Wkrótce następni odlatują. Prostowaliśmy dziś skrzydła i nacieraliśmy je woskiem.
Wyszliśmy na wzgórze koło szkoły, z którego – patrząc w dół – szkoła wydaje się taka maleńka i nic nie znacząca. Nie wszyscy z nich wiedzieli pewnie o tym, że gdyby pościnać drzewa na tym wzgórzu, widać z niego przy dobrej pogodzie miejscowości po drugiej stronie Krakowa, a nawet Tatry. A przecież niektórzy z nich odlecą wkrótce tak daleko, że nie tylko szkoła zniknie im sprzed oczu, ale i wzgórze stanie się maleńkie, a dla niektórych nawet Tatry będą jakimiś mgliście wspominanymi pagórkami ze szkolnych wagarów, a Kraków prowincjonalnym miastem młodości. I dość trudno wykluczyć, że żadnemu z nich te starannie dziś prostowane skrzydła nie zawiodą i nie spadnie, jak Ikar, w ciemne czeluści.
Tak czy inaczej, trzeba będzie trochę popracować nad nową wersją banera blogu.
Na drodze do świętości
Gdy ostatnio wspomniałem artykuł sprzed pięciu lat z „Guardiana”, Janina uznała, że ten artykuł to przegięcie i że autor mija się z rzeczywistością. Nie próbuję oceniać, kto bardziej mija się z rzeczywistością – Terry Eagleton czy Marcin Cytrycki, mój znajomy ksiądz z portali społecznościowych.
Ale warto w Polsce, w której otacza nas wszechobecny kult zmarłego papieża, zdać sobie sprawę, że kult ten nie jest wcale tak powszechny, jak wydawałoby się po spędzeniu kilku godzin przed telewizorem czy radiem nadającym po polsku, i że czasem nawet dostojnicy kościelni wypowiadają się o Janie Pawle II z dezaprobatą. Niektórzy zarzucają mu tylko gwiazdorstwo i powiązane z talentami aktorskimi umiejętności manipulowania tłumem, a inni stawiają mu zarzuty wręcz kryminalne, jak tuszowanie przestępstw popełnianych przez kapłanów, czy wręcz promowanie tych, którzy się takich przestępstw dopuszczali. Jeśli wierzyć artykułowi w irlandzkim „The Independent”, sam Watykan – biorąc w obronę Benedykta XVI – jest skłonny zrzucić winę za tarapaty, w jakich obecnie się znalazł, na Jana Pawła II.
Jeżeli komuś obcy jest ten liberalny dziennik i woli inne gazety, może się mocno zdziwić, a może i rozczarować, gdy odkryje o wiele bardziej ostrymi słowami napisany artykuł w „Timesie”. Już sam tytuł tego opublikowanego w piątą rocznicę śmierci papieża artykułu – John Paul ‘ignored abuse of 2,000 boys’, wydaje się bluźnierstwem. A jeszcze bardziej zaskakuje odkrycie, że autor powołuje się nawet na opinie komentatorów w Polsce na poparcie swojej tezy, iż trudno sobie wyobrazić beatyfikację czy kanonizację Jana Pawła II w sytuacji, w której na cały jego pontyfikat padł złowrogi cień skandalu. Obszerne fragmenty tłumaczenia tego artykułu opublikowane zostały nawet w Onecie.
Mam nieodparte wrażenie, że aby lepiej się rozumieć, powinniśmy się otwierać na innych i na to, co wokół nas. Dlatego ateiści powinni znać Biblię i Koran, każdy ksiądz powinien czytywać Dawkinsa, a mieszkając w diecezji krakowskiej, rodzimej diecezji biskupa Wojtyły, warto poczytać, co o nim sądzą jego przeciwnicy i jak to argumentują.
Roaming krajowy w Play
Nie będzie to typowy temat dla mojego bloga, ale wśród moich stałych czytelników jest kilku geeków komputerowo – komórkowych, więc postanowiłem się podzielić pewną ciekawostką dotyczącą zasięgu telefonii komórkowej.
