Panowie z trzeciej mechanika, a także i ja sam, bardzo się niepokoimy, ponieważ z naszej pracowni zginął konik, którego zrobili mi i podarowali na poprzednim angielskim. Mamy głęboką nadzieję, że konik się nie zagalopował i nie wpadł w żadne tarapaty.
Ten konik to była taka prawdziwa kasztanka, na której chcieliśmy wszyscy daleko zajechać. A chyba i tak zajedziemy. Że tegoroczna czwarta mechanika zajedzie dalej, niż ubiegłoroczna, to wiadomo od dawna. Ale na dzisiejszej – wskutek zastępstwa – łączonej lekcji wspólnej z trzecią i czwartą mechanika jednocześnie widać było wyraźnie, że przyszłoroczni maturzyści od tegorocznych nie odstają wcale tak bardzo. Idą łeb w łeb, chciałoby się powiedzieć.
Ktokolwiek wie coś o losie naszego konika, proszony jest o pomoc w jego odzyskaniu.
Uczą się sami
Późno wieczorem, gdy już pożegnałem się dawno z podopiecznymi praktykantami we Francji, szykując się do snu, przypomniałem sobie, że miałem ich ostrzec przed jeszcze jedną rzeczą, która może okazać się dla nich niespodzianką. Nie ostrzegłem ich przed francuską pościelą. Pamiętam, że dla mnie samego przed laty, przy pierwszym pobycie we Francji, a może w którymś innym kraju tego regionu, sporym kłopotem było rozszyfrowanie sposobu, w jaki należy oblec kołdrę, skoro nie ma na nią poszewki, a jedynie tak jakby dodatkowe, zbędne prześcieradło.
Praktykantów spotykam następnego dnia podczas obiadu. Przeżyli kilka szoków kulturowych, o których mi opowiadają. Wśród nich nie ma tego z pościelą, uporali się z nią sami i nie uważają za stosowne, by mi to relacjonować. Kolejnego wieczora, kładąc się spać, zastanawiam się nad tym, jak często nasi uczniowie uczą się czegoś bez naszego udziału, samodzielnie radzą sobie z problemami. Mamy swoje programy nauczania, podstawy programowe, a jednak czytałem gdzieś, że coraz większy odsetek młodzieży (wprawdzie w Stanach, ale u nas pewnie jest podobnie) uważa, że szkoła w ogóle nie pomaga w zdobywaniu wiedzy i umiejętności, a czasem wręcz przeszkadza, bo nijak nie przystaje do życia i do potrzeb współczesnego człowieka.
Potrafią się uporać z problemami nie słuchając naszych wskazówek i nie potrzebując naszej pomocy. Słuchając ich, miewam czasami wrażenie, że odpowiadają sobie sami na pytania, jakie nam nigdy nie przychodziły do głowy. A my z naszą wiedzą odchodzimy powoli do lamusa i z roku na rok stajemy się coraz głupsi, coraz bardziej odstający, nieprzystosowani. Pozostaje nam jeszcze próbować się czegoś od nich nauczyć, ale to też będzie przychodziło z coraz większą trudnością.
Poprawa frekwencji
Ubiegłoroczna czwarta mechanika miała religię na ósmej lekcji, o godzinie 14.05, więc liczba nieobecnych sięgała dość często magicznych stu procent, a katecheta mógł spokojnie zjeść obiad już około kwadransa po drugiej, upewniwszy się tylko, że nikt nie przyszedł na lekcję. Trzeba też jednak przyznać, że Irek, który był ministrantem, niejednokrotnie w katechezie na tej ósmej godzinie lekcyjnej uczestniczył – bywało, że jako jedyny reprezentant klasy.
Oczywiście musiało się to przełożyć – i to niezbyt korzystnie – na frekwencję w tej zacnej klasie, ponieważ katecheta z definicji nie ma tak silnych narzędzi nacisku na ucznia, jakie do dyspozycji ma polonista, anglista, matematyk czy inni nauczyciele przedmiotów maturalnych i zawodowych.
