Finał konkursu piosenki amerykańskiej

Oto pięć filmów, które w dotychczasowym głosowaniu jurorów wysunęły się na prowadzenie w konkursie piosenki amerykańskiej dla gnębionych przeze mnie uczniów i studentów. O zwycięstwo w tym cyklicznym konkursie walczyło tym razem wyjątkowo dużo filmów, a w dodatku poziom konkursu nadal wyraźnie się podnosi, niektóre filmy trudno już nazwać filmami karaoke. Łatwo też sobie wyobrazić, że każdy z nich wygrałby w jednej z wcześniejszych edycji konkursu, gdyby jego autorzy wzięli w niej udział.
Na filmy finalistów można głosować do niedzieli, licznik głosów zerujemy i zaczynamy liczyć od początku.



Fuck It, Sławek


Going Inside – Norbert


Like A Surgeon – Kamila, Rafał, Michał


Victoria – Hubert


Wonderful World – Bartłomiej

Naiwność szkodliwa

O Bartku, który od urodzenia pozbawiony jest części paluszków, a w dodatku w wieku 10 lat dopadła go cukrzyca, pisałem już kiedyś w kontekście jego szkolnych problemów z językiem angielskim, na którym nie pozwalano mu kontrolować poziomu cukru. Spędziłem weekend obserwując bohaterskie i bardzo absorbujące zmagania chłopca z cukrzycą, ponieważ przyjechał z ojcem do Krakowa. Zabraliśmy go na Kopiec, do Czartoryskich, na Kazimierz, na świąteczny jarmark na Rynku Głównym i w parę innych miejsc. Podczas pobytu u mnie zużył dwadzieścia sześć pasków do pomiaru cukru, raz na środku Starego Miasta o mało nam nie odpłynął i musieliśmy szybko wlać w niego trochę Coli. Każdy posiłek musiał być przemyślany i towarzyszyły nam ciągle korekty i insulina.
Problemów z językiem angielskim Bartek obecnie nie ma, bo nauczycielka jest na urlopie macierzyńskim, a w ogóle cała szkoła – na czas remontu – została przeniesiona i lekcje odbywają się w pobliskim gimnazjum. Okazuje się jednak, że trzeba być bardzo wytrwałym i gruboskórnym, żeby – będąc chorym – wytrzymać w polskiej szkole. Przemiła siostra katechetka podczas lekcji religii podała ostatnio błyskotliwy przykład na wszechmoc boską i oznajmiła dzieciom, że Bartek dawno byłby już zdrowy, gdyby jego rodzice zabrali go do Lourdes i poprosili o pomoc Matkę Boską.
Gdyby chłopiec miał kilka lat więcej i był bardziej pyskaty, pewnie zapytałby siostrę, dlaczego Maryja dotąd nie zajęła się jego uzdrowieniem, skoro mieszka on z rodzicami na Rynku Wieluńskim, jakieś 500 metrów od Jasnej Góry. Czyżby do Lourdes było jej bliżej niż do Jasnej Góry? A może ta Maryja w Lourdes to jakaś inna Matka Boska? Lepsza i potężniejsza?
Siostrze wypada pozazdrościć błyskotliwego pomysłu, jej zajęcia na pewno są bardzo ciekawe. Szkoda, że nie zauważa, że jej głupia naiwność jednym może się wydać piękna i inspirująca, a innym po prostu rzuca cień na ich życie rodzinne. Jakby rodzice Bartka mieli mało problemów, dowiadują się teraz, że – zdaniem katechetki – mogliby bardziej się postarać o wyzdrowienie swojego syna, niż robią to obecnie.
Tamtejszej parafii gratuluję serdecznie znakomitych katechetów. Przed laty jeden z nich skutecznie wyleczył mnie z chodzenia na religię i do kościoła, zobaczymy kogo za parę lat wybierze Bartek, skoro siostra każe mu wybierać między Matką Boską z Lourdes a rodzicami.