Najmłodsza sieć telefonii komórkowej w Polsce, znana pod nazwą handlową Play, ma siłą rzeczy znacznie mniej BTS-ów, czyli nadajników, aniżeli inne duże sieci – Era, Orange i Plus. W związku z tym, aby użytkownicy Play mogli się posługiwać swoimi telefonami na terenie całej Polski, także tam, gdzie nie dociera zasięg nadajników rodzimej sieci, Play podpisał umowę roaminu krajowego z Polkomtelem, operatorem sieci Plus, i użytkownicy Play, którzy znajdą się poza zasięgiem swojej sieci, korzystają z nadajników Plusa.
W moim mieszkaniu, położonym 16 km od granic administracyjnych Krakowa, doszło niedawno do ciekawej sytuacji. Sygnał Plusa ma problemy z przenikaniem w głąb mieszkania, więc dla komfortu rozmowy najlepiej rozmawiać w oknie albo wyjść na balkon. Era od dość dawna ma mocny sygnał, najbliższy nadajnik tego operatora widać z jednego z okien, ale jest to sygnał najniższej częstotliwości, nadający się jedynie do prowadzenia rozmów głosowych i SMS-owania, a tego akurat nie robię zbyt dużo. Od jesieni ubiegłego roku po jednej stronie mieszkania jest sygnał 3G w sieci Orange, z drugiej strony bloku Orange też jest, tyle że starszej generacji. Za to od kilku dni jestem w zasięgu Play, w tym także zasięgu trzeciej generacji.
Ciekawe, czy operatorzy Play i Plus nie mogliby się jakoś dogadać, aby nie tylko użytkownicy Play mogli korzystać z nadajników Plusa, gdy znajdą się poza zasięgiem swojej sieci, ale by umowa ta działała w obie strony? Gdy ją podpisywano, nikomu chyba nie przyszło do głowy, że będą takie miejsca, gdzie Play ma zasięg 3G, a Plus nie ma praktycznie wcale.
Internatowi geje
Na wszystkich drzwiach pokojów w internacie są tabliczki z imionami i nazwiskami uczniów bądź uczennic zamieszkujących dany pokój. Niektóre firmowe, stworzone według jednego szkolnego szablonu, inne autorskie, ilustrujące graficzny talent i kreatywność mieszkańców – zwłaszcza dziewcząt. Natomiast na drzwiach jednego z pokojów męskiej części internatu, nad tabliczką z nazwiskami, od wielu miesięcy wisi coś takiego. Zastanawiam się, czy nie powinno się wszcząć dyskusji nad oficjalnym zniesieniem podziału na męską i żeńską część internatu, albo nad rozdzieleniem dwóch panów zamieszkujących w tym pokoju. Jakaś sprawiedliwość musi być.
Krew na rękach papieża
Ten intrygujący tytuł to bynajmniej nie znak, że mam zamiar poświęcić post atakom na kościół katolicki w modnej ostatnio wojnie z pedofilią wśród księży czy krytykować instrukcję watykańskiej Kongregacji Doktryny Wiary „Crimen Sollicitationis”, która kilku kolejnych papieży postawiła w złym świetle, jako współwinnych ukrywania przestępstw.
„The Pope has blood on his hands” – taki tytuł pojawił się w brytyjskim „Guardianie” pięć lat temu, podczas gdy Polacy – ogarnięci wielkim zbiorowym uniesieniem – żegnali się z Janem Pawłem II po jego śmierci. Pamiętam, że obecność tego nagłówka i treść artykułu w poważnym, renomowanym dzienniku, skontrastowane z narodową żałobą wokół mnie – mimo stosunkowo otwartego, jak mi się nieskromnie wydaje, umysłu – budziła we mnie pewien niepokój i niesmak. Ciekawie jest teraz, po pięciu latach, uwolniwszy się od emocji tamtego czasu (nie piszę o sobie, bo ja po Janie Pawle II nie płakałem), będąc bogatszym o rozmaite doświadczenia, przeczytać ponownie ten artykuł, który profesor Terry Eagleton z Uniwersytetu w Manchesterze zamieścił w Guardianie 4 kwietnia 2005. Intrygująca konkluzja tego artykułu, jakoby Jan Paweł II był największą katastrofą, jaka spotkała kościół katolicki od czasów Karola Darwina, kłóci się ze stereotypowymi, mniej lub bardziej elokwentnymi peanami na cześć papieża, jakie zwykle słyszymy, wydaje mi się więc, że warto ten artykuł przeczytać.
