Wielu moich znajomych psioczy nieustannie na manię budowania kościołów na każdym rogu, nawet tam, gdzie do kościoła i tak jest nie więcej niż kilkaset metrów. Na księży i na budowlane ambicje kleru narzekają nawet ci, którzy regularnie uczestniczą w nabożeństwach i uważają się za osoby wierzące i praktykujące.
Z niedowierzaniem słuchają, gdy nie przyłączam się do ich głosów oburzenia i argumentuję, że dopóki parafie i diecezje stać na to, by wznosić nowe świątynie, ma to same zalety. I nieważne, czy buduje się z uwagi na faktyczne zapotrzebowanie na miejsce kultu, czy w ramach inwestowania w nieruchomości na przyszłość.
Budowanie kościołów nakręca koniunkturę gospodarczą, daje miejsca pracy – bezpośrednio i pośrednio, porządkuje przestrzeń publiczną zagospodarowując miejsca zaniedbane, w dodatku bywa, że o wiele ciekawiej, niż w przypadku niektórych galerii handlowych czy hipermarketów.
Kościoły były, są i zawsze będą ważnym centrum skupiającym życie społeczności lokalnych i pozostaną nimi także wówczas, gdy nie będą już miały funkcji sakralnej. A chociaż zdarzyło mi się być klientem serwującej regionalną kuchnię knajpy w byłym kościele, to przecież nie wszystkie tracące sakralny charakter kościoły są adaptowane na restauracje, puby i dyskoteki. Budynki pokościelne czy poklasztorne z natury rzeczy idealnie nadają się do celów kulturalnych i konferencyjnych, a często także byłyby wymarzonym miejscem na zaspokojenie różnego rodzaju potrzeb społecznych. Ważne, by nadając tym budynkom nowe funkcje, pamiętać o ich pierwotnym znaczeniu, rozumieć je, szanować i doceniać wynikające z tego atuty.
Przypadkowo trafiłem na ciekawy artykuł, pokazujący różnego rodzaju adaptacje, w tym na potrzeby … mieszkaniowe. De gustibus non est disputandum, ja bym w takim domu zamieszkać nie chciał, ale z pewnością znalazłoby się wielu, którzy poczuliby się w nim po prostu bosko.
Starsi panowie
Mój kolega z pracy poczuł się ostatnio bardzo staro, gdy zobaczył się na zdjęciach zrobionych podczas imprezy klasowej ze swoimi wychowankami. Z niedowierzaniem i przerażeniem przejrzał zrobione zdjęcia i wygłosił pesymistyczny monolog filozoficzny. Ja do swojego wyglądu jestem jakoś przyzwyczajony, napatrzę się na swoją własną twarz chociażby myjąc zęby, nie wspominając o goleniu (bo to faktycznie robię trochę rzadziej).
Natomiast przeżyłem duży wstrząs ostatnio na klatce schodowej, mijając się z grupą rozgorączkowanych z jakiegoś powodu panów w średnim wieku, z których kilku skinęło mi głową na powitanie, jeden nawet tak trochę nadgorliwie. Nie miałem wprawdzie problemu z przypomnieniem sobie natychmiast imion i nazwisk większości z nich, ale bardzo mnie zdziwiło, że ci łysiejący faceci z brzuszkami to studenci piątego roku. Ząb czasu nie nadgryzł ich wszystkich w równym stopniu, to prawda, ale na niektórych z nich bezlitośnie wycisnął swe ponure piętno.
Same zbiry
Podczas niedzielnej gali rozdania nagród muzycznych Grammy 2010 – przyznaniem pośmiertnej statuetki za całokształt twórczości, ale także specjalnym wykonaniem „The Earth Song” przez największe gwiazdy – po raz kolejny oddano hołd Michaelowi Jacksonowi. Jak powiedział dwunastoletni syn artysty, odbierając nagrodę, utwory jego ojca cechowało jedno proste przesłanie, którym była miłość.