Pomniki na śmietniku

Żałosne były wczoraj Wiadomości w telewizji publicznej, pokazując obszerne wspomnienia sprzed dwudziestu pięciu lat o tym, jak to młodzież we Włoszczowej – w zupełnie innych czasach, w zupełnie innym kontekście – walczyła o krzyże w szkole. Jednocześnie flagowy program informacyjny Telewizji Polskiej wolał przemilczeć fakt, że w jednym z najlepszych liceów w Polsce, XIV LO we Wrocławiu, grupa uczniów – teraz, nie ćwierć wieku temu – domaga się przywrócenia neutralności światopoglądowej i pozostawienia krzyży tylko w klasach, w których odbywa się katecheza. Co więcej, nawet ksiądz katecheta z tego liceum nie uważa, by krzyż musiał koniecznie wisieć w każdej klasie, albo by przy wejściu do szkoły umieszczono kropielnicę z wodą święconą.
Żałosny był Sejm Rzeczpospolitej Polskiej podejmując uchwałę w obronie krzyży. Żałosna jest cała ta debata, w której można by odnieść wrażenie, że ktoś kogoś próbuje prześladować, tymczasem dla większości zdrowo myślących ludzi nie ma tak naprawdę żadnego problemu, nikt nie walczy z religią, krzyżem ani kościołem. Nieliczni pasterze kościoła, wśród nich ksiądz Bogdan Bartołd, proboszcz warszawskiej archikatedry, zachowują trzeźwy osąd i przyznają, że nielegalnie ustawiony w miejscu wypadku przy drodze krzyż nie może być stawiany na równi z krzyżem przy świątyni. Także krajowy duszpasterz kierowców nie protestuje przeciwko akcji usuwania na zlecenie warszawskiego Zarządu Dróg Miejskich naruszających porządek w pasie drogi spontanicznych pomników. Kiedyś, jadąc po ciemku wiejską drogą, o mało nie wylądowałem w rowie zmylony jaskrawym światłem zniczy przy takim przydrożnym krzyżu, które nagle oślepiło mnie zza zakrętu drogi.
W histerycznym medialnym szumie straszy się też ciągle utratą tożsamości narodowej, kulturowej, wyznaniowej, demonizując przy okazji islam i muzułmanów, zapominając chyba, że w żadnym kraju prastare chrześcijańskie kościoły ormiańskie nie zachowały się tak dobrze i nie są otoczone takim szacunkiem i opieką państwa, jak w islamskiej Republice Iranu.
Na jednym z portali społecznościowych grupa zwolenników neutralności światopoglądowej państwa i instytucji publicznych, znużona chyba poziomem tej niemerytorycznej, emocjonalnej dyskusji, zaczęła przekornie wzywać do wieszania krzyży wszędzie, na każdym kroku, w każdym bez wyjątku pomieszczeniu, przykładów – z szacunku dla krzyża – nie będę przytaczać.
Rzeczywiście, warto chyba zachować zdrowy rozsądek i umiar. Nie przynosi czci krzyżowi, gdy wiesza się go potajemnie, w środku nocy, jak zrobił to w Sejmie w 1997 roku poseł Tomasz Wójcik. Nie dodaje mu głębi, gdy stawia się go i wiesza na każdym kroku. Pomniki i memorabilia łatwo jest gdzieś umieścić, gorzej już potem o nie dbać i nie doprowadzać – przez ich przesyt – do ośmieszania lub marginalizacji idei, które reprezentują. Parę lat temu miałem szkolenie w gimnazjum, na ścianie którego znajdowała się pamiątkowa tablica, a pod tablicą przez co najmniej kilka tygodni były złożone takie oto „kwiatki”.

Chciałbym zamknąć ten temat dwoma apelami. Do zwolenników neutralności światopoglądowej, by – realizując swoje cele – nie obrażali osób wierzących, które przecież – tak samo jak niewierzący – po prostu poszukują sensu i celu w życiu. Nie śmiejemy się z dzieci, które mają wyimaginowanych przyjaciół, bo rozumiemy, skąd taka potrzeba i szanujemy ją, nie powinniśmy się śmiać z dorosłych, którym lepiej jest żyć, gdy czuwa nad nimi i ich losem jakaś istota wyższa. Ale wypada także zaapelować do tak zwanych „obrońców krzyża”, by nie obrzucali go śmieciami i nie wieszali gdzie popadnie, bo prowadzi to do nieuchronnej bagatelizacji i infantylizacji jego przesłania.

