Moja koleżanka obwieściła nam ostatnio w pokoju, że doprowadziła do zawieszenia w prawach ucznia jakiegoś chłopca ze swojej klasy, który kazał jej się od siebie „odpieprzyć”. Nie interesowałem się już dalej tą sprawą, bo nie znam klasy, a musiałem wyjść na lekcję. Pewnie za zawieszeniem stoi coś więcej niż samo odezwanie się w ten sposób do nauczyciela, ale sprowokowało mnie to do rozmyślań.
Ostatni raz, kiedy zdarzyło mi się usłyszeć od ucznia, żebym się od niego odpieprzył, miał miejsce jakieś dwa tygodnie temu i był w gruncie rzeczy bardzo konstruktywny. Omawiałem wyniki matury próbnej z języka angielskiego w grupie panów, w której egzamin wypadł w miarę nawet dobrze, i skupiłem swoją uwagę – w bardzo pejoratywnym kontekście – na Rafale, który na egzamin przyszedł, wystrzelał od góry do dołu wszystkie zadania zamknięte i nie przystąpił w ogóle do zadań otwartych, które ćwiczyliśmy intensywnie przez ostatnie parę tygodni.
Jestem daleki od pochwalenia postawy Rafała, którą uważam za lekkomyślną, krótkowzroczną i dalece nieodpowiedzialną. Ale właściwie go rozumiem, bo po tym, jak kazał mi się od siebie odpieprzyć, rzeczowo wyjaśnił swoje zachowanie. Rafał żałuje, że przyszedł do technikum mechanicznego, bo jest i będzie rolnikiem, ma gospodarstwo i potrzebne mu są uprawnienia rolnicze. Jak tylko skończy technikum, musi iść gdzieś na jakiś kurs albo do szkoły policealnej, żeby te uprawnienia zdobyć. To się dla niego liczy. Wie już, gdzie i za ile można to załatwić. Żałuje, że poszedł to technikum, bo gdyby wybrał zawodówkę, miałby już z głowy, a gdyby jeszcze wybrał taką, która daje uprawnienia rolnicze, zaoszczędziłby sobie ładnych kilka lat. Na maturze mu nie zależy, bo do niczego mu ona niepotrzebna. Jakby nawet trzeba kiedyś w przyszłości mieć maturę aby się starać o jakieś dofinansowanie (co raczej nie jest zbyt prawdopodobne), to jego dziewczyna – a w niedalekiej przyszłości żona – maturę ma i się to jakoś załatwi.
Rafał z jednej strony rozumie, że mnie denerwuje, iż ma zamiar zdawać maturę z angielskiego, a jednocześnie otwarcie mówi, że nie będzie nic z angielskiego robił, bo nie ma na to czasu ani ochoty. Uważa, że na ten dopuszczający jakoś zasłuży, a ja nie mogę go zmuszać do nauki tylko dlatego, że chce spróbować zdawać egzamin. Ma dość precyzyjnie przemyślane, że skoro już zmarnował te pięć lat na technikum (powtarzał trzecią klasę), to spróbuje tę maturę mieć, może „jakoś się fuksnie”. Jeden przedmiot może oblać, bo obejmie go giertychowska „amnestia”, z języka obcego będzie próbował na pisemnym „ustrzelać” – na próbnej się udało, to może i na prawdziwej – a na ustnym coś tam na tą jedną trzecią punktów wyduka. Z polskiego jakoś sobie może poradzi, czytać ze zrozumieniem umie. A ustny z polskiego o wiele lepsi od niego uczniowie mają już dawno kupiony na giełdzie w internecie albo pisze im ktoś za kasę.
Rafał mówi, że jak w ten sposób nie uda mu się matury dostać, to trudno, wcale mu nie zależy. Ale skoro już chodził tyle lat do tej szkoły i skoro jeden egzamin można oblać, to czemu ktoś ma go zmuszać do nauki albo czemu miałby „nie spróbować szczęścia”.
Można się oczywiście zastanawiać nad tym, czy ostatnie rozporządzenie o ocenianiu nie przyniosło szkody systemowi egzaminów zewnętrznych i szkole w ogóle, ale trudno nie przyznać Rafałowi, że w istniejącej sytuacji zachowuje zdrowy – na swój sposób – rozsądek i umie się odnaleźć. Właściwie ma rację, że jego świętym prawem jest nie przystąpić do zadań otwartych, a we wszystkich, nawet tych najprostszych zadaniach zamkniętych, udzielić odpowiedzi na chybił – trafił. Ma rację, że nie mam prawa mu tego zabronić. To on ryzykuje i to on poniesie konsekwencje tak obranej taktyki.
Często jest tak, że nauczyciel robi coś z takimi czy innymi intencjami i nie zdaje sobie sprawy z tego, że z perspektywy ucznia ten sam problem może wyglądać zupełnie inaczej. Spodziewamy się takiej czy innej postawy, takiej czy innej oceny faktów, a uczeń nas zaskakuje.
W minionych tygodniach spotkały mnie dwie takie wielkie niespodzianki. Jedna ma na imię Dawid, druga Michał.
Dawid powtarza w tym roku szkolnym klasę, ponieważ wystawiłem mu ocenę niedostateczną na koniec roku i nie zdał egzaminu komisyjnego w sierpniu. W takiej sytuacji czuję się wobec ucznia niezręcznie, nie umiem się w stosunku do niego zachować na korytarzu i cieszę się, jeśli przejmuje go któraś z koleżanek i gość nie musi kolejny rok mieć ze mną tego samego przedmiotu, z którego go oblałem. Po Dawidzie spodziewałbym się tego samego – że będzie mnie unikał, omijał z daleka. Nie gniewałbym się w sumie na niego, gdyby mi się nie kłaniał czy w inny sposób okazywał mi jakąś nieszkodliwą arogancję dla odreagowania braku promocji. Tymczasem Dawid nie ma ze mną najmniejszych problemów. Przychodzi do mnie z różnymi sprawami, w pokoju nauczycielskim z tłumu kolegów i koleżanek zawsze wybiera mnie, jeśli czegoś tam potrzebuje, z własnej inicjatywy – z nudów albo dla czystej przyjemności przejechania się cudzym samochodem – odstawił kiedyś moje auto z warsztatów pod blok.