W tegorocznej czwartej mechanika problem – dzięki planowi lekcji – sam się rozwiązał. Panowie mają religię dwie godziny pod rząd w samym środku dnia – na trzeciej i czwartej lekcji. Wiadomo, że jak już człowiek z rana przyjdzie do tej szkoły, a potem i tak musi dosiedzieć do angielskiego czy matematyki na siódmej albo ósmej lekcji, to i na religii znajdzie dla siebie jakieś miejsce. W dodatku będzie tej religii miał na tyle dosyć, że jak nawet dojdzie do corocznych wyjazdowych rekolekcji maturzystów, to nikt z takiej klasy na rekolekcje nie pojedzie i wszyscy w czasie rekolekcji będą chodzić do szkoły. Tym samym statystyka frekwencji wygląda o wiele lepiej, zwłaszcza, że wychowanie do życia w rodzinie przewidziane jest także na ósmej godzinie lekcyjnej, więc wszyscy z marszu składają oświadczenie, że „nie zgadzają się” uczestniczyć w lekcjach tego przedmiotu.
Dziewczyny moich chłopaków
W starszych klasach szkoły średniej zdarza się, że dziewczyna ma bardzo dobry wpływ na naukę angielskiego (a może i innych przedmiotów) przez mojego ucznia, ponieważ – pod pretekstem wspólnego odrabiania lekcji czy tłumaczenia sobie rozmaitych szkolnych zawiłości – można sobie pozwolić na wiele innych, o wiele przyjemniejszych rzeczy. Od paru miesięcy obserwuję jednak zastanawiające nowe zjawisko, chociaż – na mniejszą skalę – miało już ono miejsce cztery lata temu, gdy wypuszczałem w świat jako nauczyciel podobną ilość maturalnego chłopa, co w tym roku.
Zaczęło się wiosną od Krzysia, ale od tamtej pory już chyba sześciu moich uczniów bije przede mną pokłony i nie kwestionuje mojego autorytetu, bo „tak im ich dziewczyny kazały”. Z tymi pokłonami to może przesadziłem, ale z pozytywnym wpływem życiowych partnerek moich uczniów na mój autorytet już na pewno nie. Przytłaczająca część moich chłopaków w zasadzie niczego nie czyta i jakakolwiek ilość tekstu nie mieszcząca się w jednym SMS-ie to dla nich zdecydowanie za dużo, więc choćbym nawet napisał o nich samych i o ich wychowawcy, raczej ich to szczególnie nie zainteresuje. Może zresztą dobrze, bo przecież nie piszę bloga dla uczniów. I dobrze, że ci z nich, którzy decydują się jednak coś czytać, wybierają rzeczy dla nich pożyteczne, jak Robert, który wyleciał ostatnio z pracowni technicznej, bo czytał magazyn motoryzacyjny.
Natomiast bardzo liczna i wierna grupa czytelników, a właściwie czytelniczek mojego bloga, to dziewczyny moich chłopaków. Nie bardzo wiem, co w moim blogu je przyciąga, ale – jak wynika z tego, co mówią mi czasem panowie – lektura bloga wzbudza w paniach pełne zaufanie do mojej osoby, a oni dowiadują się od swoich dziewczyn, że mają się mnie słuchać, że jestem bardzo mądry i że wiem, co robię, nawet jeśli im się czasami wydaje inaczej.
Dziękuję Wam bardzo, drogie Czytelniczki. Nawet jeśli nie miewam jakichś poważnych problemów w dialogu z Waszymi chłopakami, to dodatkowe wsparcie bardzo wyraźnie odczuwam, chociaż pewnie po trosze jest to też zwyczajnie zasługa tego, że bardzo przez tych parę lat dorośli. Przy Waszym boku dorastają chyba jednak jeszcze lepiej, więc opiekujcie się nimi i wpływajcie na nich dalej. I przy okazji – weźcie ich czasem do Plazy czy do Multikina, żeby pooglądali trochę filmów w oryginale. Zresztą, co ja Wam będę podpowiadał, na pewno same wiecie najlepiej, co by się jeszcze każdemu z nich przydało zanim w maju przystąpi do matury z angielskiego.