Anioły i demony

Jak zwykle podczas wizyty u lekarza rodzinnego stałem się obiektem współczucia mojej pani doktor, ponieważ jestem – za sprawą wykonywanego zawodu – osobą narażoną na stały kontakt z młodzieżą uczącą się, a ta – jak wiadomo – jest młodzieżą schyłku świata i cywilizacji i nie ma żadnych zasad moralnych, aspiracji ani planów.
Podobno ostatnio kilku uczniów technikum samochodowego połamało jakiejś nauczycielce „wszystkie ręce i nogi”, zrobili to w zasięgu kamer monitorujących teren przed szkołą, a w dodatku „pozostają bezkarni”. Młodzież ma teraz rzekomo mózgi przeżarte przez fale elektromagnetyczne z komputerów i przez narkotyki, które są ich chlebem powszednim, a przysłowiowy menel pijący kwacha przed sklepem chowa się, gdy widzi zbliżającego się młodego człowieka.
Na uczelniach studenci są tylko po to, by pić, narkotyzować się i uprawiać promiskuitywny rozpasany seks, a studiowanie to rodzaj wymówki, by nie musieć iść do pracy i mieć więcej czasu na perwersyjne eksperymenty i huczne balangi.
Czekające mnie kilka dni zwolnienia muszę przeznaczyć nie tylko na wygrzewanie się w łóżku i chodzenie na zastrzyki, ale także na przemyślenie, czy warto wracać do pracy i narażać się na to wszystko, czego pani doktor tak się boi. Ufność w to, że – kiedy nas zabraknie – nasi następcy nie rozszarpią się wzajemnie zębami i nie wysadzą naszej wspólnej piaskownicy w powietrze, wydaje mi się niezbędnym warunkiem, by dalej radośnie bawić się na placu zabaw.
Popatrzcie na zdjęcie mojego ubiegłorocznego studenta zrobione podczas jakiejś grupowej imprezy na Zakrzówku. Niby się na tej imprezie nie uczyli ani nie oddawali kontemplacji, a jednak łatwo sobie wyobrazić, że Marcin – z tą miną, z tym skierowanym w górę wzrokiem, z pogodnym wyrazem twarzy – mógłby być aniołem na jakimś świętym obrazie. Tylko wyciąć tę puszkę piwa w tle, wyretuszować niedogolony podbródek, odziać za sprawą fotomontażu w inne szaty i gotowe.
Tak mi się wydaje, że z biegiem lat pamięć działa nam jak program graficzny w komputerze i obrabia nasze wspomnienia niemiłosiernie, przez co wydaje nam się potem, że – w przeciwieństwie do otaczających nas obecnie prawdziwych ludzi – zawsze byliśmy dobrzy, grzeczni, nieskalani. Idole i święci spoglądający na nas z pomników i obrazów nie mają pryszczy, są uduchowieni i piękni, zupełnie jak moi studenci na zdjęciach z Zakrzówka.
By spokojnie wrócić w poniedziałek do pracy muszę się starać pamiętać, że ludzie są prawdziwi, a nie z PhotoShopa, a przyszłe pokolenia – tak samo jak my – trafią nie tylko do więzień, ale i na postumenty pomników czy ołtarze. Jakże być nauczycielem i nie stracić wiary w sens swojego zawodu, jeśli się o tym zapomni?