Druga z tych niespodzianek jest poniekąd związana ze sprawą Rafała, którą opisywałem na początku. Gdy w kilku ewidentnych przypadkach wystawiłem na semestr oceny niedostateczne i kilkunastu osobom powiedziałem, że od tej pory oczekuję, że będą chodziły na fakultet, który dotąd omijali, uważałem, że gości zmuszam. Dlatego byłem mocno zdziwiony, kiedy po dodatkowym sobotnim spotkaniu Michał podziękował mi kilkakrotnie za to, że poświęcam dla niego i dla innych czas w sobotę rano, żeby nadgonić to, co z sumiennymi uczniami zrobiliśmy na fakultecie od początku września.
Uczeń czasami się nie gniewa i przechodzi do porządku dziennego nad rzeczami, z powodu których my mamy wyrzuty sumienia. Inny potrafi być wdzięczny za to, co nam się wydaje, że na nim wymuszamy. A jeszcze inny ma wszystko gdzieś i do nauki się go nie przekona. Ale w sumie to jeśli taka jest jego świadoma decyzja i jeśli umie ją logicznie przedstawić i uzasadnić, to za samo powiedzenie nauczycielowi, żeby się odpieprzył, nie ma go w sumie sensu karać. Uczciwie stawia sprawę, a decyzje o własnym życiu rzeczywiście ma prawo podejmować sam i wara mi od tego.
Kolega Rafała, Damian, uciął naszą dyskusję na temat egzaminu bardzo prawdziwym stwierdzeniem. Kazał mi się zastanowić, po co ja się tak denerwuję i przeżywam, skoro jemu czy Rafałowi ta matura „i tak zwisa” i choćbym sobie żyły wypruwał, to oni to i tak „mają w dupie”. Poradził, żebym „wrzucił luz”, bo „szkoda zdrowia”.
Rzeczywiście. Dla zdrowia warto czasami posłuchać, jak wyglądają nasze i uczniów wspólne problemy z ich perspektywy.
Autor: Marcin Mały
Ekshibicjonizm moralny
Londyńska stewardessa sądzi się z British Airways o to, że przełożeni nie pozwalają jej na noszenie krzyżyka na wierzchu stroju służbowego, a może użyjmy dobitniejszego słowa, na wierzchu służbowego munduru.
Stewardessa uważa, że w wielokulturowym społeczeństwie, w firmie obsługującej przedstawicieli różnych kultur, narodów i wyznań z całego świata, nikogo nie powinno razić to, że utożsamia się ona z katolicyzmem.
Zastanawiam się czasem, na ile to charakterystyczne raczej dla nastolatków obwieszanie się symbolami wyznawanych poglądów i ostentacyjne obnoszenie się z nimi ma u dorosłego człowieka pokrycie w dojrzałej i konsekwentnej wierności tym ideałom. I czy wiara w te ideały jest wprost proporcjonalna do wielkości noszonych symboli i intensywności ich eksponowania.
Nadzorowałem niedawno przebieg matury próbnej w grupie moich mechaników. Egzamin odbywał się w sali, w której nigdy nie bywam. Moją uwagę oraz uwagę kolegi wuefisty, który ze mną ich pilnował, przykuł natychmiast monstrualnych rozmiarów krzyż wiszący nad tablicą. Krzyż miał około 80 centymetrów wysokości, sama figura Chrystusa na tym krzyżu była chyba dwukrotnie wyższa niż orzeł na wiszącym pod krzyżem godle państwowym.
Poczułem się dziwnie i odetchnąłem z ulgą, że siedzimy tam akurat w takim gronie, w jakim siedzimy. W jednej z klas zwrócono mi kiedyś uwagę, gdy do jednej z uczennic powiedziałem „Bóg zapłać!”. Było mi wówczas bardzo głupio, tym bardziej, że generalnie zgadzam się z uczniami i uczennicami uważającymi, że w wielu szkołach trafiają się nauczyciele, którzy indoktrynują ich religijnie tak samo, jak dziesiątki lat temu indoktrynowano socjalistycznie ich rodziców czy dziadków.
W Poznaniu odbył się niedawno Marsz Równości, w którym organizacje homoseksualne starały się zademonstrować swoje przywiązanie do ideałów tolerancji, wolności i demokracji poprzez postawienie znaku równości między swoimi rzekomymi prześladowaniami a prześladowaniami politycznymi z zamierzchłej historii Wielkopolski, wykorzystując cudzą symbolikę do przedstawiania swoich racji. Tymczasem powiedzmy sobie szczerze: co wiemy o najbardziej znanych działaczach ruchu gejowskiego i lesbijskiego w Polsce poza tym, że obnoszą się ze swoją przynależnością do mniejszości seksualnej? Czy wiemy, czym się interesują, co robią w czasie wolnym, albo czym się zajmują zawodowo? Czy da się polubić człowieka, o którym niczego się nie wie poza tym, że jest homoseksualistą?
Zasadniczo nie mam nic przeciwko temu, by ktoś obwieszał siebie i swoją własność dowolnymi znakami, symbolami czy napisami, dopóki będzie to zgodne z prawem i dopóki nie będzie to się działo z naruszeniem prywatności i wolności sumienia innych osób (eksponowanie symboli religijnych w szkole publicznej jest dla mnie takim naruszeniem). Jestem także zwolennikiem wolności zgromadzeń i wszelkiego rodzaju marszów, parad, pielgrzymek pieszych, pochodów i manifestacji, o ile zostaną dochowane wszystkie wymogi bezpieczeństwa w przypadku imprez o charakterze masowym i odpowiednie służby czuwać będą nad ograniczeniem stopnia uciążliwości tych imprez dla osób nie biorących w nich udziału.
Ten olbrzymi krucyfiks w klasie i działalność niektórych aktywistów gejowskich są dla mnie jednak w równym stopniu niesmaczne. Nie jestem pewien, czy ucząc spod takiego olbrzymiego krzyża umiałbym zadbać o komfort psychiczny uczniów, których ten symbol niepokoi. Wydaje mi się, że uniwersalne i piękne wartości chrześcijańskie mieszczą się w zupełności w sercu człowieka i nie ma potrzeby rozwieszać ich symboli na lewo i na prawo w miejscach, w których niekoniecznie będą uszanowane. Podobnie – działalność niektórych aktywistów ruchu homoseksualnego, którzy uzurpują sobie prawo do historycznych symboli narodowych, społecznych i religijnych, może przeciętnemu gejowi czy lesbijce bardziej zaszkodzić, niż pomóc.