Nudno jak w szkole
Od kilku dni chodzi mi po głowie odpowiedź, jaką usłyszałem od pewnego nauczyciela na grzecznościowe pytanie o pierwszy dzień w szkole. To nie było mądre pytanie ani nie spodziewałem się odpowiedzi filozoficznej czy sensacyjnej, od tak po prostu, small talk dla podtrzymania rozmowy, niczym mówienie o pogodzie. Jednak to, co usłyszałem, nie daje mi spokoju. Tegoroczne wakacje zaczęły mi się wyjątkowo późno, a jeszcze z przyczyn rodzinnych uległy pewnym ograniczeniom, więc nie zdążyłem się szczególnie za szkołą stęsknić, ale nigdy bym nie powiedział, że pierwszy dzień w szkole, czy jakikolwiek dzień w szkole, był nieciekawy. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy powiedzieć, że było „nudno, jak to w szkole”.
Zawód nauczyciela to wielkie wyzwanie. Gdyby lekarz przyjął w swym gabinecie czterdzieści osób jednocześnie, a każda z tych osób miałaby inne potrzeby, w dodatku niektórzy w ogóle byli przeciwni leczeniu i osobie lekarza, czy nawet otwarcie okazywali wrogość, i gdyby musiał leczyć wszystkich tych czterdziestu pacjentów jednocześnie przez kilka lat, dziewięć miesięcy w roku, zachowując pełną staranność i profesjonalizm, można by powiedzieć, że dane mu było poznać specyfikę pracy nauczyciela.
Nauczyciel, trochę jak aktor, pracuje na scenie. Do lekcji można się przygotować starannie, przynieść ze sobą materiały, ale i tak trzeba to wszystko umieć sprzedać. Liczy się każde słowo, każdy gest, mimika twarzy. Widzowie są bardzo surowi i nie w każdej szkole w ławkach siedzą klakierzy. Reakcje publiczności potrafią czasami tak zaskoczyć, że zapominasz scenariusza, a na suflera w tym zawodzie też nie można liczyć. Ostatnio tak straciłem głowę, gdy w piątek panowie z czwartej mechanika nie wiedzieć czemu wstali, kiedy wszedłem do klasy. Jak na filmach o szkole z XIX wieku. Nigdy dotąd tego nie robili.
William Arthur Ward miał ponoć powiedzieć, że nauczyciel przeciętny wykłada, nauczyciel dobry wyjaśnia, świetny nauczyciel demonstruje, natomiast nauczyciel wybitny dostarcza inspiracji. Jak dostarczanie inspiracji może dla kogoś być nudne? Jak wzbudzać ciekawość uczniów, jeśli ani sam proces, ani jego efekty zupełnie nas nie obchodzą? Jako nauczyciele wkładamy więcej wysiłku w postawienie odpowiednich pytań, a nie dostarczenie gotowych odpowiedzi. To nasi uczniowie powinni rozwiązywać problemy, a nie my za nich. Jak możemy oczekiwać od nich, że zajmą się problemami, które dla nas samych są nudne?
Uczyć nie inspirując to niczym kuć zimne żelazo. A to rzeczywiście musi być niezwykle nużące.
Ucząc, dotykamy przyszłości. Podobno dobry nauczyciel powinien mieć w sobie coś ze świecy, która sama się spala, by innym oświetlić drogę. Spalając się, nawet do cna, świeca i tak na swój sposób staje się nieśmiertelna – nie sposób przewidzieć, jak daleko zaprowadzą naszych uczniów drogi, których początek im oświetlamy.
Pedał, sąd i media
Jedna z moich klas mówi na swojego wychowawcę „Pedał”. Tępię to od dłuższego czasu i osiągnąłem jak na razie tyle, że – przynajmniej do mnie – mówią o nim raczej używając jego imienia. Nadal jednak często się zdarza, że ten „Pedał” wydaje się być jedynym określeniem jego osoby, jakie przychodzi im do głowy, a z przypomnieniem sobie jego nazwiska niektórzy mają wyraźny kłopot. Kilku ostentacyjnie mówi o nim „Pan Pedał”, co – jak rozumiem – ma mi dać do zrozumienia, że nie tak łatwo podporządkują się mojemu życzeniu, by o moim koledze z pracy mówić przy mnie używając jego imienia, nazwiska, ewentualnie jednej z jego starszych i o wiele bardziej niewinnych, sympatycznie dziecinnych ksywek. Dlatego z pewnym niepokojem myślę o uczniach tej klasy po głośnej ostatnio sprawie decyzji szczecińskiego sądu, który bezrobotnej kobiecie kazał zapłacić 15 tysięcy złotych zadośćuczynienia sąsiadowi, którego nazwała pedałem.