Odkrywcze dla niektórych może być już samo odwrócenie przez Eagletona roli, jaką zwykle przypisujemy Janowi Pawłowi II, roli człowieka nowoczesnego i postępowego. Dla Eagletona Karol Wojtyła jest – wręcz przeciwnie – częścią przemiany kościoła Soboru Watykańskiego II, kościoła emancypacyjnych lat sześćdziesiątych, w kościół „ciemnej nocy politycznej Ronalda Reagana i Margaret Thatcher”. Polski papież to dla niego osoba „dobrze przeszkolona w technikach zimnej wojny”, obarczona piętnem „ckliwego kultu maryjnego, nacjonalistycznego ferworu i zażartego antykomunizmu”. Kościół katolicki w Polsce, z którego Karol Wojtyła się wywodził i w którym stał na „najbardziej reakcyjnym posterunku”, przerodził się zdaniem Eagletona w organizację wytrawnych działaczy politycznych i bywał – jako instytucja zamknięta, dogmatyczna, cenzorska i hierarchiczna – trudny do odróżnienia od biurokracji stalinowskiej. Podobnie jak ideologia komunistyczna, opływał kultami jednostki, a ukształtowany w takiej atmosferze Wojtyła był – zdaniem Eagletona – zbawieniem dla konserwatywnego skrzydła kościoła. Powstrzymał i próbował odwrócić posoborowe, odwołujące się do wczesnych tradycji chrześcijańskich, tendencje decentralistyczne w kościele, w myśl których papież nie miał być już traktowany jako capo di tutti capi, ale jako pierwszy wśród równych. W burzeniu zasady kolegialności miała Janowi Pawłowi II pomagać „wygórowana wrodzona wiara we własną potęgę duchową i intelektualną”. Zdaniem Eagletona, autorytarny papież osłabił znaczenie kościołów lokalnych, a tym samym niestety utrudnił im – albo i uniemożliwił – poradzenie sobie ze skandalami obyczajowymi, jakie wybuchły za jego pontyfikatu ze szczególną siłą.
Oddawano honory i wynoszono na ołtarze skrajnie prawicowych mistyków i zwolenników dyktatury generała Franco, a kanonizacje karykaturalnej ilości świętych doprowadziły do tego, że pisarz Graham Greene wymarzył sobie nawet nagłówek prasowy donoszący o tym, iż Jan Paweł II kanonizował Jezusa. Papież – Polak miał również „neandertalski stosunek do kobiet”.
Największą jednak „zbrodnią pontyfikatu” Jana Pawła II jest – zdaniem profesora Eagletona – „groteskowa ironia, z jaką Watykan potępił prezerwatywy, jako część cywilizacji śmierci”. Mogły one bowiem ocalić niezliczonych katolików trzeciego świata, cierpiących na AIDS, przed śmiercią w męczarniach. I to krew tych ludzi ma na swoich dłoniach Jan Paweł II w tytule artykułu.
Po pięciu latach Terry Eagleton nie szokuje już tak, jak kiedyś. W polskim internecie łatwo jest znaleźć negatywne głosy na temat Jana Pawła II, ironicznie o jego kulcie pisze często na swoim blogu jedna z polskich europosłanek. Spora część komentarzy cytowanych w rocznicowym artykule Onet.pl, zatytułowanym – nomen omen – „Dziś Doda jest autorytetem”, dystansuje się od Jana Pawła II.
Już od kilku osób, w tym z ust jednego katolickiego księdza, usłyszałem w tym tygodniu, że wybierają się na nabożeństwo drogi krzyżowej „ku czci Jana Pawła II w piątą rocznicę jego śmierci”. Przedziwne. Zawsze mi się wydawało, że Misterium Męki Pańskiej poświęcone jest śmierci i zmartwychwstaniu niejakiego Jezusa Chrystusa i nie potrzebuje innych bohaterów, a kontemplowanie przy jego okazji śmierci jakiegokolwiek innego człowieka w niesmaczny sposób ujmuje śmierci Jezusa wyjątkowego znaczenia w wymiarze zbawienia ludzkości, albo też – w równie niesmaczny sposób – czyni z innego niż Jezus człowieka przedmiot boskiego kultu.