Nie wiem, i nie ma to chyba większego znaczenia, za co skazani są więźniowie w filipińskim zakładzie karnym w Cebu, ale gdy obejrzałem niedawno ich kolejny występ taneczny do muzyki Michaela Jacksona, wzruszyłem się i pochyliłem z głębokim uznaniem dla sposobu, w jaki w ramach cyklicznych już układów choreograficznych realizują to przesłanie miłości.
Od kilku lat więźniowie regularnie co miesiąc występują ze swoim „Thrillerem”, na kanale YouTube pojawiły się kolejne numery, a tydzień temu opublikowano tam najnowszy film – „They Don’t Care About Us„. Gdy w połowie czwartej minuty filmu skazani ustawiają się w olbrzymią pacyfkę, czuje się niezaprzeczalnie, że dzieje się tam coś magicznego.
Panie Byronie Garcia, olbrzymi szacun dla Pana i dla wszystkich innych odpowiedzialnych za fenomen tego położonego w górach więzienia. Bez względu na to, jakie są kulisy tych występów, albo w jaki sposób ci więźniowie weszli w konflikt z prawem, stworzyliście coś niezwykłego i daliście tym chłopakom szansę, by na swój sposób przeszli do historii. Brawo! Każdy nauczyciel chciałby mieć taką moc inspirowania swoich uczniów i dawania im satysfakcji ze swoich osiągnięć. Niestety, zamiast tego wielu z nas narzeka tylko na to, że jego uczniowie to same chamy i zbiry.
Szacun.
P.S. Już po opublikowaniu tego wpisu doczytałem, że w występach wzięło dotąd udział 1581 skazanych, wszyscy więźniowie osadzeni w zakładzie. Mają wyroki od roku do dziesięciu lat za morderstwa, gwałty i handel narkotykami.
Czekając na cud
Moja ulubiona siostra katechetka z częstochowskiej parafii św. Jakuba zabłysnęła po raz kolejny. Nie wiem, czy pod wpływem lektury mojego blogu, czy za sprawą nagłego przypływu zdrowego rozsądku (szkoda, że nie w odrobinie większej ilości). Tak czy inaczej, zakonnica uznała, że nie trzeba już jechać do dalekiego Lourdes, by wyleczyć cukrzycę i braki anatomiczne jednej z rączek, wystarczy pójść na Jasną Górę w drodze ze szkoły do domu.
Siostrze wypada po raz kolejny pogratulować. Dziecko, któremu w obecności innych dzieci, podczas lekcji religii wciskała, że jeśli – zamiast iść ze szkoły prosto do domu – uda się na Jasną Górę i żarliwie pomodli, dobry Pan Bóg wysłucha jego próśb i cudownie go uzdrowi, spędziło popołudnie histerycznie płacząc. Co udało się siostrze osiągnąć? Pokazała innym dzieciom, że Bartek nie ma w sobie dość silnej wiary, bo następnego dnia przyszedł do szkoły nadal niepełnosprawny i nadal cierpiący na cukrzycę? A może udało jej się zaimponować innym dzieciom tym, jak wielka jest jej własna wiara w potęgę Wszechmogącego? Szkoda, że nie pomyślała, że Pan Bóg może mieć coś innego na głowie, niż spełnianie jej dobrodusznych zachcianek, albo ma jakiś wykraczający poza nasze zdolności pojmowania cel w doświadczaniu chłopca cierpieniem.
Gdyby to zależało wyłącznie ode mnie, Bartek nie chodziłby już na lekcje religii i nie przejmowałbym się tym, że może z tego tytułu mieć nieprzyjemności w szkole czy w kościele. Wydaje mi się, że doświadcza już dość przykrości ze strony katechetki i że trzeba go przed nią bronić. I niewiele by mnie obchodziło, że szkoła Bartka nie zapewnia lekcji etyki, bo to raczej zmartwienie tamtejszej dyrekcji, ani że siostra – o czym jestem głęboko przekonany – jest poczciwą kobietą i ma dobre intencje.
Dobrym intencjom można dać wyraz w szczerej modlitwie, a można też przełożyć je na czyny, chociażby przeznaczając 1% swoich podatków na pompę insulinową dla Bartka. Niezbędne dane dla zainteresowanych na priva.