Słowo „pedał” wydawało mi się zawsze samo w sobie zupełnie nieobraźliwe, a w każdym razie nie bardziej niż słowo „heteryk” czy „biseks”, a co więcej – alternatywne wobec niego określenie „gej” dla mnie, jako dla anglisty, nie brzmi wcale szczególnie poważnie. Dlatego gdy usłyszałem w mediach o wyroku za użycie słowa „pedał”, a ściślej sformułowania „Pedał sobie pedała sprowadził”, mocno się zdziwiłem. Przeczytawszy kilka komentarzy w prasie stopniowo dziwiłem się coraz bardziej, ostatecznie jednak wytłumaczyłem sobie sprawę przekłamaniami medialnymi i uznałem, że przecież wyroku sądu z uzasadnieniem nie znam, a sąd zapewne miał na myśli coś zupełnie innego, niż utrzymują media. Że chodziło nie tyle o samo użycie słowa „pedał” w stosunku do drugiej osoby, ale o kontekst, w jakim padło to słowo, o publiczne znieważanie sąsiada i napiętnowanie jego oraz jego partnera orientacji seksualnej, a także nawoływanie do pogardy i dyskryminacji ich życiowego wyboru.
I właściwie o sprawie bym już zapomniał, ale mniej więcej w tym samym czasie sąd w drugim końcu Polski zadecydował, że Wojciech Cejrowski, który podczas spotkania ze studentami Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego w marcu powiedział, że „pederastów należy wytykać palcami”, „homoseksualizm u normalnych ludzi wzbudza obrzydzenie”, a „grzech sodomski, jakiego dopuszczają się geje”, „trzeba stale potępiać”, nie popełnił przestępstwa. W sprawie tej najpierw odmówiła wszczęcia postępowania prokuratura, a jej decyzję podtrzymał następnie sąd w Lublinie.
Zastanawiam się teraz, jak to jest – czy wolno czuć nienawiść do osób homoseksualnych, a także zachęcać innych do tej nienawiści, byle używać modnego, acz etymologicznie niezbyt dumnie brzmiącego słowa „gej”? A z drugiej strony, czy mówiąc z szacunkiem i miłością o swoim znakomitym wychowawcy w szkole, można dostać wyrok za użycie niewiele mądrzejszego, ale za to używanego w polszczyźnie o wiele dłużej słowa „pedał”?
A może to jest tak, że w sezonie ogórkowym prasa, radio i telewizja nie mają o czym mówić, a nawet jak już o czymś powiedzą, to niedbale i wypaczając sens? Może i wyrok ze Szczecina, i wyrok z Lublina zostały przez media źle zrelacjonowane?
Tak czy inaczej, nadal będę konsekwentnie tępił moich uczniów określających swego wychowawcę ksywą „Pedał”. Tym bardziej, że dwóch z nich podziękowało mi za to SMS-ami. Ale jeśli któremuś z nich zdarzy się mimo to przy mnie zapomnieć, na pewno nie zawiadomię policji ani prokuratury.
Psie porównanie
Długo się wahałem, czy napisać o tym, czy nie, ale doszedłem do wniosku, że trzeba. Kto bowiem mnie zna, ten wie, że psy darzę wielkim uczuciem, a uczniowie moi pieskiego życia raczej ze mną nie zaznają, wpis więc dla żadnej ze stron nie powinien być obraźliwy.
Zauważyłem, jakiś już czas temu, przedziwną analogię. Otóż z uczniami jest zupełnie jak z psem. Gdy zapniesz go na smyczy i pociągniesz za kolczatkę, będzie się rzucał, szarpał i wyrywał. Ale gdy dasz mu trochę swobody…
Z pewnym politowaniem zdarza mi się patrzeć na ludzi, którzy – nawet będąc na kompletnym odludziu – nie pozwolą sobie na spuszczenie psa ze smyczy, bo może im uciec, bo do nich nie wróci, bo nie wiadomo co zrobi. Na pysk zakładają mu ciasny i ciężki kaganiec, co zwłaszcza w przypadku kundelków i psów rasowych, ale drobnej postury, wygląda bardzo komicznie.