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi

Rozczarowanie i smutek

Czy to z szacunku do mojego Taty, coraz głębiej – z upływem lat – utożsamiającego się z katolicyzmem, czy to z sympatii do wielu moich dobrych znajomych świadczących posługę duszpasterską, staram się zawsze optymistycznie patrzeć na to, co Kościół wnosi w rzeczywistość nas otaczającą i pozytywnie oceniać jego rolę. Przez palce patrzę na kuriozalne wypowiedzi czy to prymasa Glempa, czy ojca Tadeusza Rydzyka, traktuję je jako egzotyczne dziwactwa nie mające wiele wspólnego z głównym nurtem Kościoła ani z rzeczywistymi poglądami wiernych. Przekonuję się, że w tak rozległej i różnorodnej wspólnocie nie każdy obdarzony jest jednakowym taktem, wyczuciem i otwartym umysłem. Ale z biegiem lat mam coraz mniejsze złudzenia, a olbrzymi smutek ogarnął mnie ostatnio po lekturze kilku wypowiedzi arcybiskupa lubelskiego, o którym dawniej miałem bardzo dobre zdanie i który był dla mnie uosobieniem wszystkiego, co w Kościele dobre i co pozwala żywić nadzieję, że instytucja ta jest siłą na rzecz dobra we współczesnym świecie. O arcybiskupie Życińskim zdarzyło mi się nawet wspominać w bardzo dobrym świetle, a raz nazwałem go nawet wyjątkowym pasterzem polskiego Kościoła.
W lubelskim dodatku do Gazety Wyborczej przeczytałem (dzięki Janinie) o reakcji Życińskiego na to, że dyrektor jednej z lubelskich szkół chce, żeby od nowego roku szkolnego w jego placówce krzyż wisiał tylko w sali, gdzie odbywają się lekcje religii. Dyrektor ma zamiar o tym rozmawiać z nauczycielami na najbliższej radzie pedagogicznej, arcybiskup Życiński natomiast – na antenie lokalnego radia – nazwał pomysł dyrektora radosną, kreatywną, prywatną twórczością i happeningiem.
Zrobiło mi się bardzo przykro, gdy zrozumiałem, że szanowany przeze mnie dotąd arcybiskup dał się ponieść irracjonalnym emocjom i wypowiedział się autorytarnie o decyzji Trybunału w Strasburgu, chociaż najwyraźniej nie zapoznał się z pełną treścią decyzji sędziów i uzasadnieniem wyroku. A przecież są one dostępne i łatwo można się przekonać, że to nieprawda, że sprawa dotyczyła tylko jednej konkretnej sali lekcyjnej w jednej z włoskich szkół.
Życiński uważa, że dyrektor Adam Kalbarczyk „happeningowo przeżywa obecność znaku Chrystusowej miłości w przestrzeniach, gdzie przebywają uczniowie i członkowie naszych rodzin” i wzywa, byśmy dostrzegli „mądrość Janusza Korczaka” i potrafili do końca być ze swoimi wychowankami, mając na uwadze „jedynie ich dobro”.
Życińskiemu pomyliły się chyba jakoś fakty i wartości, bo przecież to właśnie dyrektor Adam Kalbarczyk odważnie staje po stronie swoich wychowanków i wbrew politycznej, ideologicznej koniunkturze troszczy się o to, by żyli w przyjaznym środowisku, w którym nie wywiera się na nich presji i nie poddaje propagandzie. Gdy arcybiskup nawołuje, by nauczyciele i dyrektorzy „potrafili zrezygnować z happeningowych zachowań, po których niewiele w życiu zostaje i które rodzą jedynie zażenowanie i konsternację”, trudno się oprzeć wrażeniu, że słowa te idealnie pasują nie tyle do zdejmowania krzyża z klasopracowni matematyki, co do przymusowych mszy świętych odprawianych w szkole.
W Polsce Ludowej miałem odważnych nauczycieli, którzy nie bali się mówić mi prawdy o komuniźmie i nie indoktrynowali mnie. Nikt z nich nie zmuszał mnie do udziału w pochodach pierwszomajowych i socjalistycznych capstrzykach tak nachalnie, jak dzisiaj zdarza się nauczycielom zmuszać młodzież do nabożeństwa. Staje mi zawsze przed oczyma scena sprzed paru lat, gdy młoda nauczycielka goni uciekających z mszy świętej uczniów i grozi im, że jeśli nie pójdą na mszę na sali gimnastycznej, będą mieli nieobecność nieusprawiedliwioną i obniżone sprawowanie. Dyrektor Kalbarczyk pochyla się z głębokim szacunkiem nad uczuciami religijnymi swoich uczniów i nauczycieli, nie zakazuje wyrażania tych uczuć w szkole i nie nosi się z takim zamiarem. Ale pozwala swoim wychowankom na korzystanie z wolności, jakiej pragnęli moi nauczyciele w Polsce Ludowej i chwała mu za to.
Arcybiskup Życiński tego nie rozumie i jest mi z tego powodu bardzo przykro, bo wydawał mi się do niedawna osobą niezwykle światłą i otwartą. Gdy czytam, że na koniec audycji radiowej arcybiskup wezwał do modlitwy za „nielicznych wychowawców, którzy nie potrafią uszanować przekonań swoich wychowanków”, mam wrażenie, że chciałby, aby modlić się za niego samego. A wynik niedawnej debaty w telewizji BBC, w której przytłaczająca większość telewidzów opowiedziała się przeciwko tezie, iż kościół katolicki jest siłą na rzecz dobra we współczesnym świecie, przestaje dziwić. I chyba nie ma racji Łukasz twierdząc, że gdyby rzecznikami Kościoła w tej debacie były bardziej przekonujące osoby, miałyby może szansę chociaż na remis ze Stephenem Fry’em i Christopherem Hitchensem. Skoro tak mądrzy ludzie, jak arcybiskup Życiński, wypowiadają się w taki sposób, nie ma już chyba nadziei na poprawę wizerunku Kościoła.


