Instrukcja mycia rąk

Jak w jednym z komentarzy pod niedawnym wpisem informuje Adam, w niektórych szkołach rada pedagogiczna popisuje się niesamowitą inwencją legislacyjną. W liceum Adama funkcjonowało swego czasu rozporządzenie dyrekcji, zgodnie z którym nauczyciele mieli dopilnować, by uczniowie po każdej lekcji myli ręce przez co najmniej 30 sekund.
Adam się dziwi i myśli, że to coś szczególnego, a przecież po 45 minutach grzebania w najbardziej mrocznych zakamarkach mózgów uczniów i nauczyciela trzeba zadbać o higienę. A w moim ulubionym rzeszowskim zespole szkół w łazienkach zawieszono nawet dokładną instrukcję, jak to robić.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Dziecięce barometry

Niesamowite, jak ciekawych rzeczy można się dowiedzieć od osób pracujących w przedszkolu lub szkole podstawowej. Otóż – uwaga – człowiek jest zwierzęciem i podobnie jak każde inne zwierzę ma instynkt łączący go nierozerwalnie z ekosystemem, w którym funkcjonuje. Jak bociany odlatują na zimę do ciepłych krajów, jak niedźwiedzie udają się na zimowy spoczynek, jak jaskółki nisko latają gdy zanosi się na deszcz, tak dzieci są nieznośne i wyjątkowo hałasują, gdy zanosi się na zmianę pogody. Po zachowaniu dzieci można rozpoznać, że zbliża się burza albo że szykuje się gwałtowna zmiana temperatury. Podobno nawet uczą o tym na studiach pedagogicznych!

Pojedyncze osoby

Nie mogę się powstrzymać od uśmiechu, gdy próbuję się domyślić, co zainspirowało dyrekcję szkoły do wydania poniższego rozporządzenia. I zastanawiam się, czy istnieją w tej szkole oddzielne toalety dla schizofreników.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Rekolekcyjny kabaret