Moja suka – zobligowana przez Radę Miasta – też chodzi wprawdzie na smyczy, gdy jest to absolutnie konieczne, ale kagańca nigdy w życiu bym jej nie założył (nie ma takiego obowiązku, przynajmniej tu, gdzie bywamy), zaś nieuzasadnione stosowanie kagańców uważam za formę znęcania się nad psem. Co ciekawe, chodzenie przy nodze bez smyczy Zuzia uważa za znakomitą zabawę, która nigdy jej się nie nudzi, a nie będąc uwiązana na smyczy trzyma się tej nogi o wiele bardziej starannie niż wtedy, kiedy się ją uwiąże. Gdy idzie przy nodze swobodnie, nie na uwięzi, nigdy nie zainteresuje się innymi psami, ludźmi, obsikanym przez inne psy drzewem. Nie będąc na smyczy spełnia każdą moją zachciankę, nawet najgłupszą, zatrzymując się i ruszając na każde moje słowo, skręcając, siadając przy krawężniku przed przejściem przez ulicę i tym podobne. Będąc na smyczy zdaje się zawsze czekać na ukłucie kolcami po szyi, nim zmieni kierunek lub tempo marszu.
W miejscach, w których chodzimy popływać, widuję ludzi bardzo się starających nakłonić swoje psy do wskoczenia do wody – wrzucają im piłeczki, kijki, gumowe zabawki, po które czasem w końcu sami wchodzą do wody. Ja z moją suką nigdy nie mam tego problemu – gdy już otrzyma pozwolenie na wejście do wody, wchodzi i przez kilkanaście minut sama pływa, a kiedy ma już dosyć, wychodzi i daje mi do zrozumienia, że już się jej znudziło.
Przed laty mój Tata nie mógł sobie w żaden sposób dać rady z psem, który dla mnie nosił w pysku gazety z kiosku. Ale on jemu też nie ufał, bał się go i nie był pewien, czego się po nim może spodziewać. A to był bardzo mądry pies.
Z uczniami – z całym szacunkiem – jest dokładnie tak samo. Oni dokładnie wiedzą, na co mają ochotę, a całkiem nieźle się orientują, czego im potrzeba. Raczej nie zrobią nic złego, nawet jeśli zostawi się ich samych, niczym – podczas zakupów – psa na zewnątrz sklepu. Gdy zdjąć im kaganiec i spuścić ze smyczy, zadziwiają celowością i uporządkowaniem swoich działań. Zamiast się z nimi szarpać, rzucać im ochłapy przez ogrodzenie kojca i podsuwać miskę bardzo długim kijem, lepiej samemu coś na tych kontaktach skorzystać – pobiegać sobie, porzucać kijkiem, posiedzieć razem na brzegu i popatrzeć na pływające po wodzie łabędzie.
Nieopodal Jasnej Góry
W zamierzchłych czasach, kiedy wierzyłem jeszcze głęboko, że Kościół katolicki podczas nabożeństw i mszy ma mi do zaoferowania coś więcej niż usługi telefonii komórkowej, dekodery telewizji satelitarnej, kredyty w SKOK-u, wystąpienia partyjne albo płyty z autografami artystów, uczestniczyłem jako przedstawiciel sąsiedniej parafii w jakiejś ważnej uroczystości w kościele, który obecnie wygląda tak, jak na poniższym zdjęciu.
I pomyśleć, że w tym mieście katolickie świątynie nadal rosną jak grzyby po deszczu…
Innymi drzwiami
Jakiś czas temu, kiedy opisałem na blogu moje doświadczenia z tarczami szkolnymi, dwóch moich kolegów z liceum zarzuciło mi – usprawiedliwioną już chyba w tak podeszłym wieku – głęboką amnezję. Podczas niedawnego spaceru po Częstochowie, na poniższy widok, poczułem jednak nieodpartą potrzebę stawienia czoła kłopotom z pamięcią i powspominania znowu.
