Polskie dzieci po bułgarsku

Jakiś czas temu przez nasze media przeszła triumfalistyczna wiadomość o odzyskaniu dwójki polskich dzieci przez matkę – Polkę, której bułgarski sąd przyznał prawo do opieki nad dziećmi, a tym samym odebrał to prawo ojcu – Bułgarowi. Płytkość relacji wydała mi się szczególnie zastanawiająca, gdy w jednej z telewizji informacyjnych usłyszałem, że po przywiezieniu do Polski córka matki – Polki mówiła wyłącznie po bułgarsku. Nie, nie zaintrygowało to w żaden sposób podekscytowanego dziennikarza, nie skłoniło go do refleksji nad faktycznym losem dziecka rozdartego między rozwodzącymi się rodzicami różnych narodowości, mieszkającymi w różnych krajach. Fakt ten został przedstawiony w takim świetle, jakby stanowił dowód na jakieś niesamowite zło, jakiego zaznało dziecko z ojcem w Bułgarii. Odebrałem w podtekście komunikat, że to dobrze, iż dziecko wróci na ojczyzny łono i wychowamy je w Polsce, po polsku i tak dalej.
Podobnie nic nie znaczące wydawały mi się wszystkie wiadomości na temat decyzji bułgarskiego sądu, jakie w tamtych dniach usłyszałem w innych mediach. Nie wiedzieć czemu komentatorzy uderzali w jakiś zupełnie nie na miejscu nacjonalistyczny ton, jakby ta tragedia rodzinna była w rzeczywistości zalążkiem sporu międzynarodowego, a nie konfliktem między małżonkami, którego to konfliktu ofiarami padają dzieci – ośmiolatek i dziesięciolatka.
Ostatnio na jednym z forów portalu społecznościowego GoldenLine trafiłem na relację z telewizji bułgarskiej, która stawia to wszystko w trochę innym świetle. Parafrazując tytuł wątku z forum, relacja ta pokazuje matkę – Polkę w akcji.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Nie słyszeliśmy o Hitlerze

Bywa, że załamuję ręce nad marnymi osiągnięciami dydaktycznymi w jakiejś grupie, ale jednak nigdy z tytułu niedoborów wiedzy i umiejętności moich uczniów na lekcjach języka angielskiego nie wpadam w taką depresję, w jaką wpadłem po wysłuchaniu opowieści mojej koleżanki polonistki o jej doświadczeniach z „Medalionami” Zofii Nałkowskiej w jednej z klas zasadniczej szkoły zawodowej.
Uczniowie mieli tydzień czasu na to, by przygotować się do omawiania lektury i dowiedzieć się, co to były obozy koncentracyjne. I nie zgrywali się wcale, gdy informowali koleżankę nauczycielkę o owocach swoich poszukiwań i badań. Obozy koncentracyjne, okazuje się, były to takie „obozy zamknięte, w których Polacy bili się z Żydami” w zamieszkach ulicznych. Założył je niejaki doktor Spanner. Nie, o Hitlerze nigdy nie słyszeli, nie miał z tym nic wspólnego.
Nasze placówki dyplomatyczne na całym świecie śledzą z wielką uwagą wszelkie możliwe media i interweniują niezwłocznie, gdy gdzieś pojawi się wzmianka o „polskich obozach koncentracyjnych”. Domagają się przeprosin i sprostowania. Tymczasem bardziej przydałoby się chyba zadbać nie tyle o to, by kolejne pokolenia wiedziały w ogóle o tym, że człowiek człowiekowi potrafił zgotować taki los, a mniej w tym wszystkim istotne, jakiej był narodowości albo w jakim kraju to się stało.
W scenie otwierającej film Apt Pupil na zmazywanym przez nauczyciela z tablicy diagramie widać wyraźnie, jak łatwo jest manipulować ludźmi i ich historyczną świadomością, wykorzystując niewiedzę, brak zainteresowania czy obojętność. W naszych szkołach rzadko kiedy mówi się o tym, że wśród ofiar obozów koncentracyjnych byli Cyganie czy mniejszości seksualne. Zdarza się przez to słyszeć absurdalne tezy obrońców tradycyjnych wartości, którzy twierdzą, że hitleryzm miał wrogi stosunek do rodziny i macierzyństwa, a promował homoerotyzm i aborcję.
To jednak wszystko mało istotne w świetle wiedzy historycznej, jaką zabłysnęli uczniowie na lekcji mojej koleżanki. Wszyscy mieszkają kilkadziesiąt minut jazdy autem od Oświęcimia, ale dla nich obozy koncentracyjne to areny ulicznych walk między Polakami a Żydami.