Wspomniana przeze mnie na początku stewardessa zakładając mundur zobowiązuje się jednakowo obsługiwać wszystkich możliwych klientów British Airways. Większości z nich, tak jak moim panom mechanikom, będzie zapewne obojętne, czy i jakiej wielkości krucyfiks wisieć będzie na jej szyi. Niektórzy muzułmanie czy Żydzi pewnie tego krucyfiksu nie zauważą. Ale czy krzyż ukryty pod mundurem naprawdę oznaczałby jednoznacznie mniejszą więź z Chrystusem w pracy? Czy bez tego krzyża naprawdę trudniej byłoby jej kochać Chrystusa?
Mam wrażenie, że zdarzają się przypadki, w których przywiązanie do ostentacyjnie okazywanych idei bywa równie powierzchowne, jak powierzchowne jest założenie, że pewien program zalecany przez Ministerstwo Edukacji ochroni komputery w szkołach przed niepożądanymi treściami. Wśród stron blokowanych przez ten program jest, na przykład, witryna poświęcona wczesnej historii muzyki rockowej, a jedynym powodem jej zablokowania wydaje się być informacja, iż bluesmani od dziesiątków lat używali wyrazów rock i roll nawiązując w tekstach piosenek do stosunków płciowych.
W szkołach Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej pełno było nauczycieli z powołaniem, którzy robili dobrą robotę niezależnie od ustroju politycznego państwa. Z kolei to, że w klasach, w których indoktrynowano dzieciaki w tamtych czasach, powieszono krzyże, niekoniecznie sprawiło, że ta dobra robota zagościła wszędzie.
Nie broniąc nikomu prawa do ekspresji, cenię sobie raczej głęboko przeżywane i świadome przekonania, poglądy i opinie, niż powierzchowne stwarzanie pozorów. Obawiałbym się też bardzo, że tak jak stosowanie wspomnianego programu może w jakiejś szkole uśpić czujność nauczycieli, tak obnoszenie się z symbolami na zewnątrz może ułatwić nam zapomnienie o faktycznej wierności ideom, które one reprezentują.
Drużyna Pierścienia
Praca nauczyciela jest bardzo niebezpieczna, jest on bowiem narażony na wielką pokusę.
To trochę tak, jak we „Władcy Pierścieni” J. R. R. Tolkiena, gdzie poczciwy hobbit Frodo Baggins staje się powiernikiem potężnego narzędzia władzy. Pokusę dla Froda stanowił pierścień i władza nad światem, pokusą dla nauczyciela jest władanie nad umysłami i sercami uczniów.
A relacje powinny przecież wyglądać zupełnie nie tak. Tak jak Frodo i jego drużyna mieli za zadanie iść z pierścieniem w kierunku Mordoru, by przyczynić się do jego zagłady, tak nauczyciel wraz ze swoimi uczniami muszą dążyć do zniszczenia niewiedzy, ignorancji, nieumiejętności współpracy.
Zostałem nauczycielem i lubię pracować w szkole między innymi dlatego, że nie boję się dźwigać odpowiedzialności za umysły i serca moich uczniów. Wierzę między innymi w to, że są oni całkowicie samodzielni w poszukiwaniu odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie przed nimi stawia życie, a także że w poszukiwaniach swoich kierują się w stronę dobra, piękna i ideału, a narzucanie im jakiegokolwiek światopoglądu utrudniałoby im, a nie ułatwiało odnajdywanie tego, do czego dążą. Nie mam też złudzeń co do rzeczywistej mocy belferskiego pierścienia. Chociaż wydaje się on czasem sugerować (i niektórzy nauczyciele ulegają jego sile sugestii), że ucząc możesz manipulować uczniami, kreować ich postawy i nakłaniać do takich czy innych zachowań, w rzeczywistości jedyne co możesz zrobić, to doskonalić siebie dzięki współpracy z nimi.
Gdyby nie Gandalf, co by zrozumiał Frodo ze swojej misji i czy w ogóle by w nią wyruszył? Czy Frodo dotarłby do Rivendell bez Aragorna albo zrozumiał konieczność opuszczenia siedziby elfów bez Boromira? Czy byłoby mu łatwiej bez niechętnych sobie początkowo elfa Legolasa i krasnoluda Gimlego, którzy razem pokonali wielu wrogów, a ostatecznie dzięki przyjaźni, jaka między nimi zakwitła, Gimli jako jedyny krasnolud popłynął do Nieśmiertelnych Krain? Gdyby nie Merry, Pippin i Sam, jak czułby się Frodo jako jedyny przedstawiciel swojej rasy w drużynie?
Gdy po naradzie u Elronda Drużyna Pierścienia udaje się w drogę, Frodo decyduje się dźwigać ciężar pierścienia do Mordoru, chociaż przyznaje się otwarcie do tego, że nie wie, jak się tam dostać. Też się codziennie pytam moich uczniów o to, którędy mamy iść. I nie pobłądzę, dopóki mnie prowadzą. Ufam nawet tym z technikum mechanizacji, których połowa nie zdała próbnej matury z angielskiego. Ufam, bo idziemy w tym samym kierunku.
Zero tolerancji, zero demokracji, zero pedagogiki, zero rozumu
W ostatnich dniach dużo było szumu wokół różnych demagogicznych haseł z bodajże nieistniejącego w ogóle programu naprawy szkoły zatytułowanego – jakże niefortunnie, ale o tym już pisałem – „Zero tolerancji”.
Jedną z kluczowych dyskusji sprowokowanych przez ten program była kwestia używania przez młodzież telefonów komórkowych. Z prawdziwym zdziwieniem wysłuchałem zażartej dyskusji kilku zdesperowanych nauczycieli, którzy nie są w stanie poradzić sobie z plagą telefonów komórkowych, a młodzież nie daje im prowadzić lekcji, bo nieustannie puszcza sobie sygnały, dzwoni do siebie i instaluje sobie na tych komórkach jakieś okropne programy.