Z dnia na dzień, jak nam się wydaje w monotonii powtarzających się rytuałów, czas płynie powoli, a wokół nas pozornie niewiele się zmienia. Jak to możliwe, że wejście, którym co rano wchodziliśmy do szkoły, zarosło takimi krzakami i pełni chyba wyłącznie rolę wybiegu dla psa? Ileż godzin lekcyjnych spędziła nasza wychowawczyni, Helenka, dzieląc cały ten dziedziniec między nami i wyznaczając nam rzędy płyt chodnikowych, które mieliśmy oczyścić z wyrastającej między nimi trawy? Dziś, by wytrzebić te chaszcze, musiałaby nas wyposażyć w narzędzia, które w rękach nastolatków mogłyby się okazać wysoce niebezpieczne i doprowadzić do masowych okaleczeń. Kiedy pomyślę o tym, jak na kolanach lub na kuckach wygrzebywaliśmy najmniejsze ździebełka i chwasty, w równym stopniu czuję na plecach chłodny oddech bezlitosnej Heleny i nieubłaganego czasu.Ten nostalgiczny spacer zaniepokoił mnie jeszcze bardziej, gdy przeszedłem się obok szkół, do których w czasach mojego szczenięctwa chodziły – przepraszam, ale napiszę z perspektywy całej mojej ówczesnej niedojrzałości emocjonalnej – najlepsze d*** w mieście. Jedna z tych szkół też zdaje się zarastać krzakami, a druga, chociaż z daleka wygląda w miarę przyzwoicie – z bliska prawie się sypie.
Chlubnie na tym tle wyróżnia się IV Liceum Ogólnokształcące im. Henryka Sienkiewicza (też się zdarzały tam niezłe towary). Pasaż Zofii Kossak-Szczuckiej – schludna, wąska uliczka, z ładnie wyłożonym kostką chodnikiem i kilkudziesięcioma miejscami parkingowymi, to przykład procesu dokładnie odwrotnego, niż w bocznym (bliżej Chłopickiego) wejściu do mojego rodzimego Traugutta. W tym miejscu przy Sienkiewiczu pamiętam ciemny, ponury i dziki gaj, w głębi prawie że śmietnik. A w samym wejściu do szkoły handlowało się za moich czasów między innymi węglem.
Do czego jednak zmierzam? Po prostu pamiętam Helenkę, jak stała nad nami i dyrygowała, jak upominała mniej starannych, jak wykrawała te kawałki chodnika i dzieliła między nas, by drzwi wejściowe do szkoły i dziedziniec przed nimi prezentowały się właściwie i były zadbane. I właściwie mi jej szkoda (za co też pewnie oberwie mi się od kolegów z liceum, jeśli jeszcze któryś tu zagląda). Dzisiaj ten chodnik zarósł krzakami takimi, że niedługo ciężko będzie otworzyć furtkę. Dla kogoś, kto tędy przez cztery lata wchodził do szkoły, widok ponury i wręcz katastroficzny – szkoła sprawia wrażenie zapomnianej i opuszczonej. Na szczęście w drzwiach frontowych, od Kilińskiego, uspokaja kartka, że do szkoły brak wolnych miejsc, limit przyjęć został wyczerpany.
I gdy pomyślę sobie potem o tym, co my dzisiaj robimy w szkole jako nauczyciele, to wydaje mi się, że niejedna nasza akcja i wysiłek skończą się tak, jak porządkowanie tego dziedzińca przed wejściem przez Helenkę z wychowankami. Coś robimy, staramy się, bardzo się nieraz przejmujemy, a za ileś tam lat wszystko to będzie nieaktualne, a może i śmieszne. I mam tu na myśli nie tylko różne mniej lub bardziej indoktrynujące imprezy patriotyczne, jak akademie ku czci Ludwika Waryńskiego, powstańców styczniowych czy Jana Pawła II, ale także wszystkie praktyczne umiejętności i wiedzę, którą próbujemy w nich – mniej lub bardziej skutecznie – wtłoczyć. A także to wszystko, co rozumiemy pod szerokim i jakże przez nauczycieli nadużywanym słowem „wychowanie”.