Wiatr historii w portalach społecznościowych

Przedziwna rzecz te portale społecznościowe. Parę lat temu musiałem usunąć z mojego bloga wszelkie dane pozwalające na zidentyfikowanie szkoły, w której uczę, by nie utożsamiano bloga ze szkołą. Dziś posunięcie takie byłoby bezcelowe, bo przez import bloga do Facebooka moi znajomi w tym portalu i tak docierają do treści przeze mnie publikowanych.
Ale to działa także w drugą stronę – w aktualnościach na temat moich znajomych wyświetlają mi się różne informacje o nich i o tym, co w internecie robią. Bywa, że z aktualności tych możemy się o naszych znajomych dowiedzieć więcej, niż byśmy chcieli i niż nam potrzeba. Ostatnio na przykład zaobserwowałem, że jeden z moich uczniów z drugiej klasy technikum zapisuje się namiętnie do wszelkich możliwych inicjatyw lesbijskich i gejowskich oraz powstających na portalu grup nacisku walczących o prawa par homoseksualnych do zawierania małżeństw. W kalendarzu nadchodzących imprez zadeklarował też, że 13 czerwca wybiera się do Warszawy na tegoroczną Paradę Równości.
Przedziwna rzecz, te portale społecznościowe. Mojego studenta Sławka ktoś zgłosił do sprawdzenia, bo jego nieszczególnie pobożny awatar przypominał komuś wizerunek Jezusa Chrystusa (a Sławek – tak się składa – całkiem jest do Jezusa podobny). A na stronie jednej z grup, do której zapisał się mój osiemnastoletni uczeń – aktywista, znalazłem rysunek, treść którego na pewno głęboko poruszy mojego przyjaciela Jacka i skłoni go do zamieszczenia obszernego komentarza, na który czekam z niecierpliwością. Na tym rysunku widać moim zdaniem, jak wieje wiatr historii.

Finał konkursu karaoke z coverami Bon Jovi

Oto cztery filmy, które przechodzą do finału kolejnej edycji konkursu karaoke dla moich uczniów i studentów. Konkurs tym razem poświęcony był piosenkom Jona Bon Jovi i okazał się naprawdę dużym wyzwaniem.
Stałych czytelników i znajomych zapraszam nie tylko do komentowania, ale także do przesyłania mi mailem swoich głosów na film, który zostanie nagrodzony. Każdy może oddać dwa głosy – po jednym na dwa różne filmy lub dwa głosy na jeden film.

Norbert – Always

Robert – It’s My Life

Sławek – Always

Sławek – It’s My Life

Maturzyści odchodzą

Wygląda na to, że stworzyliśmy sobie z kolejnymi rocznikami maturzystów piękną tradycję. Ten film nakręciliśmy wczoraj po ostatnim fakultecie w czwartej mechanika:

To czwarta agrobiznesu rok temu:

A tutaj czwarta mechanika sprzed dwóch lat:

Maturalny wyścig niekompetencji

Przez cały tydzień mimowolnie obserwujemy, jak maturzyści, nauczyciele, dyrektorzy szkół i dziennikarze popisują się całkowitą niewiedzą i niekompetencją w zakresie egzaminu maturalnego, do którego przystępują, przeprowadzają go lub relacjonują, w zależności od tego, w jakiej występują roli. Zdają się wręcz prześcigiwać w ignorancji.
Gdy dziennikarka największej telewizji informacyjnej w Polsce dziwi się, że w dniu egzaminu z języka angielskiego nie może znaleźć pod szkołą nikogo, kto zdecydował się zdawać język niemiecki, można zrozumieć, że za jej czasów młodzież była bardziej towarzyska i chodziła do szkoły także pokibicować kolegom i koleżankom, a nie tylko zdawać egzaminy. Ale gdy w przerwie między arkuszami poziomu rozszerzonego rozmawia z maturzystami i kilkakrotnie powtarza, że mają za sobą poziom podstawowy i zaraz przystąpią do dalszej, rozszerzonej części egzaminu, daje klasyczny popis braku rzetelności dziennikarskiej. Wyraźnie nie ma pojęcia, iż w tym, jak i w poprzednim roku szkolnym, maturzyści przystępują do egzaminu tylko na jednym, wybranym przez siebie poziomie. Jeszcze większy niesmak poczułem czytając na jednym z portali, że maturzyści mieli do wyboru napisanie listu, rozprawki lub opisu miejsca – list jest formą z poziomu podstawowego, a rozprawka i opis występują na poziomie rozszerzonym. Ba, dziennikarze nie wiedzą czasem nawet, jak się nazywa egzamin, o którym mówią, ponieważ nagminnie określają go mianem egzaminu dojrzałości, a tak – zgodnie z ustawową nomenklaturą – określano dawną, wewnątrzszkolną maturę.
Media zasypały nas jednak przykładami niekompetencji nie tylko swojej własnej, ale także nauczycieli i dyrektorów szkół. Na prawie każdym zdjęciu przedstawiającym maturzystów, które widziałem w minionym tygodniu w prasie i internecie, na stołach maturzystów stoją kartoniki z sokiem, szklaneczki, talerzyki i sztućce, a przecież stanowi to oczywiste naruszenie procedur przeprowadzania egzaminu i może być podstawą jego unieważnienia. Na krótkim filmiku nakręconym przez dziennikarza podczas wchodzenia maturzystów do sali widziałem, jak składają oni na specjalnie przygotowanym stole telefony komórkowe, a przecież samo wnoszenie urządzeń telekomunikacyjnych do sali egzaminacyjnej nie powinno mieć miejsca.
Jakże więc dziwić się doniesieniom mediów o komórce nauczycielki z zespołu nadzorującego, która kilkakrotnie głośno zadzwoniła podczas egzaminu? Nauczycielka miała ponoć trudności najpierw z wyjęciem dzwoniącego telefonu z torebki, a następnie z wyłączeniem dzwonka, chociażby przez odebranie rozmowy.
Ze środków masowego przekazu oraz z rozmów z kolegami i koleżankami, którzy od kilku dni uczestniczą w egzaminach w różnych szkołach, dowiaduję się o wielu przypadkach całkowitej beztroski i lekceważenia procedur. W jednej szkole dyrektor podczas egzaminu z języka angielskiego przeszedł w ciągu pierwszych kilku minut egzaminu po wszystkich salach i – nie zważając na odtwarzane właśnie nagrania do rozumienia tekstu słuchanego – upewnił się głośno, że wszystko jest w porządku. Gdzie indziej zdający skończyli kodowanie arkuszy o godzinie 8:45, a następnie przez 15 minut czytali pytania i gadali ze sobą, zanim rozpoczęli egzamin, zgodnie z planem, punktualnie o godzinie 9:00.
W innej szkole po rozdaniu maturzystom arkuszy egzaminacyjnych z WOS-u znajdujący się w komisji nadzorującej ksiądz katecheta zainicjował wspólną modlitwę, w której uczestniczyli maturzyści i zespół nadzorujący, w intencji pomyślnego wyniku egzaminu. W kolejnej szkole prace z wszystkich sal zniesiono do gabinetu dyrektora i dopiero tam zamknięto je w bezpiecznych kopertach.
Na forach internetowych roi się od pytań maturzystów, którzy – już po egzaminie – pytają o kryteria oceniania i wykazują swoimi pytaniami brak elementarnej wiedzy na ten temat. Jednym z moich ulubionych jest pytanie o to, czy list prywatny na egzaminie z języka obcego będzie sprawdzany, jeśli ma mniej niż przewidziane poleceniem 120 słów (oczywiście, że będzie – w kryterium długości list otrzymuje maksymalną ilość punktów, jeśli mieści się w przedziale od 108 do 165 wyrazów, poza tym oceniany jest każdy list, bez względu na ilość słów; list nie przekraczający 60 wyrazów nie może otrzymać punktów za bogactwo językowe i poprawność).
W sytuacji, w której najbardziej zainteresowani oraz bezpośrednio odpowiedzialni za przebieg egzaminu mają tak niewielką wiedzę o nim, dość łatwo zrozumieć, że matura zewnętrzna jest przedmiotem bezlitosnej krytyki i ma tylu wrogów. Tak, nie ma to jak stara matura, przeprowadzało się wedle uznania, oceniało się po swojemu, przy okazji można się było porządnie najeść, popić, zarobić, a nawet całkiem oficjalnie się potargować. To były czasy…