Kilka tygodni temu dostałem pierwsze maile od czytelników bloga – nauczycieli i uczniów – zaniepokojonych zbliżającymi się rekolekcjami wielkopostnymi. Pierwszy z nich najpierw zignorowałem, czy raczej odłożyłem sobie na bardzo niską półkę w hierarchii moich priorytetów. Nawet gdy przyszły kolejne, wydawało mi się, że autorzy tych alarmujących maili przesadzają i że nie może być aż tak źle. Mimo przykrych doświadczeń z rekolekcjami w minionych latach i w ogóle sceptycznego stosunku do religii w szkole (sceptycyzm ten podziela ze mną zresztą część moich znajomych księży) byłem optymistycznie nastawiony, ale dziś całkiem mi już przeszło.
Od wczoraj odbywają się w naszej szkole rekolekcje – najpierw jest pierwsza godzina lekcyjna, w całości, a następnie – po sprawdzeniu obecności na lekcji drugiej – należy przejść z młodzieżą na salę gimnastyczną, gdzie odbywa się msza święta i wygłaszane są wielkopostne nauki. Po ich zakończeniu wracamy do klas, gdzie odbywają się pozostałe lekcje – tyle, że już skrócone.
Z niezręcznej sytuacji zaganiania trzódki na rekolekcje wybawił mnie w tym roku plan lekcji. W poniedziałek na drugą lekcję przyszło mi zaledwie dwóch panów z maturalnej klasy Technikum Mechanizacji Rolnictwa, obaj natychmiast oświadczyli, że nie chcą iść na mszę, bo wczoraj byli i planują zostać w klasie. A że było ich tylko dwóch, a w dodatku żaden z nich nie zdaje matury, lekcja była bardzo bezstresowa. We wtorek na drugiej lekcji mam okienko, więc poszedłem do pokoju nauczycielskiego kserować sobie materiały na fakultet i wypełnić dokumenty dla kadr i księgowości. Gdy odnosiłem kserokopie do swojej pracowni, zdziwiło mnie trochę, że pracownia jest pełna uczniów z trzech różnych klas, którzy tego dnia też nie mieli wielkiej ochoty iść na mszę świętą, ale w swojej gorliwości, aczkolwiek nie religijnej, postanowili doczekać do kolejnej lekcji. W środę mam tylko jedną lekcję, więc problemu mogłoby w ogóle nie być, ale stałem się mimowolnym świadkiem tak kuriozalnych scen, że już nie sposób się dziwić uczniom i nauczycielom – w większości anonimowym – którzy pisali do mnie wcześniej prośby o radę, jak sobie poradzić z rekolekcjami. Widziałem kolegów nauczycieli, którzy spacerują lub jeżdżą powoli samochodami, patrolując okolice szkoły, wypatrując uczniów, którzy nie poszli na przymusową mszę świętą na sali gimnastycznej. Słyszałem koleżankę wygrażającą uciekającym z mszy uczniom przez okno. Widziałem grupę kilkunastu panów z jakiejś młodszej klasy, jak biegną schować się za przedszkolem przed jednym z patrolujących okolicę nauczycieli. To wszystko mogłoby być śmieszne, gdyby nie było żałosne.
Panowie z jednej z klas postanowili podczas mszy świętej odwiedzić w szpitalu swojego kolegę, który wczoraj miał bardzo poważny wypadek samochodowy – wychowawca próbował ich zatrzymać na parkingu, zmusić do opuszczenia samochodów i udania się na mszę świętą. Mimo to – kierując się własnym, dość zdrowym chyba zmysłem moralnym – większość z nich pojechała do szpitala.
Od strony formalnej, rozporządzenie MEN z 14 kwietnia 1992 roku mówi, że „uczniowie uczęszczający na naukę religii uzyskują trzy dni zwolnienia z zajęć szkolnych w celu odbycia rekolekcji wielkopostnych, jeżeli religia lub wyznanie, do którego należą, nakłada na swoich członków tego rodzaju obowiązek. Pieczę nad uczniami w tym czasie zapewniają katecheci.” Jak wyjaśnia Ministerstwo Edukacji Narodowej, to na katechetach spoczywa główna odpowiedzialność za opiekę nad uczniami w okresie rekolekcji, dyrektor szkoły może się jednak zwrócić do innych nauczycieli o pomoc w zapewnieniu opieki i bezpieczeństwa uczniów w czasie rekolekcji. Musi to jednak uczynić w taki sposób, aby jego polecenia nie wywołały konfliktów sumienia poszczególnych osób ani nie powodowały w gronie nauczycielskim napięć na tle światopoglądowym. Warto chyba o tym pamiętać w przyszłych latach i zastanowić się nad celowością przeprowadzania rekolekcji na sali gimnastycznej w budynku szkoły. Część uczniów, którzy wczoraj nie poszli na tę szkolną mszę świętą, wybiera się na rekolekcje w swoich rodzimych parafiach w przyszłym tygodniu.
Dochodzę do wniosku, że panika kilku moich czytelników była uzasadniona. Chaos, jaki do szkoły wnoszą rekolekcje, jest nie do ogarnięcia, a szkody przez nie wyrządzone trudno ocenić. I to nie tylko szkody, jakie ponosi dydaktyczna praca szkoły, ale także szkody w stosunkach między uczniami a nauczycielami, a nawet szkody dla samej wiary i dla kościoła. Choćby nie wiem jak ciekawe i dobre nauki głoszone były na rekolekcjach, pożytek z tego niewielki, gdy zagania się tam pod przymusem i metodami dokładnie takimi, jakimi zapędzano na komunistyczne capstrzyki pół wieku temu. A i zdobyta przez internet wiedza o ciemnych kartach w historii i współczesnych skandalach kościoła katolickiego smakuje jakoś lepiej, niż wysłuchana pod przymusem nauka najlepszego nawet kaznodziei.
Chyba że patrzeć na to wszystko przez różowe okulary – gdyby nie rekolekcje wielkopostne w szkole, pewnie jeden z moich uczniów nie zacząłby zamiast „Lalki” Prusa czytać Dawkinsa w oryginale. Wprawdzie nie dlatego, że zna angielski lepiej od polskiego, ale po angielsku z łatwością można ściągnąć z sieci, nawet w szkolnym internacie.