I chyba na tym to wszystko polega – jedni dojrzale i odpowiedzialnie studiują nauczanie papieża i czerpią z niego natchnienie, inni kupują w kioskach i sklepach z dewocjonaliami albumy opowiadające o rzekomych cudach, jakich dokonał, a jeszcze inni patrzą na niego krytycznie. Tym samym dyskurs trwa, a Jan Paweł II – za sprawą tego dyskursu – żyje. Po przeczytaniu artykułu w „Guardianie”, warto – dla porównania i z innej, bardziej naszej perspektywy – przeczytać komentarz Szostkiewicza w najnowszej „Polityce”. W jego ocenie Jan Paweł II był postacią pozytywną, promującą ekumenizm, dialog z innymi religiami i z niewierzącymi, ciekawość świata, sprzeciw wobec wojny w Iraku. Jednak pięć lat po jego śmierci jego nauki i idee odchodzą w zapomnienie, papież jest postacią z brązu na cokole pomnika, ale w rzeczywistości odbywa się coś, co Szostkiewicz nazywa „pełzającą de-wojtylizacją”. I odbywa się to także za sprawą kościelnych elit, katolickich działaczy świeckich i prawicowych środowisk opiniotwórczych, dla których Jan Paweł II przestaje być twarzą kościoła w Polsce.
Ricky Martin – android?
Jeden z moich kolegów z czasów licealnych, zdeklarowany heteryk, dziś wzorowy mąż i ojciec, oznajmił kiedyś przy trunku, ku olbrzymiemu zdumieniu innych biesiadników, że gdyby mu do łóżka trafił Ricky Martin, to pewnie by go nie wyrzucił. Od wczoraj wszystkie media trąbią o tym, że latynoski gwiazdor obwieścił na swoim oficjalnym blogu, że jest szczęśliwym gejem i jest z tego dumny, więc zdaje się, że romans między nim a Tomkiem stał się odrobinę bardziej prawdopodobny.
Zajrzałem właśnie przy popołudniowej kawce na internetową witrynę piosenkarza i odkryłem jeszcze większą sensację. Wygląda na to, że Ricky Martin nie jest wcale człowiekiem! Tak wynikałoby z treści komunikatu na stronie. To dopiero wiadomość! Nie dość, że gej, to jeszcze android!
Biznes okołoegzaminacyjny
Na rynku jest bardzo dużo firm i wydawnictw, które upatrzyły sobie osoby przygotowujące się do egzaminów jako grupę celową i próbują jej wcisnąć swoje produkty. Od lat zmagam się z różnego rodzaju broszurkami, repetytoriami, brykami, które – oklejając swoje produkty etykietami w stylu „Matura na 100%”, „Nowa Matura” itp. – nie zadają sobie w istocie żadnego trudu, by wskazówki zawarte w ich publikacjach były maturzystom naprawdę pomocne. Jedni popełniają przy tym zwykły grzech zaniedbania, nie zatrudniając do konsultacji swoich pseudopomocy żadnego fachowca, inni zupełnie świadomie wprowadzają uczniów w błąd, nakładając na stare repetytoria do egzaminu dojrzałości nową obwolutę z napisem „Nowa Matura” i próbując się pozbyć zalegających w magazynie nikomu niepotrzebnych staroci.
Okazuje się jednak, że trzeba być bardzo czujnym, by – kierując się dobrem własnego dziecka – nie kazać mu czytać rzeczy, które mu zaszkodzą. Jest na przykład na rynku magazyn przeznaczony specjalnie dla gimnazjalistów i mający im rzekomo pomóc w przygotowaniu do egzaminu gimnazjalnego, w którym nie dość, że przykładowe arkusze egzaminacyjne i kryteria ich oceniania nijak nie przystają do tego, z czym gimnazjalista spotka się na egzaminie, to jeszcze na każdej stronie roi się od błędów merytorycznych i językowych, które uczennica pierwszej klasy gimnazjum, Madzia, z łatwością zauważa.
Tu na przykład, w trzeciej linijce wprowadzającego akapitu, dużą, wytłuszczoną czcionką napisano zdanie zaczynające się od słów „In many school…”. Dość trudno przeoczyć ten błąd, nawet przeciętnemu uczniowi, jak pospiesznie musiał więc pracować autor tego tekstu i gdzie w wydawnictwie podziała się korekta?