Litości dla Arystotelesa

Wśród tegorocznych abiturientów technikum mechanicznego mam całe bogactwo typów i typków. Niektórzy są notowani przez policję z tych czy innych przyczyn, niektórzy zdążyli już utracić zdobyte w niezbyt przecież zamierzchłych czasach prawo jazdy, jednego tak ucieszył fakt otrzymania świadectwa ukończenia szkoły, że zapił i zapomniał dopełnić kluczowych formalności związanych z czekającym go egzaminem maturalnym. Większość chodziła do technikum cztery lata, ale jeden potrzebował dwóch lat więcej. Jeden z nich trochę za bardzo przejmuje się rolą, gdy przypada mu w udziale organizowanie czegoś lub zbiórka pieniędzy.
Przez cztery minione lata jako zespół klasowy byli jedną z najgorszych klas w szkole. Ale to moi Arystotelesi, nawet jeśli nie każde zadanie z matematyki związane z twierdzeniem Pitagorasa rozwiązują w pięć minut. Czuję się między nimi jakoś tak niczym Platon, a kolega Władek chyba też ich bardzo pokochał, więc pewnie to taki ich Sokrates. Nawiasem mówiąc – mimo pewnych zgrzytów – dawno nie uczyłem tak zgranej klasy, a o rok młodsi panowie z mechanika powinni od tych abiturientów wziąć lekcje tolerancji.
Niektórzy nauczyciele mają im za złe, że spędzili wiele godzin lekcyjnych robiąc zakupy w jednym z pobliskich sklepów, który posiada koncesję na sprzedaż alkoholu, a w którym i ja dość często kupuję owoce – polecam zwłaszcza pomarańcze. Ale moi Arystotelesi nie dali mi powodu, bym ja osobiście narzekał na ich frekwencję – przez cały rok szkolny chodzili w klasie maturalnej na fakultatywne zajęcia w środy o siódmej rano, wytrzymywali ze mną we wtorki do końca ósmej, a w piątki do końca siódmej godziny lekcyjnej. Po wystawieniu im stopni nadal robili prace domowe i przychodzili na lekcje, przez co stawiali mnie w dość dziwnej sytuacji – podczas gdy większość moich koleżanek uczących maturzystów siedziała w pokoju nauczycielskim na wymuszonych okienkach, ponieważ inne klasy maturalne po wystawieniu stopni odpuszczały już sobie udział w dalszych lekcjach, panowie z czwartej klasy mechanika przychodzili do szkoły.
Co gorsza, już po rozdaniu świadectw moi Arystotelesi przychodzą co tydzień na spotkanie ze mną, a nie dalej jak wczoraj przynieśli po kilka listów maturalnych do sprawdzenia i – z zupełnie niezrozumiałych dla części moich kolegów nauczycieli względów – spędzili półtorej godziny na rozwiązywaniu jakichś prawie że niepojętych dla nich łamigłówek leksykalnych na poziomie praktycznie podstawowym.
W najbliższy wtorek moi Arystotelesi zasiądą nad arkuszami maturalnymi z języka angielskiego. Wszyscy, nawet Sebastian, który po przykrych doświadczeniach z angielskim na tym etapie edukacji jeszcze pół roku temu odgrażał się, że będzie zdawał niemiecki.
Kochany egzaminatorze, kochana egzaminatorko! Oceńcie ich obiektywnie. Kiedy porazi Was prostota rozumowania kogoś ze zdających, kiedy zadziwi Was niepojęta dla Was logika, starajcie się mimo to dostrzec przekaz niezbędnych komunikatów w pracach moich Arystotelesów. Pamiętajcie, że – trzymając się tej chronologii – Pitagoras umarł dopiero kilkaset lat temu, żadna z wielkich współczesnych religii – chrześcijaństwo, islam, buddyzm – jeszcze się nie narodziła, a Arystoteles to wszystko przetrwa. To Arystoteles w ogrodach Likejonu stworzy podwaliny wszystkiego, na czym oprą swoje filozofie przyszłe pokolenia. Dajcie mu szansę.