Prototyp na sprzedaż

Podczas jednego z wykładów studenci z dostępnych pod ręką materiałów stworzyli unikalny, nowatorski, przyjazny środowisku naturalnemu model komputera, który chcą sprzedać. Chętnie skontaktuję z genialnymi młodymi konstruktorami, jeśli ktoś ma dla nich poważną ofertę.

Prezydenci się mylą

Uderz w stół, a nożyce się odezwą. Dopiero zastanawiałem się, czy ktoś się odważy wytknąć Prezydentowi Rzeczpospolitej złamanie Konstytucji emocjonalną wypowiedzią na temat krzyży w szkolnych klasach, a już Joanna Senyszyn skierowała do Ministerstwa Edukacji Narodowej wniosek o przywrócenie atmosfery neutralności światopoglądowej w szkołach, a Polskie Stowarzyszenie Racjonalistów zaczęło zbierać podpisy pod pismem do Prezydenta, domagającym się przeprosin za niefortunną wypowiedź. Celowość takich akcji wydaje się być niezaprzeczalna w świetle pojawiających się inicjatyw zmiany polskiego godła państwowego i umieszczenia w nim łacińskiego krzyża.
Jak pokazali we wczorajszym referendum mieszkańcy Częstochowy, można doprowadzić do odwołania prezydenta, który w swoim mniemaniu był dobry, a nawet uważał się za gwaranta pomyślności i prawidłowego funkcjonowania miasta. W piśmie do mieszkańców opublikowanym na swojej stronie internetowej napisał między innymi, że odwołujące go referendum to „nadużycie demokracji”, a Częstochowie pod zarządem komisarycznym grozi roczny marazm i utrata wiarygodności wśród inwestorów. W odczuciu większości Częstochowian (za odwołaniem Prezydenta z urzędu opowiedziało się 94,3% głosujących) Tadeusz Wrona dawno jednak przestał reprezentować ich interesy, dbając jedynie o pątników i zakonników, jakby to Częstochowa była kwiatkiem do kożucha Jasnej Góry, a nie odwrotnie.
Prezydent Częstochowy do samego końca brnął w zaparte i nie potrafił przekonać do siebie swoich przeciwników, a brakiem zdecydowania potrafił zrazić do siebie nawet tych, którzy jego wizję rozwoju Śródmieścia (może za wyjątkiem kłaniających się sobie wzajemnie dwóch pomników jednego papieża) skłonni byli docenić i poprzeć. Swoich przeciwników lekceważył i niewybrednie szufladkował, a procedurę referendum podważał.
Miejmy nadzieję, że – w przeciwieństwie do niego – Prezydent Kaczyński zreflektuje się i przeprosi za gafę z 11 listopada, ja w każdym razie chętnie mu wybaczę, jeśli odpowie mi na list, pod którym wraz z dwoma tysiącami innych osób się dzisiaj podpisałem:

Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej
Pan Lech Aleksander Kaczyński