Coraz mądrzejsi
Gdy w podstawówce chodziłem na kurs języka angielskiego, szczycąca się tytułem doktora pani lektor była głęboko przekonana, że angielski wyraz twilight oznacza świt, a dawn to zmierzch. Co więcej, miała w domu słownik, który – wbrew wszelkim oczekiwaniom – nie wyprowadził jej z błędu. Dzisiaj znajomość języka angielskiego zmieniła się nie do poznania zarówno wśród lektorów, jak i wśród kursantów, i to tak w kwestii posługiwania się słownictwem ogólnym, jak i specjalistycznym, a także slangiem.
Panowie z trzeciej mechanika zaśmiewają się z tłumaczeń amerykańskich filmów w polskiej telewizji, ponieważ z łatwością dostrzegają dysproporcję stylistyczną między oryginalną listą dialogową a tekstem czytanym przez lektora po polsku.
Zatrudniający jednego z moich byłych uczniów właściciel stacji obsługi pojazdów o nazwie „Centrum Usług Motoryzacyjnych” w ramach szeroko zakrojonych działań marketingowych ubiera swoich pracowników w koszulki firmowe z mocno wyeksponowanym skrótem nazwy firmy. Żona jednego z zatrudnionych tam mechaników jest dyplomowaną anglistką, ale nie rozumie, dlaczego panowie z trzeciej mechanika zaśmiewają się do łez z tego firmowego logo, bo poza słowem semen nie zna pewnie żadnego innego słowa na określenie męskiego nasienia. A co by nie mówić, głupio wygląda dorosły facet w koszulce z wielkim kolorowym napisem SPERMA na piersi.
Na studiach filologicznych miałem znakomitych profesorów, specjalistów w rozmaitych dziedzinach, ale niektórzy z nich mieli fatalną wymowę, za co zresztą trudno ich winić, skoro swoją przygodę z językiem Shakespeare’a zaczynali za żelazną kurtyną, gdy o telewizji satelitarnej czy mediach strumieniowych w internecie mało kto jeszcze marzył. W liceum Janiny jest nauczycielka, której ostatnio chłopcy z trzeciej klasy uświadomili, że nieprawidłowo – i to bez względu na regionalną wersję angielszczyzny – wymawia can’t. Wyznali jej, dlaczego jej wymowa jest zabawna, ale pani profesor nie znała wyrazu cunt i nie wiedziała, co ich tak śmieszy.
Przedsiębiorca w Ogrodzieńcu nie widzi nadal niczego niestosownego w kojarzącej się z erekcją i przypadkowo wulgarnej po angielsku nazwie swojego hotelu. Ostatnio – oglądając serial – zorientowałem się, co w mowie potocznej oznacza get wood. A tymczasem trzecia mechanika zna kilka dodatkowych określeń na to samo. No i jak tu nie wierzyć, że ze znajomością języka angielskiego jest coraz lepiej?
By uspokoić wnikliwych czytelników, którzy zastanawiają się może nad źródłami wiedzy leksykalnej z tej akurat dziedziny u moich dziewiętnastoletnich uczniów, zapewniam pospiesznie, że także słownictwo o zupełnie innej tematyce, na przykład bearing, clutch, gearbox czy valve, które dla mnie pozostawało przez długie lata całkowitą tajemnicą, nie jest im obce.
Coraz mądrzejsze są te nowe roczniki i coraz więcej można się od nich nauczyć.
Nasz Dziennik wie lepiej
Parę tygodni temu w strumieniu aktywności mojego znajomego na Facebooku wyświetliła mi się grupa, do której się zapisał, wszedłem, przejrzałem i tak zaczęła się moja działalność polityczna. Dowiedziałem się mianowicie z mediów, że – wraz z 4200 innymi członkami grupy – jestem wywrotowym działaczem i aparatczykiem Platformy Obywatelskiej. Zdziwiło mnie to bardzo, bo chociaż Platformę uważam za poważną i odpowiedzialną siłę polityczną, to z wieloma elementami jej programu, zwłaszcza w obszarach nie dotyczących gospodarki, zupełnie się nie zgadzam.