Oto dowiedziałem się, że w minionym tygodniu w niektórych szkołach na korytarzach oznaczono miejsca, w których – podczas przerwy – uczeń ma prawo mieć w ręku telefon komórkowy, natomiast telefon zauważony w każdym innym miejscu w szkole jest bezwzględnie konfiskowany. Usłyszałem całkiem poważne dyskusje nad tym, czy telefon komórkowy należy mieć w kieszeni w spodniach czy w plecaku,a także czy wolno wyjąć uczniowi telefon, który ma w kieszeni na tyłku, bez narażania się na posądzenie o molestowanie seksualne. Usłyszałem propozycje wprowadzenia rejestru numerów IMEI aparatów uczniów i zebrania oświadczeń od rodziców, że zgadzają się na odebranie ich dzieciom aparatów telefonicznych, jeśli będą się nimi bawić podczas lekcji. Z niedowierzaniem przyjąłem do wiadomości propozycje, by uczniowie mieli obowiązek wyjmować z telefonów karty SIM na czas pobytu w szkole albo by musieli deponować baterie do telefonów w szkolnej kasie codziennie rano.
Z radością przyjąłem fakt, że póki co niczego konkretnego nie ustalono i idąc na wywiadówkę w piątek nie muszę zbierać od rodziców oświadczeń, że zgadzają się na odebranie ich dziecku komórki o numerze identyfikacyjnym takim to a takim. Mogłoby się bowiem okazać, że nie wszyscy rodzice takie oświadczenie chętnie by podpisali, a tym samym nagle zrobiłby się problem z czegoś, co problemem w ogóle nie jest. Przynajmniej dla mnie.
A najtrafniej chyba ujął to mój kolega nauczyciel, Józef. Mówi, że skoro uczniom nudzi się na lekcji, to trudno im się dziwić, że znajdują sobie jakieś zajęcie. Patrząc na problem z tej strony należałoby zastosować środki zaradcze zdecydowanie inne niż represje wobec uczniów.
Za rządów obecnego ministra nadzwyczaj często dyskutuje się o wymyślonych i nierealnych problemach polskiej oświaty. Odwraca się uwagę od rzeczywistych problemów. Robert z pierwszej klasy musiał kilka dni temu uciec się do tak drastycznych sposobów, jakie widać na załączonej ilustracji, by poradzić sobie z ćwiczeniem rozumienia ze słuchu. Zepsuły się głośniki przy jego komputerze i brakło nam zapasowych. To jest rzeczywisty problem, że kreatywni i mądrzy uczniowie muszą stawić czoła brakom zaplecza dydaktycznego szkoły, a nauczyciele uzupełniają tego rodzaju braki z własnej kieszeni.
Słyszymy ostatnio, że za całe zło w szkole odpowiada opętańcza idea bezstresowego wychowania, liberalizm i demokracja. Dowiadujemy się, że nowoczesna pedagogika poniosła klęskę i trzeba ją ze szkół wyplenić.
Bzdura.
Nowoczesna pedagogika do większości szkół wcale nie dotarła. Polskiej oświacie potrzebna jest raczej pomoc w krzewieniu osiągnięć tej pedagogiki, a nie w jej napiętnowaniu.
Rozmawialiśmy ostatnio z uczniami o problemie komórek. Doszliśmy do wniosku, że tego rodzaju nierealnych problemów jest więcej. Jeśli szkolne regulaminy mają szczegółowo się zająć zasadami używania komórek, to powinny się w nich także znaleźć szczegółowe zapisy dotyczące używania maszynek do golenia. Problem z maszynkami do golenia jest na moich lekcjach dokładnie taki sam, jak z komórkami, czyli żaden.
Jeśli szkoły miałyby zająć się wyimaginowanymi kłopotami, takimi jak te telefony komórkowe, a pod pretekstem rozwiązywania tego rodzaju problemów miałoby się wprowadzić zamordyzm i zarzucić doskonalenie interpersonalnych umiejętności nauczycieli oraz ich zmysłu pedagogicznego, to polskiej szkole, a przede wszystkim polskiej młodzieży stałaby się wielka krzywda.
Naród na emigracji
Jakiś czas temu modny zrobił się dowcip mówiący o tym, iż dawniej rząd polski był na emigracji w Londynie, a teraz rząd wprawdzie jest w Warszawie, za to naród wyjechał do Londynu. Ostatnio paradoksalnie okazało się, że można mieć wątpliwości, czy ten naród na emigracji naprawdę ma rząd w Polsce, czy może to rząd brytyjski stoi na straży jego interesów. Piękna była zdziwiona mina premiera brytyjskiego, który usłyszał – podobno tylko za sprawą błędnego tłumaczenia – jak polski prezydent nazywa swoich rodaków w Wielkiej Brytanii nieudacznikami. I jeszcze ciekawiej było słuchać, jak zakłopotany brytyjski premier łagodzi sytuację broniąc dobrego imienia Polaków w Wielkiej Brytanii, ich pracowitości i uczciwości.
Trudno się naprawdę dziwić tej manifestacji poparcia dla Lecha Kaczyńskiego, jaką mu zgotowano w Londynie.
I trudno się nie zgodzić z moimi uczniami, którzy kiedyś mi powiedzieli, że muszą się nauczyć angielskiego zanim zostaną prezydentami czy premierami, żeby nie robić takiego obciachu, jaki robią nam ci obecnie piastujący te urzędy.
Niech żyje ministerstwo
Biję się w piersi.
Narzekam, wytykam błędy, nie dowierzam w szczerość intencji. Tymczasem ministerstwo edukacji szykuje nam naprawdę fachową i profesjonalną pomoc bez względu na koszty tego gigantycznego przedsięwzięcia.
Żebyśmy tylko nie zahukali tego naszego wychowanka.
Demokracja w szkole i poza szkołą
Jestem wielkim zwolennikiem porządku w szkole. I dlatego uważam, że najwyższa pora, aby przestać akceptować ministra Romana Giertycha jako ministra edukacji. W zasadzie to nie rozumiem w ogóle, dlaczego mielibyśmy nadal go tolerować i godzić się na to, by wpisując się idealnie w trwający od roku spektakl kompromitowania Polski przez najwyższe władze państwowe i robienia z nas pośmiewiska współczesnego świata, minister edukacji dalej szkalował polską szkołę i zatruwał ją swoimi propagandowymi wymysłami.
Chociaż nie sposób się nie zgodzić z wieloma truizmami głoszonymi przez ministra na rozlicznych konferencjach prasowych (mój Boże, kiedy ten człowiek chodzi do pracy, skoro ciągle jest w terenie albo w którejś ze stacji telewizyjnych czy radiowych?), podobnie jak nie sposób się nie zgodzić z twierdzeniem, że suma liczb naturalnych pewnie jest liczbą naturalną, albo na przykład, że liczba planet w Układzie Słonecznym jest większa niż liczba gwiazd w tym układzie, to jednak przy odrobinie szacunku dla zdrowego rozsądku trudno nie zauważyć, że poza tymi truizmami w wypowiedziach ministra nie ma nic, albo jest coś, czego należy się obawiać o wiele bardziej, niż próżni wynikającej z pustosłowia. Ja z każdym dniem boję się coraz bardziej.