Panie Prezydencie,
pragnę zauważyć, że w przemówieniu z dnia 11 listopada 2009 roku niesłusznie ocenił Pan, że „nikt w Polsce nie przyjmie do wiadomości, że w szkołach nie wolno wieszać krzyży”.
Pragnę poinformować, że istnieją osoby będące obywatelami polskimi, które uważają, że wieszanie krzyży jest naruszeniem wolności obywatelskich, a wręcz popierają ideę braku jakichkolwiek symboli religijnych w szkołach, przedszkolach i innych instytucjach publicznych. Co więcej, podobne wypowiedzi słyszane z ust głowy państwa są dla nich potwarzą, klasyfikują je bowiem jako obywateli drugiej kategorii.
Pragnę również zwrócić Panu uwagę, że jako Prezydent RP, zgodnie z art. 126 ust. 2 Konstytucji RP, czuwa Pan nad przestrzeganiem Konstytucji, która w art. 25, ust. 2 stwierdza, że: Władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym. Oznacza to, że swoim przemówieniem złamał Pan zasadę art. 25 ust. 2 Konstytucji RP, co nie powinno pozostać bez konsekwencji.
Wyrażam więc swój protest przeciwko lekceważeniu przez Pana art. 25 ust. 2 i art. 126 ust. 2 Konstytucji RP i domagam się publicznych przeprosin.

Formularz ułatwiający wysłanie listu do Prezydenta Kaczyńskiego dostępny jest na specjalnie uruchomionej w tym celu stronie. Zachęcam do korzystania z formularza i domagania się przeprosin od głowy państwa.

Nowoczesny Budapeszt

W Budapeszcie dbają nie tylko o bezpieczeństwo obywateli miasta, ale także o ich laptopy. Wyznaczyli nawet specjalne przejścia dla pieszych z laptopami. To dobrze, to wyraz troski o nasz sprzęt komputerowy, by nic się z nim nie stało. Brawo dla władz miejskich w stolicy Węgier!

Krzyżowanie trybunału

Europejski Trybunał Praw Człowieka rozpatrzył skargę matki, której w publicznej włoskiej szkole przeszkadzała obecność krzyży, podjął jedyną racjonalną w tej sytuacji decyzję i orzekł, że wieszanie krzyży w szkołach narusza prawa rodziców do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami i wolność religijną uczniów. Włochy mają zapłacić kobiecie odszkodowanie w wysokości 5 tys. euro za straty moralne. Podniosło się straszne larum, także w Polsce, gdzie sam Prezydent podczas uroczystości Święta Niepodległości naraził się na zarzut złamania Artykułu 25 ust. 2 Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej i zagroził, że nikt w Polsce nie będzie przyjmował do wiadomości i respektował podobnych wyroków trybunału w sprawie polskich szkół. Ciekawe, czy ktoś znajdzie w sobie odwagę, by domagać się za to postawienia Prezydenta Kaczyńskiego przed Trybunałem Stanu.
Spokojne i zrównoważone komentarze trudno zauważyć w natłoku reakcji histerycznych, potwierdzających jedynie słuszność decyzji sędziów. „Obrońcy” krzyża, obwieszając krzyżami dom rodzinny kobiety, która złożyła skargę do Trybunału, wpisują się tylko w długą historię krzyża jako narzędzia opresji i prześladowań i mam wrażenie, że w istocie nie mają rzeczywistego szacunku dla niego.
W argumentach obrońców krzyża w przestrzeni publicznej ciągle powtarza się kłamstwo o ateistycznych dyktaturach, w którym próbuje się zaklinać rzeczywistość i wmawiać odbiorcom, że hitlerowskie Niemcy były ateistyczne i nie walczyły w imię chrześcijańskiego Boga. A przecież w dobie internetu i powszechnej dostępności do informacji każdy może się łatwo przekonać, że Bóg, krzyż i inne znaki chrześcijaństwa były stałymi elementami hitlerowskiej propagandy.
Zapomina się o tym, że nawet wśród chrześcijan nie ma w tej sprawie pełnej zgodności i że z samego szacunku dla krzyża, Boga i wartości ludzkich wspólnych każdemu człowiekowi, krzyże w szkołach i klasach wisieć nie powinny. Powinniśmy się pogodzić z faktem, że świat nie jest zbiorowiskiem katolików, a jeśli ma być na świecie dobrze i katolikom, i nie – katolikom, trzeba się wzajemnie szanować. Tymczasem znak krzyża może upokarzać osoby innych wyznań, bo – zawieszony nad godłem państwowym – stwarza niezrozumiałą hierarchię, w której wszystkie religie i wyznania poza katolicyzmem traktowane są jako jakieś sekty, a sam katolicyzm wyrasta ponad państwowość. Co więcej, patrząc na to szerzej, krzyż potencjalnie obraża uczucia religijne niektórych chrześcijan, bo jest sprzeczny z dekalogiem w oryginalnej, biblijnej wersji, zmodyfikowanej przez Kościół katolicki na soborze nicejskim w 787 roku:

Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią! Nie będziesz oddawał im pokłonu i nie będziesz im służył…

(Księga Wyjścia, 20, 4-5)

Mało kto zwraca uwagę na to, że w polskich szkołach mamy setki tysięcy dzieci, których rodzice mogą teraz wyciągnąć rękę po kilka tysięcy euro, a niektórzy z nich powody ku temu będą mieli jeszcze większe, niż kobieta, która rozpętała całą tę sprawę z krzyżem we Włoszech.
Kilka dni temu w mojej szkole przyjęliśmy oficjalnie taki sposób uczczenia 11 listopada, że po pierwszej lekcji nauczyciele zamknęli plecaki uczniów w klasach i zmusili wszystkich uczniów do udziału we mszy świętej na sali gimnastycznej. Oczywiście nie wszyscy dali się zmusić, bo panowie z czwartej mechanika tego dnia w ogóle nie przyszli do szkoły, chociaż mieli lekcje przedmiotu bardzo przydatnego do egzaminu zawodowego z nauczycielem, którego bardzo lubią.
Panowie z trzeciej mechanika, którzy mieli pierwszą lekcję ze mną, nie zostali do pójścia na mszę świętą zmuszeni i – delikatnie mówiąc – nie wszyscy się na nią udali, chociaż na akademię po mszy większość klasy już dotarła.
Tylko czy o to w tym wszystkim chodzi? Nie jestem przeciwny religii i Bogu, jeśli dla kogoś stanowią ważne elementy jego światopoglądu i są wyznacznikiem norm, moralności i zachowań. Tak jednak, jak rozumiem i szanuję fakt, że dla kogoś krzyż stanowi symbol nadziei, tak każdy, kto identyfikuje się z krzyżem, powinien się liczyć z faktem, że narzucając ten krzyż innym czyni z niego narzędzie opresji, nacisku i przemocy psychicznej. A tego chyba żaden współczesny chrześcijanin tak naprawdę nie chce.
Mam nadzieję, że Trybunał w poszerzonym składzie nie ugnie się przed odwołaniem włoskiego rządu i podtrzyma pierwotną decyzję w sprawie krzyży. Mam też nadzieję, że – prędzej czy później – krzyże zostaną zdjęte ze ścian w polskich instytucjach publicznych, w tym w parlamencie i w szkole. Nie w każdej zresztą polskiej klasie wisi krzyż i nie zauważyłem jak dotąd, by ktokolwiek zwracał na to na co dzień uwagę, albo by lekcję prowadziło się lepiej w klasie z krzyżem, niż w klasie bez niego. Bo dobro – czy to spod znaku krzyża, czy wynoszone z innych wartości i przekonań – powinno się mieć w sercu i głowie, a nie na ścianie. Trzeba być dojrzałym i odpowiedzialnym, jak panowie z czwartej mechanika, którzy w dniu obowiązkowej mszy świętej poszli wprawdzie na wagary i przez to nie odbył się fakultet, ale odrobiliśmy nasze zajęcia w innym terminie.