Matura próbna

W tym roku szkolnym Centralna Komisja Egzaminacyjna zrezygnowała z organizowania próbnych matur z przedmiotów innych, niż matematyka. I w gruncie rzeczy nic takiego się nie stało, bo zgromadzony przez ostatnie kilka lat archiwalny bank zadań wykorzystanych pozwala każdemu średnio rozgarniętemu nauczycielowi na przeprowadzenie takiej próby ze swoimi uczniami w oparciu o zadania prawidłowo skonstruowane, sprawdzone, a w dodatku na ocenienie ich zgodnie z istniejącymi i sprecyzowanymi uszczegółowieniami.
Niestety, wiele szkół i nauczycieli, a tym samym ich uczniów, padło ofiarą pewnej luki organizacyjnej i uległo pokusie przeprowadzania i analizowania egzaminów próbnych organizowanych przez osoby i instytucje nie do końca profesjonalne. Mniej zaradni nauczyciele i dyrektorzy skorzystali z oferty dużego ogólnopolskiego dziennika, który zresztą darzę dużą sympatią, oraz współpracującego z nim wydawnictwa, a teraz analizują wyniki „matury próbnej” przeprowadzonej w oparciu o arkusze przygotowane przez to wydawnictwo. Tymczasem wartość tego próbnego egzaminu jest – delikatnie mówiąc – kontrowersyjna.
Warto by bowiem było, by osoby układające takie próbne arkusze były osobami kompetentnymi i mającymi jakieś pojęcie o standardach egzaminacyjnych, zasadach konstrukcji arkusza i kryteriach oceniania. Inaczej trudno mówić o przydatności tej próby do czegokolwiek, a w związku z żenującym poziomem egzaminów proponowanych przez organizatorów w minionych latach moja szkoła – jak wiele innych, w których pracują doświadczeni egzaminatorzy – całkowicie z nich zrezygnowała.
Z arkuszy maturalnych wykorzystanych w tym roku na poziomie rozszerzonym na języku francuskim i języku niemieckim nawet uczniowie się śmieją i dziwią, jak można było wypuścić takie gnioty.
Pozwolę sobie zacytować niektóre tematy wypracowań, którym musiał stawić czoła uczeń zdający egzamin z tych języków:

  • Korzystać z komunikacji publicznej czy poruszać się samochodem? Wyraź swoją opinię na ten temat w formie rozprawki, podając argumenty za i przeciw.
  • Stwórz opis najciekawszego dnia twoich wakacji.

Autorzy – co widać w przytoczonych tematach dobitnie – nie wiedzą w ogóle, co to rozprawka argumentatywna, a co to esej opinii, nie odróżniają też kryteriów opisu od kryteriów opowiadania. Dlatego szkołom, które biorą udział w tym eksperymencie, można się co najwyżej dziwić, a uczniom tych szkół współczuć. Organizatorom życzyć, by przejrzeli na oczy i przestali produkować gnioty, bo pomysł ogólnie dobry, tylko wymaga pewnego profesjonalizmu także od strony autorów i recenzentów, a nie tylko na poziomie drukarni. Z takich egzaminów wniosków żadnych wyciągać się nie powinno. Co najwyżej takie, że należy ich przeprowadzania jak najszybciej zaniechać.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi

Nowosądeckie lachony

Wystarczy pojechać kilkadziesiąt kilometrów na południe, nie wyjeżdżając nawet z województwa małopolskiego, a język polski już zaskakuje. I to nie tyle góralskimi regionalizmami czy gwarą, ale całkowitą zmianą znaczenia wyrazów, a przynajmniej – jak się wydaje – rejestru językowego. Bo aczkolwiek słowo lachon samo w sobie nie jest mi ani obce, ani mnie nie bulwersuje, to do imprezy organizowanej pod patronatem ośrodka akademickiego (nawet takiego młodego i niewielkiego) jakoś mi nie przystaje. Zresztą, wystarczy zerknąć na wyniki wyszukiwania obrazów ze słowem kluczowym „lachon” w Google.


Dzisiaj usłyszałem w serialu z BBC zdanie, które bardzo mnie zaskoczyło, tym bardziej, że nie ma tygodnia, bym nie zwrócił któremuś z uczniów uwagi na kolokację take a photo. Mówiący zwykle piękną angielszczyzną młody bohater serialu powiedział ni stąd ni zowąd (tyle, że dało się to uzasadnić kontekstem i pewnym skrótem myślowym): „I’ve done the photos”. Trzykrotnie cofałem film, żeby się upewnić.
I myślę sobie, że dobrze by było, by egzaminatorzy, którzy będą sprawdzali prace maturalne tych moich Stachów w maju mieli w sobie dużo pokory, zanim uznają coś za błąd. Gdybym na przykład jako rodzimy użytkownik języka polskiego został spytany o to, czy Anglik zdający maturę z języka polskiego może w formalnym kontekście użyć słowa „lachon”, bez cienia zastanowienia powiedziałbym, że nie. A tu się okazuje, że można.
Studentom z Nowego Sącza życzę w maju miłej zabawy. Stachowi, żeby zdał z matematyki i mógł przystąpić do matury. Egzaminatorom – wyobraźni.