Cóż, wygląda na to, że „Nasz Dziennik” zafundował grupie „Zrobimy wszystko, aby PiS nie wrócił już do władzy!” niezłą reklamę, bo następnego dnia przybyło jej ponad 1000 członków, czy też – jak kto woli – prymitywnych internetowych bojówkarzy PO. Nie wątpię jednak, że chociaż pewnie część z tych osób to elektorat Platformy, to inni mają z Platformą tyle samo do czynienia, ile Joanna Senyszyn (która ostatnio dołączyła na Facebooku do grupy „Stop Donald Tusk”) ma wspólnego z PiSem.
W ostatnich wyborach, gdy udało się odsunąć od władzy partię braci Kaczyńskich, w internecie doszło do olbrzymiej mobilizacji rozmaitych środowisk ludzi postępowych i otwartych, dzięki czemu PiS poniósł sromotną klęskę, a z ekranów naszych telewizorów zniknęli panowie ministrowie, którzy codziennie urządzali konferencje prasowe promujące prywatne gwiazdorstwo samego pana ministra, a niewiele wnoszące do meritum funkcjonowania państwa i społeczeństwa. W międzyczasie dorosły kolejne roczniki potencjalnych wyborców, które jesienią mogą pójść do urn, a nie wszyscy z nich pamiętają, jakie szopki działy się w Polsce pod rządami wodzowskiej partii o pięknej i szumnej nazwie. Miejmy nadzieję, że w sytuacji zdecydowanie mniejszego poczucia zagrożenia ze strony tej partii internauci zmobilizują się w tym roku w porównywalnym stopniu i że powstaną jakieś nowe kultowe ośrodki sprzeciwu wobec wszelkiego rodzaju nacjonalizmów i fundamentalizmów, a ich rola w integrowaniu i mobilizowaniu wyborców okaże się porównywalna z rolą, jaką odegrał serwis Spieprzaj Dziadu w poprzednich wyborach.
Studniówka poza szkołą
Studniówki są teraz inne niż kiedyś. W jednym z krakowskich techników, ku zgorszeniu i przy całkowitej bezradności dyrekcji, rady pedagogicznej i rodziców, w ubiegłym roku cała klasa panów przyszła na studniówkę w towarzystwie dziewczyn z agencji. Dziewczyny w prowokujących bynajmniej nie do refleksji strojach były hitem imprezy i pewnie na wiele lat będzie się tam wspominało ich niezapomniane występy i huczną zabawę.
W naszej szkole, w której od lat studniówki odbywały się w internacie lub na sali gimnastycznej, maturzyści zdecydowali się po raz pierwszy urządzić tę tradycyjną imprezę w lokalu poza szkołą. Ale nie tylko dlatego będzie to studniówka przełomowa. W jednej z klas, które uczę, prawie połowa maturzystów na studniówkę nie poszła, tłumacząc się a to brakiem osoby towarzyszącej, a to całym mnóstwem innych celów, na które można przeznaczyć pieniądze.
Natomiast jeden z maturzystów – w rozmowie w cztery oczy – powiedział mi o czymś chyba szczególnie istotnym, co utwierdziło go w przekonaniu, by odpuścić sobie imprezę. Od kilku tygodni on i jego koledzy bombardowani byli przez nas, nauczycieli, pełnymi nieszczerej troski ostrzeżeniami: że mają się nie opić, że mają się nie porzygać, że mają nie przynieść wstydu sobie, swoim rodzicom i szkole. Po jakimś czasie niektórzy z nich zaczęli się czuć jak nałogowi alkoholicy, majlochy i złodzieje, a wszystko to przez imprezę, którą sami zorganizowali, sami za nią zapłacili, a na swoje nieszczęście zaprosili nauczycieli. Zaproszeni na imprezę nauczyciele zaczęli ich traktować jak najgorszych żuli w antycypacji wszystkiego, co najgorsze, nie okazali im za grosz zaufania i nie pozwolili sobie sprawić żadnej niespodzianki.