Samozwańczy specjalista od dydaktyki i pedagogiki, minister edukacji Roman Giertych, ma obecnie na sumieniu cały szereg wypaczeń i destruktywnych działań: pogardliwymi wypowiedziami i osadzaniem w pejoratywnym kontekście zniszczył piękne konotacje słowa „tolerancja”, obraził parę niezaprzeczalnych autorytetów, dzięki którym żyjemy w póki co wolnym i demokratycznym kraju, kolokwialnie zwanym Trzecią Rzeczpospolitą (przy czym jednocześnie jego partia uparła się stawiać pomniki ludziom z najczarniejszych kart historii Polski), zdeprecjonował będącą osiągnięciem rzesz rozentuzjazmowanych specjalistów obiektywną maturę i system egzaminów zewnętrznych w ogóle, napluł na słowo „reforma” tak, jakby nie było ono jednoznacznie związane z racjonalizacją i udoskonalaniem, z pracy społecznej i wolontariatu zrobił karę, a teraz zabrał się za deprecjonowanie wartości stojących za słowem „demokracja”:
Nie wyobrażam sobie, by w szkole była demokracja. To nieporozumienie. To tak, jakby w wojsku żołnierz wybierał sobie rodzaj działań bojowych.
Uważam, że minister myli znaczenia pojęć. Demokracja nie oznacza bezprawia i anarchii, tolerancja nie oznacza przymykania oczu na łamanie prawa, humanitaryzm i troska o drugiego człowieka nie oznaczają komunizmu.
Na pierwszych lekcjach moi panowie w klasach maturalnych dowiedzieli się w tym roku szkolnym, że idziemy na wojnę. Że ja poprowadzę tą wojnę i że oni w tej wojnie albo polegną, albo zwyciężą. Ale gdy użyłem tej metafory, dla każdego z nas było jasne, że stosunki między nami nie ulegają tak naprawdę zmianie. Że chociaż to ja najlepiej z tego grona wiem, czego potrzebują i jak mogą to osiągnąć, to jednak mają prawo się wypowiadać na temat metod naszej pracy, na temat terminów naszych spotkań pozalekcyjnych, mają prawo artykułować swoje opinie, wnioski, zastrzeżenia. Będziemy o nich dyskutować. Było jasne, że jeśli kogoś wkurzę, to powinien mi to powiedzieć i pewnie wyciągnę z tego wnioski i będę umiał przeprosić.
Pan minister nie rozumie jednej bardzo ważnej rzeczy w tej swojej propagandowej dialektyce. Żołnierz nie obiera sobie zadań bojowych, to prawda, ale i generał powinien być gotów oddać życie u boku swoich żołnierzy. Tymczasem minister chętnie obciąża winą za śmierć nastolatki z Gdańska nauczycielkę, dyrekcję szkoły, kuratora oświaty, władze miasta, ale nie samego siebie.
Poza tym w szkole uczeń nie jest mięsem armatnim, jest myślącym i pełnym uczuć człowiekiem. Ma osiągnąć pewien od niego niezależny tak naprawdę cel, cel wytyczony mu przez realia, w których żyje, ale nie można sprowadzić go do roli maszynki nakręcanej codziennie rano przez rodziców czy wychowawcę. Rolą rodziców, rolą szkoły, rolą organu prowadzącego, kuratorium i ministerstwa, jest zachęcić go do tego, by ten cel szczerze chciał osiągnąć i by miał ku temu warunki, a nie zmuszać go do tego.
W ubiegłym tygodniu rano zostałem zatrzymany w pokoju nauczycielskim przydługą kampanią na rzecz skompromitowanych sił politycznych stojących za ministrem edukacji. Dwie minuty po dzwonku na lekcję zadzwoniła moja komórka. To panowie z technikum, przyzwyczajeni do mojej punktualności, próbowali się dowiedzieć, gdzie się podziewam i czemu mnie nie ma na lekcji. Powiedzieć mi, że oni są tam, gdzie powinni zgodnie z planem lekcji być. Minister uważa, że należy im zabrać te komórki i zakazać im używać ich w szkole. Ja uważam, że należy szybko wyprosić ministra z zajmowanego stanowiska i zacząć naprawdę konstruktywnie działać na rzecz porządku w szkole, a nie robić ze szkoły polityczny poligon partyjny.
Zdaniem niektórych moich kolegów i koleżanek nauczycieli powinienem być wdzięczny ministrowi za to, że chce budować mój autorytet i chce karać tych uczniów, którzy mnie obrażą. Niedopuszczalne podobno, żeby uczeń mnie nazwał chujem albo obrzucił jakimś innym epitetem. Nie zgadzam się z taką tezą. Moim zdaniem niedopuszczalne jest jedynie to, bym zachowywał się tak, by na epitety uczniów sobie zasłużyć. I będę bronił ich prawa do tego, by nazwać mnie po imieniu, jeśli sobie na to zasłużę. Tak rozumiem demokrację. I takiej demokracji jestem zwolennikiem. A autorytet, który buduję sobie sam, nie potrzebuje wsparcia ze strony ministerstwa. I nie wiem za bardzo czemu, ale jakoś tak nie wątpię w to, że mi ten autorytet wystarcza. Ku rozwadze ministra poniższy cytat:
Ciekawe, że z pokolenia na pokolenie dzieci są coraz gorsze, natomiast rodzice coraz lepsi, a więc z coraz gorszych dzieci wyrastają coraz lepsi rodzice.(Wiesław Brudziński)
Wyborcza demagogia
Jutro dowiemy się, na czym polega ministerialny projekt „Zero tolerancji”, który ma zwalczać negatywne zjawiska w polskich szkołach. Miejmy nadzieję, że jedyną wadą tego projektu będzie nieudana nazwa. Bo przecież nie da się zaprzeczyć, że ten skrót myślowy jest w istocie semantycznym gwałtem na wyrazie „tolerancja” i gdzie jak gdzie, ale do szkoły coś o takiej nazwie trafiać nie powinno. Tolerancja to coś z natury rzeczy pięknego i dobrego, na wskroś pozytywnego, i to bez względu na wyznawany światopogląd.