Zbędne łapówki

Wdzięczność wobec nauczyciela – mniej lub bardziej szczera – przybiera czasami formy zupełnie namacalnych, realnych prezentów, a to o wartości czysto estetycznej, jak skromny bukiet kwiatów, a to pragmatycznej, jak sprzęt gospodarstwa domowego, a to luksusowo – eleganckiej, np. komplet piór czy zegarek na rękę, a to – tu nie jestem pewien, jak zaszufladkować – alkohol.
Przyzwyczaiłem się od jakiegoś czasu nie przyjmować żadnego rodzaju prezentów, chociaż bywa, że wywołuje to pewną konsternację u darczyńców – jak wtedy, gdy nie przyjąłem bukietu od absolwentów technikum mechanicznego, którym zresztą tydzień wcześniej zapowiedziałem, że nie życzę sobie od nich żadnych kwiatów, tym bardziej, że ubliżają sobie wzajemnie w mojej obecności, próbując z trudem zebrać pieniądze na ten cel.
Studenci i uczniowie z prezentami zachowują czasami pewne pozory przyzwoitości i próbują wręczyć prezent nauczycielowi już po zaliczeniu przedmiotu, a gdy ten stawia opór, wymyślnie podrzucają upominek lub zostawiają go gdzieś ukradkiem i co prędzej czmychają w dal. O ile dojdzie do konfrontacji i próbuje się im wyperswadować wręczanie prezentu, dochodzi zwykle do użycia przezabawnego argumentu. Nie mogę się powstrzymać od śmiechu, gdy ktoś, kto chce mnie obdarować, a ja odmawiam przyjęcia daru, mówi: „To po co myśmy to kupili? Co my z tym teraz zrobimy?”. To przezabawna sytuacja, w której natychmiast przychodzi mi do głowy, że przecież chyba w ogóle nie ma większego sensu kupować komuś czegoś, co nam samym na nic by się nie przydało i nie mamy pojęcia, co z tym zrobić.

Insensitive yet sensible

Lekcja w klasie maturalnej. Rozmawiając po angielsku odpytuję klasę ze słownictwa w kilkunastu rozdziałach znakomitego repetytorium leksykalnego, które powinni sami studiować w domu. Pytam o to, jak jakieś słowo czy wyrażenie brzmi po angielsku, albo oczekuję definicji i wyjaśnień w odpowiedzi na pytania w rodzaju:
What is the difference between steps and stairs?
What is jealousy?
When do you whisper and why?
When do you feel embarrassed?
When are you proud of somebody?
When do you get upset?
Who is a narrow-minded person?

Zwykle padają dość wyczerpujące odpowiedzi, z przykładami, chłopaki uzupełniają się wzajemnie, dodają coś od siebie. Po jednym z pytań pada bezzwłocznie odpowiedź tak rozbrajająca, że dalsza rozmowa na ten temat staje się już niemożliwa.
Ja: Who is an insensitive person?
Michał: Someone like me.
Nie udaje nam się powstrzymać od śmiechu i dopiero po chwili definiujemy znaczenie tego przymiotnika.
Faktycznie, paru nauczycieli w naszej szkole zgodziłoby się bez chwili zastanowienia z tym samokrytycznym osądem albo określiło Michała niejednym gorszym epitetem. Michał mówi, co myśli i nie przejmuje się nigdy tym, czy wypada, czy nie. A jego sądy i oceny, aczkolwiek w formie unbelievably insensitive, są niezmiennie sensible i w ogóle brilliant.
Przykładów na naganne w oczach niektórych nauczycieli zachowanie Michała aż nie wypada mi cytować publicznie, poprzestanę więc na tym jednym, że mimo próśb wychowawcy nie może on sobie od kilku tygodni przypomnieć numeru telefonu do swojej mamy. Ale – jak to mówią – ten przykład to tylko taki „pikuś”.
Mnie Michała będzie za kilka miesięcy bardzo brakować, bo on do lekcji w czwartej mechanika wnosi więcej niż ja, choćbym nie wiem jak się przygotował. Ale taka już kolej rzeczy, że uczniowie przychodzą i odchodzą. Tych inteligentnie krnąbrnych i błyskotliwie chamskich, takich jak Michał, cenię szczególnie – pomagają nauczycielowi zachować dystans do samego siebie i nie popaść w rutynę. I nie jestem pewien, czy pod tą gburowatą maską nie ma w nich jednak pewnej wrażliwości. Podczas wigilii klasowej z wychowawcą Michał wyszedł na korytarz i czekał, aż wszyscy skończą sobie składać życzenia i łamać się opłatkiem. Czy gdyby był faktycznie taki insensitive, zauważyłby w takiej chwili przez okno wydeptany misternie w śniegu boiska szkolnego napis „DUPA”?