Monty Python i spam, czyli historia języka

Oto przykład niesamowitej kariery. Jak widać na poniższym przykładzie, można zainspirować miliardy ludzi do używania starego słowa w nowym znaczeniu, które w ciągu kilkunastu czy kilkudziesięciu lat przyjmie się w mowie potocznej wszystkich języków świata.


Zianie, czyli polew

Jeden z moich skądinąd niezwykle sympatycznych kolegów z pracy przeżywa bardzo fakt, że zrobił doktorat, zamęcza więc swoim tytułem słuchaczy bez względu na to, czy ich to interesuje, czy nie. Na pierwszych zajęciach z nową grupą przynosi wszystkie swoje dyplomy i publikacje, a każdy musi je dokładnie obejrzeć, by przekonać się, jak wiele osiągnął w swojej naukowej karierze. Stałym tematem zajęć jest też jego poczucie misji, dzięki któremu zniża się do pracy dydaktycznej, podczas gdy mógłby bez chwili wahania wszystko to rzucić i oddać się nauce, ponieważ ma liczne propozycje pracy na niejednym kontynencie.
Najzabawniej jest jednak wtedy, gdy ktoś podczas zajęć zwróci się do niego słowami „Proszę Pana”. Reakcją na to jest niezmiennie wykład o tym, że „pan to na targu stoi i pietruszką handluje”, a on nie po to tyle się napracował na uczelni, żeby się do niego per „pan” zwracać.
Pisałem już o tym, jak przedziwnych metod używają czasem nauczyciele dla podkreślenia swojego autorytetu, jak karykaturalne formy to czasami przybiera, a także dlaczego nie warto się tak wysilać. Nawiasem mówiąc przypuszczam, że wśród handlujących pietruszką znalazłoby się wielu niezwykle inteligentnych ludzi. Rozumiem więc, że Jacek mógł się bardzo zdenerwować słysząc pogardliwe uwagi na temat „pana na targu” i miał – moim zdaniem – prawo do komentarza, że gdyby nie „pan na targu”, to byśmy wszyscy – bez względu na posiadany tytuł – „z głodu zdechli”.
Mam nadzieję, że mój młody kolega szybko się habilituje oraz dostanie nominację profesorską, bo dotąd jego epatowanie tytułem ma reakcję odwrotną do zamierzonej, a panowie przypominają sobie o jego obsesji nawet na innych zajęciach, na przykład, gdy ktoś z nich zwróci się do mnie słowami „Proszę Pana”. I mają z tego wielkie zianie, czyli polew. Znaczenie wyrazu „zianie” wyjaśnił mi mój student Paweł, który ma kłopoty z zaliczeniem jednego z wiodących przedmiotów na roku. Długie lata studiów nie nauczyły mnie tego, co dla niego jest oczywiste. No proszę, jak ta wiedza, nie tylko leksykalna, nierówno się rozkłada. I niezależnie od dyplomów.