Miejmy nadzieję, że spodziewany jutro program okaże się lekarstwem na wszystkie bolączki polskiej szkoły. Że zintensyfikuje zacieśnianie się więzi między dyrekcją, gronem pedagogicznym, a rodzicami. Że dzięki wdrożonym w ramach tego programu działaniom rodzice i młodzież będą się bardziej utożsamiali ze szkołą, uczestniczyli w jej życiu i współpracowali przy wytyczaniu dróg jej rozwoju. Miejmy nadzieję, że wraz z ogłoszeniem tego programu do szkół pomaszerują całe sztaby specjalistów, którzy będą na stałe i na miejscu wspierać młodzież, nauczycieli i rodziców w trudzie budowania nowego pokolenia. Miejmy nadzieję, że w wyniku długofalowych działań zainicjowanych jutro przez ministerstwo nasze ulice zapełnią się młodzieżą kochającą się, umiejącą się słuchać, pełną szacunku dla siebie, dla pokolenia swoich rodziców i dziadków, ambitną i tolerancyjną w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Że będzie ta młodzież pełna patriotyzmu i będzie chciała Polskę budować, rozwijać i zostawić ją lepszą dla swoich dzieci i wnuków.
Mój optymizm studzi nieco zapowiedź ministra, że ten cudowny program ma on zamiar ogłosić w Gimnazjum Numer 2 w Gdańsku, które od kilku dni próbuje się uporać z tragedią, jaka w tej szkole miała miejsce – jedna z uczennic popełniła samobójstwo. Zgadzam się w zupełności z wiceprezydent Gdańska Katarzyną Hall, która zaapelowała do ministra o to, by prezentacja programu odbyła się w innym miejscu, ponieważ szum medialny wcale nie pomaga w normowaniu sytuacji w szkole dotkniętej tragedią. Wydaje się, że wykorzystywanie uczniów i pracowników tej placówki do organizowania politycznego spektaklu stanowi formę dodatkowego stresu i nacisku, żeby nie powiedzieć gwałtu, tymczasem szkoła ta powinna być obecnie objęta wyjątkową opieką i otrzymać dodatkowe wsparcie. Zamiast tego szuka się winnych i kozłem ofiarnym okazał się między innymi pomorski kurator oświaty. Ten sam, który w 2005 roku patronował konferencji nauczycieli poświęconej trudnościom wychowawczym w szkole.
Mam olbrzymią nadzieję, że opublikowane przez dzisiejszy Dziennik przecieki dotyczące programu „Zero tolerancji” to tylko plotki. Gdyby program miał się ograniczyć do takich pozorowanych działań, jak zrozumiałem z lektury artykułu, nie byłby naprawdę wart zamieszania w Gimnazjum Numer 2 w Gdańsku.
Zdaniem dziennika, młodocianych chuliganów można by było kierować do prac społecznych poza szkołę, na przykład w domu opieki społecznej lub w schronisku dla zwierząt. Pytam: dlaczego tylko chuliganów? W domu opieki społecznej i w schronisku dla zwierząt może się czegoś nauczyć każdy uczeń i znam nauczycieli, którzy współpracują z takimi placówkami angażując w to całe klasy. Są oni dla mnie przykładem godnym do naśladowania i nie rozumiem zupełnie, dlaczego szansę na tak pouczającą lekcję humanizmu dawać mielibyśmy tylko chuliganom i to za karę.
Na terenie szkoły miałby obowiązywać zakaz używania telefonów komórkowych. Zastanawiam się wobec tego, czy chodzić w ogóle dwa razy w tygodniu na kółko filmowe do internatu czy na dwie godziny fakultetu dla maturzystów, za które mi nikt nie płaci. No bo jak zamówimy sobie coś na wynos z pizzerii, żeby panowie, którzy wyszli do szkoły o siódmej rano, nie pomarli mi z głodu na ósmej i dziewiątej godzinie lekcyjnej? A co z uczniami, których rodzice przy pomocy usług lokalizacyjnych sprawdzają ich, czy są w szkole, czy poszli na wagary? Pisałem też zresztą o tym, jak bardzo przydatny potrafi być telefon komórkowy w wielu sytuacjach, także jako pomoc dydaktyczna. Z telefonem jest trochę tak jak z tą tolerancją – sam w sobie jest czymś dobrym, dopiero złe jego używanie jest zjawiskiem negatywnym.
Dowiedziałem się także dziś rano, że obejmujące się na szkolnym korytarzu pary zakochanych to widok ohydny i budzący zgorszenie. Podobno całowanie się jest odrażające. Nie wiem, ostatnio się nie całowałem, może zapomniałem już, jakie to przykre doświadczenie. Ale przypomniał mi się od razu Paweł, który we wtorek na mój widok dał szybko dziewczynie buzi i pognał do klasy. Nigdy nie słyszałem, żeby Paweł się głośniej odezwał. Nigdy nie widziałem, żeby się zdenerwował. I całe szczęście, że to tylko poranna plotka, iż za obejmowanie się z dziewczyną na korytarzu podczas przerwy Paweł mógłby zostać surowo ukarany. Zwłaszcza, że na moich panów z technikum mechanicznego ich dziewczyny z ogólniaka i ekonomika mają wyraźnie dobry wpływ.
Uczniowie mają przychodzić do szkoły zadbani i w schludnym ubraniu. Realia są takie, że moi uczniowie przychodzą do szkoły w ubraniu bardzo schludnym i czasem, gdy patrzę na mojego wychowanka, Tomka, to nie mogę wyjść z podziwu, że ma codziennie rano czas na to, by tak precyzyjnie i skrupulatnie się ogolić. Tomek zostawia sobie bardzo cieniutki, skomplikowany wzór zarostu na twarzy, a pozostałą jej część starannie goli. Wstyd mi, że idę czasem do szkoły nieogolony. Zdarzyło mi się też usłyszeć od uczniów, że „podkoszulki się prasuje, a nie rozciąga”. Realia są też takie, że w pierwszej klasie zawodówki rolniczej przytłaczająca część panów pochodzi z domów, w których cała rodzina myje się tylko w sobotę. Czy szkoła ma ich karać za to, że dopiero w drugiej klasie, pod wpływem kolegów z innych klas i chcąc zaimponować dziewczynom, zaczynają bardziej dbać o siebie?