Polska język trudna język

Dzisiaj rano podczas lekcji wymyślamy zdania i zapisujemy je na kartkach. Jeden z uczniów pyta nagle, czy ktoś nie ma długopisu, bo jemu stanął.
Od razu przypomina mi się przygoda sprzed tygodnia, gdy wybiegłem z klasy za trzecioklasistą Łukaszem i spytałem go krzycząc przez pół korytarza:
– A jakiego masz dużego?
Na szczęście Łukasz natychmiast odkrzyknął, podając wielkość w gigabajtach, a nie centymetrach, więc żadna z przypadkowo się tam znajdujących osób nie zdążyła mieć głupich skojarzeń, a ja sam dopiero po chwili zdałem sobie sprawę z dwuznaczności tak postawionego pytania.
Aż ciężko sobie wyobrazić reakcję klasy matematycznej, a więc w dużej mierze męskiej, gdy na pytanie Janiny o znaczenie angielskiego słowa „descend” jeden z uczniów odpowiedział pospiesznie „spuścić się”.
Albo gdy przed kilku laty Janina spytała ucznia, który siedział na ściądze podczas klasówki:
– Co Ty masz, Zbysiu, między nogami?

Legenda stanu wojennego

W prawie każdym dłuższym programie czy artykule na temat wprowadzenia stanu wojennego w grudniu 1981 dowiadujemy się w pewnym momencie, że pamiętnego dnia o godzinie 9 rano zamiast „Teleranka” na ekranach telewizorów pokazał się generał Jaruzelski i wygłosił swoje słynne słowa: „Ojczyzna nasza znalazła się nad przepaścią”. Nic dziwnego, na początku lat osiemdziesiątych nie było w Polsce dzieci, które na wyciągnięcie pilota miały kilkanaście albo i więcej stacji z bajkami i audycjami specjalnie dla siebie, przytłaczająca większość z nich miała dostęp jedynie do dwóch kanałów telewizji publicznej. Nie było DVD, a nawet VHS jako standard video był dopiero w powijakach i nie zdążył jeszcze trafić pod strzechy nawet na zgniłym zachodzie, a co dopiero w socjalistycznej ojczyźnie. Dlatego to wspomnienie o „Teleranku”, którego nie było, jest jednym z najpowszechniejszych wspomnień ludzi, których dzieciństwo przypadło na przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Ja też pamiętam wystąpienie Jaruzelskiego i wydawało mi się wówczas tak mądre i tak ciekawe, że oglądałem potem nawet powtórkę.
Wszystko dobiega jednak kresu, w tym era „Teleranka”. Jak tłumaczy kierownictwo telewizji publicznej, zatrudniającej około pół tysiąca dyrektorów średniego szczebla, zarabiających mniej więcej tyle samo, ile kosztuje jeden odcinek „Teleranka”, na produkcję programu brakuje pieniędzy. Spada także jego oglądalność i wyczerpała się jego formuła. „Teleranek” jest moim rówieśnikiem – na ekranach telewizorów w polskich domach pojawia się od 1972 roku i – jak dotąd – ustąpił tylko raz, generałowi Jaruzelskiemu. Czuję, że będąc w wieku „Teleranka” też wyczerpałem już moją formułę i trzeba będzie mnie chyba niedługo wyłączyć na dobre.
Twórcy „Teleranka” po raz pierwszy podpadli bardzo poważnie w 2002 roku, gdy „Super Express” ujawnił skandal związany pośrednio z programem. Gość „Teleranka” namawiał dzieci do pisania pamiętników w internecie i pokazywał im, jak się do tego zabrać. Jak się później przypadkowo okazało, zaproszony do programu blogger w swoim sieciowym pamiętniku pisał między innymi o wizycie w Krakowie, gdzie zabrano go do najfajniejszych klubów gejowskich, dano mu poflirtować, a następnie przeżył „kosmiczny seks”. Żadna z tych rewelacji erotycznych nie została oczywiście pokazana w programie, ale dobór „eksperta” był może rzeczywiście nie najtrafniejszy.
Szkoda, że telewizja publiczna wycofuje się z emisji takich kultowych programów niskobudżetowych o charakterze edukacyjnym dla młodego odbiorcy, pewnie lada dzień padnie katolickie „Ziarno”. Aż dziwne, że dotąd jeszcze nikt na nie się nie rzucił i nie zdjął z anteny w ramach oszczędności.