przystępować do komunii. Chyba że się opamiętają i zagłosują tak, jak im proboszcz wskazuje.
Jedna z moich sąsiadek jest szczerze przekonana, że usłyszała z ambony zapalczywe nawoływanie do nienawiści i wezwania do okazywania pogardy dla ludzi i zachowań, które ona uważa za czyste, piękne i szlachetne. Wśród oplutych z ambony wartości były jej zdaniem miłość rodziców do dzieci i pragnienie posiadania potomstwa, szacunek dla drugiego człowieka i jego wrodzonej potrzeby dążenia do szczęścia. Sąsiadka zupełnie nie rozumie, dlaczego przed ołtarzem obrażono kilka osób z jej rodziny i ich rodzicielskie uczucia do upragnionych, wyczekiwanych i umiłowanych dzieci poczętych dzięki wsparciu współczesnej medycyny, dlaczego odebrano tym dzieciom godność, albo dlaczego znieważono jakiegoś przemiłego człowieka z rodziny jej szwagra, któremu należy się miejsce na świecie jak każdemu innemu człowiekowi, bo „i jego Pan Bóg stworzył i miał w tym jakiś zamysł, którego ksiądz proboszcz widocznie nie pojmuje”.
W przeciwieństwie do moich praktykujących sąsiadek uważam, że ksiądz ma prawo powiedzieć z ambony, który (bądź którzy) z kandydatów na prezydenta Rzeczpospolitej reprezentuje poglądy zgodne z katolickim światopoglądem. Mnie ten światopogląd nie odpowiada, więc zdanie proboszcza w ogóle mnie nie obchodzi i nie ekscytuje. Wydaje mi się jednak, że nie jest dla parafii zbyt dobrze, gdy ktoś, komu na przynależności do wspólnoty religijnej bardzo zależy i kto się mocno z nią identyfikuje, przez kilka dni nie może się otrząsnąć po kazaniu, które usłyszał w przedwyborczą niedzielę. I w gruncie rzeczy to smutne, że jedna z tych pań mówi, że przestała się dziwić swoim dzieciom, że nie chodzą już do kościoła, i że nie ma już do nich pretensji.
Recydywa
Zabawne, że w poprzednich wyborach ta sama sprawa (rzekome plany prywatyzacji służby zdrowia przez Platformę Obywatelską) była przedmiotem takiego samego konfliktu, a jego rozstrzygnięcie w sądzie było dokładnie takie samo. Wychodzi na to, że jedynie słuszna partia o nazwie zawierajacej w sobie wyrazy „prawo” i „sprawiedliwość” dopuściła się recydywy.
Ciekawe, na ile to była nieprzemyślana gafa, a na ile celowa taktyka. Mój tata, od lat chodzący do lekarza rodzinnego i do specjalistów w prywatnej przychodni, która ma podpisany kontrakt z Narodowym Funduszem Zdrowia, i jest z usług tej przychodni bardzo zadowolony, jest jednocześnie gorącym przeciwnikiem prywatyzacji służby zdrowia, więc retoryka argumentów PiS bardzo do niego trafia. Pewna starsza pani, obok której siedziałem dziś przypadkowo w poczekalni, a która dowiedziała się właśnie o wyroku warszawskiego sądu, była zbulwersowana i załamana tym, że sąd podjął taką – jej zdaniem krzywdzącą dla Jarosława Kaczyńskiego – decyzję. Dlatego wydaje mi się, że przegrana w trybie wyborczym sprawa nie zaszkodzi wcale Kaczyńskiemu. Wręcz przeciwnie, może zmobilizować jego zatwardziałych zwolenników.
Kraków się kurczy
Cicho o tym w mediach, nikt nie protestuje, a tymczasem Kraków się nam kurczy i to dramatycznie. Można się cieszyć z nowej fontanny i w ogóle całej rewelacyjnej płyty przebudowanego Placu Szczepańskiego, ale prawda jest taka, że według znaków drogowych to już praktycznie peryferia Krakowa. Basztowa, Dunajewskiego i Straszewskiego są już chyba poza jego obecnymi granicami, a Aleje – kto wie – może są już w innym województwie.
Podczas porannego spaceru stojący na Plantach, przy samym Collegium Novum Uniwersytetu Jagiellońskiego, znak określający granicę miasta przyciągnął moją uwagę na tyle, że postanowiłem go sfotografować na dowód, że ktoś – kawałek po kawałku – oddaje Kraków w ręce obcych.
Kondolencje
Umieranie to coś, co łączy nas wszystkich jak nic innego. Ale, jak słusznie zauważa ktoś, kto umieścił tę grafikę tutaj, wybory prezydenckie to nie kondolencje. Prezydenta wybieramy na przyszłość, a nie dla oddawania czci przeszłości, nawet tej stosunkowo nieodległej.
Moje preferencje
Za Tomkiem Łysakowskim zrobiłem sobie test preferencji wyborczych. Moje wyniki wyszły mniej zaskakujące, niż Tomka.
Warto sobie zrobić, jeśli ktoś nie jest przekonany, na kogo ma zagłosować.