Jak to ponoć ostatnio zażartował jeden z moich kolegów z liceum, Helence nie za bardzo wyszło. Tak się starała zrobić z nas przyzwoitych ludzi, a tu proszę – jeden pedał, drugi siedzi z długim wyrokiem, trzeci alkoholik na odwyku. Dodałbym jeszcze paru rozwodników, samotnie wychowujących dzieci i inne przykłady, z których nasza wychowawczyni niekoniecznie byłaby dumna.
Ale może z uczniami i wychowankami już tak ma być? Niezmiennie odchodzą, znajdują sobie swoje drogi, otwierają swoje drzwi, nie oglądają się na ciebie i nie zawsze pamiętają recepty przez ciebie podane. Bywa, że nie czekając na swoją kolej, nie ustępując ci miejsca, umierają.
Niełatwo, oj niełatwo jest odnieść sukces pedagogiczny na miarę Dumbledore’a. Paradoksalnie – moim zdaniem – Helence trochę się udało. Nawet jeśli już ani my, ani kolejni uczniowie Traugutta nie wchodzą drzwiami, które próbowała dla nas wyważyć.
Szacun dla mojej wychowawczyni z liceum, Heleny Gałeckiej.
Thank you, Jeremy Clarkson
Lubimy brytyjski humor, nawet jeśli nie zawsze jest szczególnie wymagający intelektualnie – Polacy znają i namiętnie oglądają zwłaszcza Benny Hilla czy Jasia Fasolę (Mr Bean). Trochę węższy jest krąg wtajemniczonych, którzy wiedzą, iż Rowan Atkinson wystąpił w wielu innych serialach, w których – o dziwo – odzywa się, czasem nawet sporo: „Cienka niebieska linia” (The Thin Blue Line), Not the Nine O’Clock News, „Czarna Żmija” (Blackadder) itd. Zastanawiająco niezmienną popularnością fanów cieszy się kultowy Monty Python i inne telewizyjne produkcje Johna Cleese’a, z których najbardziej znaną w Polsce jest chyba serial „Hotel Zacisze” (Fawlty Towers). Trochę bardziej elitarna grupa polskich odbiorców była w stanie zapoznać się z nieocenzurowaną wersją komediowego serialu, w którego tytule Matt Lucas i David Walliams zażartowali sobie nawet z nazwy państwa, w którym mieszkają – „Mała Brytania” (Little Britain).
Brytyjskie seriale komediowe można by wymieniać w nieskończoność, ale już tych kilka tytułów wystarczy, by zrozumieć, że esencją ich poczucia humoru jest brak tematów tabu, duży dystans do siebie i swojej historii, autoironia i samokrytycyzm. Nikt chyba nie protestował, gdy twórcy serialu Little Britain we wprowadzeniu do jednego ze swoich skeczy poinformowali, że baseny kąpielowe w Anglii służą do przekazywania sobie wzajemnie zmian skórnych, a nie był to wcale najmocniejszy cios, jaki czyjemuś dobremu imieniu zadali scenarzyści. Nie ma tam sceny, nie ma zdania, w którym ktoś lub coś nie byłoby ośmieszane. Blackadder czy Monty Python bezustannie grają na obalaniu historycznych i religijnych tabu, rodzimych angielskich i ogólnoeuropejskich. Wszystko, co obecne w otaczającej autorów kulturze i cywilizacji, znajduje odzwierciedlenie w ich serialach, ale nie może liczyć na to, że będzie potraktowane jako świętość czy autorytet. Bohaterowie najważniejszych wydarzeń z przeszłości – fikcyjni i autentyczni, przywódcy religijni i państwowi, zapisani złotymi zgłoskami na kartach historii, na ekranie stają się postaciami komicznymi, a przez to – niejednokrotnie – bardziej ludzkimi, autentycznymi, aniżeli ich znamy na co dzień. W czwartym odcinku pierwszej serii serialu That Mitchell and Webb Look słuchacze upominają samego Jezusa, gdy wykazuje się brakiem taktu i rasizmem, opowiadając im przypowieść o dobrym Samarytaninie. Żaden z nich nie jest wprawdzie Samarytaninem, ale nie mają oni żadnych uprzedzeń do tej nacji, mają wśród Samarytan przyjaciół, a generalizowanie i ocenianie ludzi według przynależności do grupy etnicznej uważają za krzywdzące. A pod koniec skeczu okazuje się, że jeśli chodzi o uprzedzenia rasowe Jezusa, mają rację.