Nie jest to zresztą odosobniony przypadek trudnych do przeoczenia literówek w nagłówku. Oto na innej stronie termin „Passive Voice” (strona bierna) trochę się komuś nie udał i wyszło „Vioce”. No cóż, może to wina drukarni, bo w innym miejscu zauważyliśmy wyraz „it” przekręcony do postaci „if”. Czyżby ktoś to wpisywał bez zrozumienia z odręcznych notatek?
Gdzie indziej dowiemy się ze schludnego i ładnie wyeksponowanego słowniczka, że „instead of” to po angielsku „oprócz”.
I ciężko ocenić, czy to pomyłka wynikająca z nieuwagi, czy niekompetencja językowa autora tego artykułu, bo na sąsiedniej stronie znaleźć można prześmieszny przykład użycia imiesłowu czynnego: „A standing man is my father”. Nie wiadomo tylko, komu współczuć bardziej – czy dziecku, dla którego każdy stojący mężczyzna wydaje się być ojcem, czy autorowi tego przykładu.
Stały element magazynu stanowią przykładowe arkusze egzaminacyjne z języka angielskiego i niemieckiego. Widać wyraźnie, że chociaż autorzy obejrzeli jakieś autentyczne zestawy i repetytoria, to nie do końca zrozumieli, jakiego rodzaju materiały nadają się do wykorzystania w zestawie. Dotyczy to zwłaszcza zadań otwartych (których nawiasem mówiąc na egzaminie gimnazjalnym w tym i przyszłym roku przypuszczalnie jeszcze nie będzie).
Co gorsza, autorzy tych zestawów nie mają w ogóle pojęcia, jak oceniane są wypowiedzi otwarte uczniów na egzaminie gimnazjalnym i wymyślają jakieś swoje własne kryteria, a tym samym wprowadzają uczniów w błąd.
Przykładowe wzorcowe odpowiedzi też mogą wprowadzić w błąd ucznia, można by bowiem mieć wrażenie, że odpowiedzi krótsze, jednozdaniowe, nie otrzymają maksymalnej ilości punktów. Tymczasem autor poniższego klucza i komentarza myli się bardzo, jeżeli sądzi, że tak będzie wyglądać otwarta wypowiedź pisemna większości zdających maturę na poziomie podstawowym, o egzaminie gimnazjalnym już nie wspominając. Proponowane przez autora kryteria oceniania też nie mają nic wspólnego z rzeczywistymi, nawiasem mówiąc.
W każdym numerze jest strona poświęcona prenumeracie magazynu. Dowiadujemy się z niej, że można zaoszczędzić 18% ceny dwutygodnika, jeśli zdecydujemy się na półroczną prenumeratę. Zapłacimy za nią 53,92. Wydaje mi się, że warto zaproponować, by przygotowujący się do egzaminu gimnazjalnego rozważyli jeszcze jedną opcję: można zaoszczędzić 100% ceny i nie prenumerować ani nie kupować magazynu w ogóle.
Ćwiczenia z gramatyki
Lekcja gramatyki angielskiej była bardzo żmudna. Przestudiowaliśmy z panami z pierwszych klas na kilku różnych stronach w podręczniku, na wielu licznych przykładach, jak budować zdania z czasownikami like, enjoy, love, hate etc.
Mimo to, pod koniec lekcji tylko dwóch z nich bezbłędnie napisało pięć zdań w ramach ćwiczenia, zdań w rodzaju (cytuję dosłownie, tak napisali):
I don’t like sleeping alone.
I hate going to school everyday.
Niektórym udało się napisać tylko trzy poprawne zdania, nielicznym nic nie wyszło. I pomyśleć, że to ci sami goście, którzy – zostawieni na chwilę podczas przerwy sami w klasie, bez trudu stworzyli na tablicy poniższe cudo (całkowicie bezbłędny komentarz na wyświetlonym przez projektor pulpicie mojego komputera).
Odręczny SMS
Wzruszyłem się widząc, jakie fajne telefony mają chłopaki z trzeciej mechanika. W moim nie ma zainstalowanej odręcznej czcionki. Poza tym pomyślałem, że chyba już najwyższa pora, by na blogu rozpoczęła się era obecnej trzeciej mechanika. W czwartej klasie wystawiłem dzisiaj ostatnie oceny, a matura już za parę tygodni.