Mam nadzieję, że gdy minister będzie jutro rozmawiał z dyrekcją i gronem pedagogicznym Gimnazjum Numer 2, młodzież tego gimnazjum nie zostanie sama i bez opieki.
Jestem także głęboko przekonany, że jutro po południu wiadomości o programie przedstawionym przez ministra w gdańskim gimnazjum mile mnie zaskoczą. Poszedłem do pracy, żeby być nauczycielem, a nie po to, by zostać strażnikiem więziennym. Wszędzie, nawet w placówce o szczególnym nadzorze wychowawczym, a może zwłaszcza w takiej placówce, uważałbym za swój obowiązek stawianie uczniom pytań, pomaganie im w znajdowaniu i udzielaniu odpowiedzi na te pytania, a także przekonywanie ich, że rozwiązany przez nich problem to osiągnięcie, za które należy im się nagroda. Szkoła nie może być miejscem opartym na karach. Szkoła to miejsce, w którym trzeba być konsekwentnym, ale zarazem wyrozumiałym. I ważniejsze od karania jest to, by konsekwentnie nagradzać. To przynosi o wiele większe owoce.
W środowisku nauczycieli jest wiele sfrustrowanych osób, które wypaliły się zawodowo. Niewiele te osoby wiedzą o współczesnej pedagogice, nie mają bladego pojęcia o diagnozowaniu młodzieńczej przestępczości i skutecznej profilaktyce. Niestety, głos tych właśnie osób brzmi w szkołach najdonośniej. Obawiam się, że teraz, po tym jakże nieszczęśliwym zdarzeniu, sfrustrowani nauczyciele, stanowiący jedynie część naszej grupy zawodowej, dołączą do politycznych frustratów, aby wspólnie propagować swe ciasne teorie: moralność twardej ręki i wychowywanie przez zakazy i segregację. Zgadzam się, że trzeba młodzieży okazywać wychowawczą stanowczość, ale nie może ona polegać na groźbach, że wszyscy podejrzewani o agresywne skłonności zostaną zamknięci w edukacyjnych rezerwatach.
Wychowanie opiera się na uświadomieniu wszystkich, którzy uczestniczą w tym procesie. […]
Jeśli chcemy wyrazić sprzeciw wobec uczniowskiej przestępczości, nie ogłaszajmy, że wyprowadzimy agresywnych uczniów ze szkół i umieścimy ich w gettach. Raczej spróbujmy przykuć uwagę młodzieży zdolnościami wychowawczymi wszędzie tam, gdzie ta młodzież się znajduje – w szkole każdego typu. Irracjonalnymi pomysłami na wychowanie nie pomożemy młodzieży przejść bezpiecznie przez edukację, tylko powiększymy przepaść między jednym uczniem a drugim, między uczniami i nauczycielami.
http://www.gazetawyborcza.pl/1,75515,3710765.html
*Dariusz Chętkowski – nauczyciel i wychowawca w XXI LO w Łodzi, wykładowca Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Łodzi.
Moi starcy maturzyści
Po dwóch miesiącach równoległej pracy z trzema grupami pierwszaków w technikum mechanicznym skonstatowaliśmy dzisiaj z moimi starcami z klas maturalnych, że świat się zmienia.
Panowie w pierwszych klasach przez pierwsze parę tygodni byli trochę niesforni, przewracali się podczas lekcji na krzesłach, zadawali dziwne pytania w rodzaju „Czy można zjeść jabłko?” albo „Czy można iść się załatwić?” (na to drugie odpowiadam zresztą zwykle, że nie, bo nie chcę mieć delikwenta na sumieniu, poza tym uświadamiam mu, że jest młody i życie jeszcze przed nim). Albo na przykład wchodząc do klasy chóralnie mówili „Dzień dobry panu!” i nie siadali bez pozwolenia. Takie dziwolągi z gimnazjum.
Ale po paru tygodniach współpracy panowie zrozumieli mniej więcej, o co między nami chodzi, czego ja od nich oczekuję i w jaki sposób mogę im pomóc w osiąganiu ich celów. W dodatku bardzo inspirująco podziałali na nich moi panowie z czterech grup maturalnych w tymże technikum, którzy posłużyli im jako wzorce do naśladowania. Niektórzy z pierwszaków kilka razy w tygodniu oglądają zdjęcia swoich starszych kolegów, a logi serwera zdradziły mi nawet w tajemnicy fakt, że jeden z nich zdecydował się kiedyś podziwiać kolegów maturzystów o wpół do drugiej nad ranem, a inny o piątej dwadzieścia.
Tymczasem jest pewna dziedzina, w której przytłaczająca większość pierwszaków mogłaby być wzorem dla maturzystów. Ta dziedzina to proste umiejętności z zakresu obsługi komputera i sieci.
Uczniowie w naszej szkole muszą zapamiętać login i hasło, bez których nie są w stanie uruchomić systemu w żadnej z pracowni komputerowych. Gdy dodać do tego jeszcze login i hasło do konta mailowego, do strony internetowej, przez którą oddaje się prace domowe i robi testy z angielskiego, do drugiej takiej strony, której używa się na technologii informacyjnej, zaczyna to przerastać moich starców w klasach maturalnych.
Starcom nigdy nie przyszło do głowy, że gdy pracują przy komputerach, mogą zamiast notatek w zeszycie robić zrzuty ekranowe i zapisywać je sobie na swoim wirtualnym dysku na szkolnym serwerze. Nie przyszło im do głowy archiwizowanie swoich danych na pendrajwie czy odtwarzaczu MP3 na wypadek, gdyby im miały zginąć w tajemniczy sposób z serwera lub gdyby w którejś pracowni padła sieć i nie było dostępu do uczniowskich dysków wirtualnych na serwerze.
Starcom trzeba paluszkiem pokazywać na monitorze guziczek, który mają nacisnąć w prawie każdej sytuacji niestandardowej. Wiele rzeczy trzeba za nich robić, bo inaczej lekcja by przepadła na czynnościach w ogóle nie związanych z językiem angielskim. Niektórzy starcy przez dziesięć minut nie mogą się zalogować w systemie, niektórzy kilka razy w roku kapitulują i przychodzą, żeby im zresetować hasło i podać login, za co zgodnie z umową dostają ocenę niedostateczną.