Dla komików angielskich nie ma świętości i nam, Polakom, bardzo się to podoba. Podoba nam się, gdy żartują z własnych królów i królowych, dostojników kościelnych, gejów i transwestytów, gdy w najlepsze się nabijają z własnych przywar i ośmieszają własną historię. Ale gdy 2 sierpnia Jeremy Clarkson w telewizji BBC2 poczynił w swojej parodii reklamy Volkswagena Scirroco aluzję do polskiej kampanii wrześniowej 1939 roku, zaprotestowała nawet polska ambasada w Londynie. Czytając doniesienia o tym fragmencie programu Top Gear w polskiej prasie i słuchając komentarzy na jej temat w TVN24 miałem wrażenie, że ta reklama musi być straszna. Spodziewałem się wszystkiego, co najgorsze, i może dlatego byłem bardzo zaskoczony, gdy obejrzałem ją w końcu na YouTubie. Nie ma w niej żadnych autentycznych zdjęć z II wojny światowej, aluzja jest wyraźna, ale delikatna i ze smakiem, bazuje na dwuznaczności angielskiego słowa „tank” – po polsku to zarówno bak z paliwem, jak i czołg. Z zażenowaniem przyjąłem natomiast oburzenie Polaków i polaczków w mediach i internecie, bo pokazuje ono naszą małostkowość, zaściankowość i klapki na oczach, które zawdzięczamy chyba między innymi świątobliwie martyrologicznemu, bezkrytycznemu postrzeganiu historii oraz wychowaniu. W kontekście Powstania Warszawskiego ciekawie pisze o tym ostatnio Leszek Miller, podając przy okazji bardzo zaskakujące cytaty, m.in. z generała Andersa.
Śmieszy nas serial „Allo, Allo”, którego akcja toczy się we francuskim miasteczku podczas II wojny światowej, a ani francuski ruch oporu, ani oficerowie hitlerowscy, ani lotnicy angielscy nie oparli się bezlitosnym scenarzystom i po równo są ofiarami ich dowcipu. Ale krótka, niespełna minutowa, misternie zmontowana fałszywa reklamówka Volkswagena, mobilizuje polskich internautów do protestów. Protestów, którymi niektórzy z nich sami się ośmieszają, bo z komentarzy w internecie można odnieść wrażenie, że nie wszyscy wiedzą, że kampania wrześniowa faktycznie skończyła się klęską, koniec II wojny światowej i klęskę Hitlera zawdzięczamy nie tylko Polakom, ale także wielu innym nacjom w Europie i na świecie (także Anglikom i Niemcom), a podczas wojny wcale nie stracił życia jeden miliard ludzi.
Przedmiotowa reklamówka jest tylko jedną z kilku, które panowie z Top Gear zaproponowali w tym odcinku. Ciekawe, że nasi niezwykle wrażliwi komentatorzy nie widzą niczego niestosownego w żadnej innej i tylko ta jedna wzbudza tak wielkie oburzenie.
Panie Jeremy Clarkson, jestem Panu szczerze zobowiązany za tę reklamówkę. Odebrałem ją zupełnie inaczej, niż część moich rodaków. Moim zdaniem jest ona wyrazem tego, że – może z racji naszej tak licznej reprezentacji na Wyspach – Anglicy (przynajmniej niektórzy) uważają Polaków za „swoich” i śmieją się z nich w dokładnie taki sam sposób, jak z Hiszpanów, Francuzów, Niemców, Arabów, Hindusów czy z samych siebie. Ktokolwiek wymyślił tę reklamówkę (a jak rozumiem, a tak przynajmniej wynika z narracji w tym odcinku Top Gear, był to Pan), uznał w dodatku, że polska historia jest na tyle znana odbiorcom programu w Anglii, że dowcip ten będzie dla nich czytelny. Dziękujemy.