Internet się starzeje

We wpisie z 1 listopada tego roku profesor Śliwerski przyznaje mi zaszczytny, acz słusznie zasłużony tytuł najbardziej doświadczonego z trójki blogerów – Chętkowski, Mały, Śliwerski, ponieważ mój pierwszy wpis pojawił się w październiku 2005 roku. Ledwie sięgam pamięcią do tego dnia, gdy opublikowałem pierwszy wpis na blogu, a przecież to nie był początek mojej przygody z internetem.
Moja pierwsza witryna znajdowała się na serwerach Tripod.com i miała piękny adres internetowy zawierający tyldę, znak wówczas powszechny w wirtualnym świecie, a dzisiaj prawie że zapomniany. Ale nie tylko tylda odchodzi z wolna do historii. Kto dzisiaj pamięta, że miał skrzynkę pocztową i stronę na Polboxie? Było mi niezwykle smutno, gdy w ostatnim czasie zaczęły znikać serwisy internetowe, które w latach dziewięćdziesiątych były dla mnie synonimem sieci. Lycos – powiązany z Tripodem – nagle zwinął skrzydła i po swoim brytyjskim portalu pozostawił jedynie informację o zakończeniu działalności. Yahoo! zrezygnowało ostatnio z dalszego utrzymywania Geocities, na którym kiedyś miałem mirror strony i które wydawało mi się miejscem, w którym trzeba być obecnym. Intensywnie używałem Yahoo!Groups, znakomitego pierwowzoru forów i list mailowych, wokół których tworzyły się prawdziwe społeczności użytkowników. Dziś z roku na rok coraz mniej studentów jest w stanie wyjaśnić, co to w ogóle są grupy dyskusyjne, nie wspominając już o tych opartych o protokół NNTP. Usenet to coś, co w tekstowym internecie było odpowiednikiem dzisiejszych forów, ale wraz z pogłębiającą się interaktywnością wszystkich stron i portali przestało dla nich mieć rację bytu, choć moim zdaniem – nawet jeśli w pewnej niszy – tętni wciąż życiem.
Pamiętam, jak sceptycy kręcili głową, gdy Google chciało poszerzyć swoją działalność i przestać być postrzegane jako wyłącznie wyszukiwarka. Nie dawali mu szans, rynek był już podobno zagospodarowany przez ówczesnych gigantów. Dzisiaj, gdy uczniowie zauważą przy otwieraniu przeze mnie przeglądarki, że mam ustawione My Yahoo jako stronę startową, dziwią się i pytają, czemu nie iGoogle.
Internet jest nieprzewidywalny. Nie sposób dzisiaj powiedzieć, jakie usługi go zdominują za dziesięć czy dwadzieścia lat i w jakim pójdzie kierunku. Bywa (znakomicie ilustruje to sukces Naszej Klasy czy Gadu-Gadu), że zupełnie prymitywny portal czy usługa, nie wnoszące niczego nowego i bazujące na rozwiązaniach od dawna obecnych, nagle odnoszą olbrzymi komercyjny sukces, chociaż alternatywne portale i konkurencyjne usługi zdają się być o wiele ciekawsze, zaawansowane i rozbudowane, a oferowane przez nie możliwości są o wiele większe.
Odkąd używam z uczniami platformy e-learningowej, musiałem się zawsze liczyć z malkontentami, którzy z mniej lub bardziej obiektywnych względów wykorzystywali fakt, że sugeruję im korzystanie z internetu jako kanału komunikacji ze mną i pozyskiwania materiałów dydaktycznych, do składania na mnie oficjalnych skarg i stawiania mi zarzutów. W tym roku szkolnym, jak zawsze, przeznaczyłem całą godzinę lekcyjną w pierwszych klasach we wrześniu na to, by pokazać, jak założyć konto w Moodlu, potem byłem gotów dać każdemu czas na założenie konta w szkole. I po raz pierwszy okazało się, że to zbyteczne. Że przecież każdy ma komputer i internet w domu. Moje niedowierzanie panowie z pierwszych klas technikum przyjęli ze zdziwieniem i patrząc na mnie jak na kretyna poinformowali mnie, że nie żyją w średniowieczu i mają w domach nie tylko dostęp do sieci, ale także bieżącą wodę i inne osiągnięcia cywilizacji.
Łukasz powiedział mi ostatnio, że mnie internet „cieszy” bardziej niż jego, chociaż on związał się z internetem i informatyką zawodowo. I ma chyba rację. A to, co mnie cieszy najbardziej, to gwarancja wielkiej przygody, niespodzianki związanej z kierunkiem dalszego rozwoju sieci. Moja obecność w internecie zaczęła się w roku 1996, „dwa lata przed erą Google”, w okolicach Nowego Kleparza. Aleje i Kleparz nigdy nie zmienią się tak bardzo, jak internet potrafi się zmienić w ciągu kilku lat.