Starcy nie mają pojęcia, jaki mają adres mailowy, nawet jeśli sporadycznie używają swoich skrzynek. Starcy nie potrafią poruszać się po stronie internetowej swojego operatora telefonii komórkowej, wykonywać prostych operacji na plikach i folderach, korzystać z modułu sprawdzania pisowni w edytorze tekstu. Starcy wzywają mnie na pomoc nawet wtedy, gdy mają wyciszony głos w swoich komputerach.
Gdy padnie bateria i czas na komputerze się nie zgadza, starcy wpadają w panikę i nie wiedzą w ogóle jak sobie poradzić z programem, którego algorytm powtórek uznał, że od kilku lat nie robili ćwiczeń albo odwrotnie, że dopiero za lat kilka zrobią je po raz pierwszy. Panowie z klas pierwszych nawet mnie już wtedy nie wołają.
We wszystkich tych sprawach za pierwszakami trudno jest nadążyć. Zrzuty ekranowe kompresują i katalogują, by łatwo było je odnaleźć, gdy będą potrzebne. Przełączają interfejs programu, z którym pracują, na zaawansowany tryb autorski i modyfikują układ materiału i cykl jego powtórek. Bardzo szybko uznali, że zamiast się męczyć ze szkolnymi głośnikami albo słuchawkami lepiej nosić swoje, takie kupione za 3 złote w kiosku.
Janek z pierwszej klasy i Marcin z czwartej klasy poznali się dwa tygodnie temu na konkursie karaoke. Dzisiaj Janek pomagał Marcinowi wyszukać coś w internecie i wydrukować. Wyraźnie widać było, że chociaż niekoniecznie to sobie powiedzieli, to jeden drugiego głęboko szanuje, a może i podziwia. Chociaż zupełnie za co innego.
Jak to przyznali dziś moi starcy maturzyści, świat się zmienia i pierwszaki to już inne pokolenie. Kazali mi się pogodzić z tym, że oni są z lat osiemdziesiątych, a ci nowi to już inna dekada, inna jakość, inni ludzie. Dali mi do zrozumienia, że im już bliżej do emerytury i że musimy wszyscy zrobić miejsce dla tych pierwszaków, bo to oni teraz będą zmieniać świat.
W hołdzie członkom PZPR
Mój ojciec był członkiem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. I chociaż on sam na stare lata przerodził się w wielkiego antykomunistę, a medale i dyplomy z czasów Polskiej Republiki Ludowej leżą w piwnicy przywalone śmieciami, muszę go bronić.
Mój ojciec nie popełnił żadnego przestępstwa samym faktem przynależności do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, tak samo jak nie popełniło żadnego przestępstwa mnóstwo innych ludzi, którzy do PZPR się zapisali. Czasy były takie, że niewiele dało się zdziałać dobrego nie należąc do partii. To w partyjnych komitetach załatwiało się elektryfikację wsi, kanalizację, budowę dróg. To w partyjnych komitetach zgłaszało się przypadki przemocy w rodzinie. Większość ludzi szła do partii, bo chciała zrobić coś dobrego. Kto nie zapisywał się do partii, ten też z każdą sprawą do partii szedł, żeby za niego załatwiła. Z tego punktu widzenia ci, którzy się zapisali do partii i w niej działali, godni są pochwały i szacunku.
Rok temu przytłaczającą większość władzy w Polsce objęła partia, której nazwa nijak się ma do wartości przez tę partię wyznawanych: „Prawo i Sprawiedliwość”. W krótkim czasie partia ta doprowadziła do całkowitej kompromitacji Polski na arenie międzynarodowej, a w kraju wszystko, co było chlubnym dorobkiem Polski niepodległej, zostało szybko przekreślone i zaprzepaszczone. Historyczne wydarzenia roku 1989, które były inspiracją dla całej Europy Środkowo – Wschodniej, okazały się według nowej władzy być narodową zdradą. Najwięksi polscy dyplomaci okazali się agentami obcych służb. Polityka gospodarcza Hitlera okazała się wzorem, a walka z korupcją polityczną okazała się być naganną. Polska stała się podwórkowym psem przybłędą, którego jednego dnia nazywają Burkiem, a drugiego Azorem.
A co najgorsze, polityka wkroczyła wszędzie. Polityka w jej najgorszym wykonaniu, pełna wulgarności, kłamstwa, chamstwa i warcholstwa. Wkroczyła ta polityka do kościołów, do niedzielnych rodzinnych spacerów po parku, do wszystkiego. Niczym w III Rzeszy.
W minionym tygodniu o kilku osobach, które miałem za ludzi porządnych i za moich przyjaciół, dowiedziałem się, że z ramienia partii odpowiedzialnej za tą polityczną degrengoladę, za niszczenie Polski, za jej kompromitowanie, startują w wyborach samorządowych. To dla mnie był prawdziwy szok, nie mogę się dźwignąć do tej pory.
Z drugiej strony myślę, jak bardzo ich partia pluje teraz na ludzi takich, jak mój ojciec, który zapisał się do PZPR, bo inaczej wniosek racjonalizatorski nie miałby szans, bo inaczej nie dałoby się wyprodukować nowej linii cymbałek w Częstochowskiej Fabryce Artykułów Muzycznych „Melodia”. I myślę sobie, czy naprawdę są oni szubrawcami zasługującymi na stryczek? Nie, są to zwykli, porządni ludzie, dobrzy ludzie, którzy dali się omamić partyjnej propagandzie, nienawistnej i cynicznej grze słów.
Partia nie zdaje sobie sprawy z jednego. Że podpierając się ich nazwiskami, zdobywając głosy dzięki ludziom, którzy nie słuchają Radia Maryja i nie utożsamiają się z nim, kopie dół sama pod sobą. Na szczycie partii mogą być ludzie, którzy z Polski próbują zrobić skansen Europy. Ale gdy w celu pozyskania głosów partia zacznie się podpierać nazwiskami ludzi mądrych i szlachetnych, prędzej czy później jej plan uczynienia z Polski totalitarnej twierdzy nie wypali. Prędzej czy później kolos potknie się o własne nogi. Nie każdy da się omamić chwilowymi korzyściami, nie każdy da się sprzedać za kilkanaście srebrników.
Partia po chamsku ustawiła reguły gry wyborczej pod siebie. Wielu ludzi z tego skorzysta. Nie wszyscy z nich są na wylot zepsuci partyjnym smrodem.
Chylę czoła przed szeregowym członkiem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. I w trosce o prawo i sprawiedliwość gorąco nawołuję: brońmy Polskę przed Prawem i Sprawiedliwością.