Coś w tym jest. Niczym ta kwoka z wiersza Jana Brzechwy, goście od kilku tygodni powtarzali gospodarzom imprezy: „Grunt to dobre wychowanie!”. Tylko zapomnieli, że tak naprawdę – w przeciwieństwie do kwoki z wiersza – nie są gospodarzami tylko gośćmi i – jeśli coś im się nie podoba – zawsze mogą na imprezę nie przyjść w ogóle albo wyjść z niej w momencie, w którym przestanie im się ona podobać.
Moje głębokie wyrazy szacunku dla trzynastu uczniów IV mechanika, którzy wprawdzie nie wszyscy poszli w sobotę na studniówkę, ale w przeddzień imprezy, w piątek, doprowadzili pewne małżeństwo do łez wzruszenia. To Wam na pewno zostanie w pamięci całe życie, a ci, którzy z Wami nie pojechali, powinni tego żałować bardziej, niż przegapionej studniówki.
Postanowienia noworoczne
Literal video versions
Za sprawą Dawida – wyjątkowego człowieka – najmłodziej wyglądającego ojca na świecie, w dodatku ojca własnej siostry, wpadłem na bardzo ciekawe zjawisko w sieci, a ściślej na portalu YouTube. Zapaleńcy nagrywają mianowicie nowe wersje starych przebojów, w których oryginalny tekst piosenek podmieniają na tekst opisujący – bywa, że bardzo szyderczo – to, co dzieje się na teledysku.
Wszystko zaczęło się od Last Christmas, ale moja dalsza fascynacja tymi „dosłownymi wersjami” chyba chwilę jeszcze potrwa, bo sukbsrybowałem właśnie listę odtwarzania, na której jest już 88 takich filmów. Co ciekawe, mam wrażenie, że to dobry sposób nauki angielskiego na święta i ferie zimowe – bezstresowo, podświadomie i ze świątecznym „jajem”.
Jeden z finalistów ostatniego konkursu zaproponował, żebyśmy nagrali wspólnie w większej grupie We Are The World, tak właśnie dla jaj, dla potomności. Oglądając tak przerobione teledyski z lat osiemdziesiątych nie sposób się nie zgodzić z chętnym do śpiewania z nami Łukaszem, który uznał, że ten tytuł będzie „a little gay”. Mamy też jednak parę innych pomysłów i jeśli ktoś ma ochotę pośpiewać i nagrać z nami, niech napisze. Wierzę głęboko, że Mateusz z Magdą do nas dołączą.
Jeśli nawet będziemy na naszym filmie bardzo śmieszni, to i tak będziemy w doborowym towarzystwie, wystarczy popatrzeć na Bonnie Tyler w Total Eclipse of the Heart. Najlepszy jest ten fragment, gdy piosenkarka szuka klucza do toalety.
Sadźmy jaśmin
Te groźnie wyglądające dwumetrowe drągi z założonymi rękami, które nie zechciały usiąść podczas szkolnych jasełek i obserwowały wszystko czujnym wzrokiem z góry i od tyłu, to czwarta mechanika, a raczej jakieś jej resztki, które wytrwały tego dnia do końca. Straszne chłopaki, ale moje ukochane.
Na święta dziś takie przesłanie z myślą szczególnie o nich (Mateusz i Marcin powinni wiedzieć, czemu), ale także o Monie, która przypomniała mi święta w Sarajewie, o sześciu absolwentach, którzy chcieli wczoraj odwiedzić szkołę i zostali w dniu klasowych wigilii przepędzeni sprzed drzwi wejściowych, oraz o księdzu Marcinie, który wdał się w tak poważną dyskusję pod moim wpisem, że gimnazjalista Janek aż się dziwi, że stać na to ludzi dorosłych. Z myślą o Michale, który na czas łamania się opłatkiem i składania sobie życzeń wyszedł z klasy i siedział na korytarzu.
Parafrazując słowa z debaty w telewizji Al-Jazeera 27 października, które wypowiedział Dhiyaa Al-Musawi, niech naszym wyborem będzie sadzenie jaśminu. Bez względu na okoliczności. A ideologiczny cholesterol niech nie zatyka arterii naszego sumienia.
Sadźmy jaśmin. Wszyscy i wszędzie.