Noc zombi

Jak co święta, w mojej skrzynce na listy zjawiła się własnoręcznie ilustrowana, piękna kartka z życzeniami od Justyny, do tego także drugie papierowe pozdrowienia świąteczne od Haliny, telefon zasypały SMS-y z mniej lub bardziej wymyślnymi wierszykami, część z nich poważna i podniosła, część – jak przystało na Wielkanoc – jajcarska. W skrzynce mailowej i na Facebooku wylądowały ilustracje z zajączkami, jajkami, kurczaczkami, w tym takie rysowane czcionkami z ery wczesnego internetu, tego w wersji tekstowej. Przyszła też – chyba na przekór – jedna śliczna choineczka.
Po raz pierwszy jednak dostałem sporą garść życzeń wykorzystujących symbole religijne w sposób karykaturalny, prześmiewczy, nie zawaham się powiedzieć, że bluźnierczy. Większość z nich kojarzy obchodzone przez katolików święto Zmartwychwstania Pańskiego z tradycjami związanymi w świadomości społecznej raczej z pogańskim świętem Halloween, nazywając zmartwychwstałego Jezusa zombi, które wstało z grobu, by żerować na ludzkich mózgach. Nietrudno zresztą znaleźć tego rodzaju karykatury w internetowych składnicach plików, także polskich, na przykład tu, a na wielu tych grafikach powtarza się ironiczna definicja chrześcijaństwa:

Chrześcijaństwo: wiara, że żydowskie zombi nie z tego świata może sprawić, że będziesz żyć wiecznie, jeśli będziesz symbolicznie spożywać jego ciało i oddasz się mu telepatycznie jako swemu panu, by mógł przegonić z twojej duszy złego ducha, który wstąpił w ludzkość, gdy kobieta – żebro została przekonana przez gadającego węża do zjedzenia owocu z magicznego drzewa. Brzmi całkiem logicznie.

Jest nawet specjalna strona internetowa promująca obchody Zombie Jesus Day, a Łukasz dostał życzenia w postaci grafiki (do której linku pozwolę sobie już nie zamieszczać) pokazującej pisankę z satanistycznymi inskrypcjami, z elementami pornograficznymi w postaci genitaliów (i to bynajmniej nie męskich) w tle. Napisy wokół pisanki radują się nie tyle z tego, co Kościół świętuje w Niedzielę Wielkanocną, co raczej z tego, na czym się koncentruje w Wielki Piątek.
Niesmaczne, niepoważne, godne potępienia? Ale wszystkie te życzenia dostałem od bardzo sympatycznych, normalnych, wesołych ludzi. Nikt z nich nie przysłał ich w złej wierze i trudno mi żywić do kogoś z nich urazę.
Z drugiej strony, jak Pan Bóg Kubie, tak Kuba Bogu. Trudno się dziwić ostrym formom przekazu w tych wszystkich karykaturach Chrystusa, bo wielkanocne homilie hierarchów kościelnych służą świetnym przykładem brutalizacji języka debaty publicznej w sprawie aborcji, in vitro i eutanazji, a w niektórych kościołach zrobiono sobie niezłą szopkę z inscenizacji Grobu Pańskiego, pokazując Jezusa odłączonego od kroplówki albo nabijając się z rodzicielskich aspiracji kochających się, spragnionych dzieci małżeństw, przy pomocy płytkich instalacji z probówkami. Gdy ludzie należący do wspólnoty religijnej agresywnie i bez zrozumienia potępiają ludzkie pragnienie dobra, miłości, szydzą z cierpienia i godności ludzkiej, trudno się dziwić ludziom niewierzącym, że nie mają wielkiego szacunku dla symboli religijnych i starają się na swój sposób zachować jakiś zdrowy dystans.
Dziękując za wszystkie otrzymane życzenia wielkanocne – te wyrażające głęboką wiarę w radość i nadzieję zmartwychwstania, te mistyczne i agnostyczne zarazem, te całkowicie pogańskie, a pełne wiosennej radości, a także te kontrowersyjne, życzę nam wszystkim świata, w którym będziemy wzajemnie się szanować i nauczymy się żyć obok siebie, miłość będzie wyborem serca, a nie przymusem, eutanazja nie będzie przywilejem papieży, a nasze dzieci nie będą się w szkole i na znanych konkursach matematycznych uczyły mordować muzułmanów. W Wielką Sobotę, gdy wielu ludzi pochylało się w refleksji nad cierpieniem i śmiercią Jezusa, byłem z psem na spacerze i widziałem innych, którzy korzystając z pogody kąpali się, pływali kajakami, opalali się i uprawiali seks na łonie natury. Dla jednych i drugich powinniśmy mieć miejsce w naszych sercach.