Minister Edukacji sypie pomysłami jak z rękawa. Nic dziwnego, każdy pomysł to okazja do zwołania konferencji prasowej i pokazania się w telewizji. Będąc tak kreatywnym trudno jednak nadążyć z konsultacjami wśród specjalistów i osób zainteresowanych.
Ostatni pomysł jest taki, by izolować trudną młodzież w specjalnych placówkach, jednym słowem oczyścić polską szkołę z młodzieży, która sprawia kłopoty wychowawcze.
Praca nauczyciela jest bardzo piękna i daje dużo satysfakcji głównie dzięki uczniom popadającym w jakieś skrajności. Po latach pamięta się uczniów wybitnych oraz uczniów, którzy sprawiali kłopoty wychowawcze. Przeciętnych średniaków i szaraczków po prostu się zapomina. Tymczasem osiągnięcia związane z tymi „trudnymi” dają nauczycielowi chyba jeszcze więcej satysfakcji niż sukcesy olimpijczyków.
Poza tym, jaka jest definicja młodzieży trudnej? Młodszy syn mojej siostry, Michał, przez całe liceum miał kłopoty z wychowawcą i polonistką, ponieważ nosił dredy. Nosi je po dziś, już jako student Uniwersytetu Jagiellońskiego, a przecież w liceum o mało nie zmuszono go do zmiany szkoły i to, że ukończył Liceum Słowackiego zawdzięcza tylko swojemu i mojej siostry konsekwentnemu uporowi.
Kto będzie decydował o tym, co jest naganne a co nie? Ostatnio prezydent Rzeczpospolitej pogardliwie odniósł się do postaci Władysława Bartoszewskiego, jednego z największych autorytetów polskiej dyplomacji. Prezydent powiedział, że nie będzie namawiał do powrotu na stanowisko osoby, która podpisała się pod krytycznym wobec niego listem otwartym. Prezydent uznał widocznie, że taka osoba zasługuje na to, by być pomawiana publicznie. Rozumiem, że gdyby ten niegrzeczny Bartoszewski był nastolatkiem i chodził do szkoły, należałoby go uznać za trudny przypadek i odizolować?
Spora część tej młodzieży trudnej wychowawczo to młodzież o nieprzeciętnej inteligencji i wrażliwości. To ludzie niejednokrotnie bardzo mądrzy, brzydzący się biernością, kłamstwem i nieuczciwością. Nie potrafiący przejść obojętnie obok takiego czy innego draństwa. Nie bojący się nazywać rzeczy po imieniu. Bardzo ich sobie cenię i staram się czerpać z ich obserwacji i wyciągać wnioski.
Jeśli decyzją ministra z każdej klasy odizolujemy te trudne przypadki, to pewnie łatwiej będzie w szkole pracować nauczycielom nie znoszącym sprzeciwu, bez poczucia humoru, bez dystansu do własnej osoby. Z kolei całą rzeszę kreatywnych młodych ludzi skaże się na wieczne getto i zaszufladkuje się na całe życie do marginesu społecznego. A masie grzecznych i pokornych stworzy się utopijną rzeczywistość, w której zuniformizowani ludzie nie kwestionują autorytetów i nie podważają schematów. Rzeczywistość, która nie przygotuje ich w najmniejszym stopniu do funkcjonowania w normalnym świecie.
Kilka miesięcy temu Dawid, Zbyszek i Tomek przyszli na lekcję angielskiego, ale siedli sobie z tyłu klasy i przegadali całą godzinę nie uczestnicząc w ogóle w tym, czym się zajmowaliśmy. Zamiast dochodzić się z tymi dwudziestoletnimi chłopami, wstawiłem im wszystkim do dziennika nieobecność uzasadniając to faktem, iż od uczniów oczekuję obecności na lekcji nie samym ciałem, ale i umysłem. Wojna między nami wybuchła straszna i kto wie, może inny nauczyciel – mając narzędzia proponowane przez ministra – chciałby się ich pozbyć relegując ich do placówki dla trudnej młodzieży. Dzisiaj Dawid, Zbyszek i Tomek są dwa dni po egzaminie poprawkowym z angielskiego, który zdali – i to całkiem nieźle. Mimo sierpniowej poprawki, jaką im zafundowałem, stosunki między nami diametralnie się zmieniły, a panowie dużo przez wakacje się nauczyli, nie tylko angielskiego. Ciekawe, czego by się nauczyli, gdyby na mój wniosek zostali parę miesięcy temu relegowani do getta dla trudnej młodzieży. Ciekawe, czy pozbywając się ich z klasy zasłużyłbym sobie u nich na większy szacunek i miałbym większy autorytet u ich „grzecznych” i nie sprawiających trudności kolegów. Ciekawe, czy po odizolowaniu poprawiłby się ich stosunek do przedmiotu, do szkoły i do własnej przyszłości. Dla mnie to są pytania retoryczne. Dla ministra niestety chyba nie.
Autor: Marcin Mały
Brońmy Plutona przed degradacją
Po wielu latach sporów astronomowie postanowili w Pradze, że mniejszy od ziemskiego Księżyca Pluton nie zasługuje na to, by być planetą. Ma zaledwie 2300 km średnicy, w dodatku krąży po jajowatej orbicie nachylonej pod kątem osiemnastu stopni do orbity Ziemi i wciskającej się czasami pomiędzy orbiny Urana i Neptuna. Po kilku sensacyjnych odkryciach dziesiątej czy jedenastej rzekomej planety Układu Słonecznego okazało się, że planet w naszym Układzie jest ostatecznie tylko osiem: Merkury, Wenus, Ziemia, Mars, Jowisz, Saturn, Uran i Neptun.
Odebranie statusu planety temu kulistemu ciału niebieskiemu, które w dodatku posiada dwa księżyce, pozbawi inne podobne, a nawet większe ciała Układu Słonecznego szans na zostanie planetami. Nie będzie już planetą Ceres ani Xena ani żaden inny potencjalny kandydat.
Jest niesprawiedliwą walka, w której maleńki Pluton nie może się bronić, bo jest za daleko i nie potrafi mówić. Dlatego w jego obronie stanął John i zbiera podpisy, by zwrócić Plutonowi honor i nie degradować go. Zaktywizowani przez niego ludzie utworzyli prawdziwy ruch społeczny, wyszli na ulice i zbierają podpisy w obronie Plutona. W obronie Plutona stają astrologowie, dla których Pluton nadal wywiera silny wpływ na bieg wydarzeń na Ziemi, stają ludzie z nisz społecznych, którzy rozumieją, co znaczy być pogardzanym przez silniejszych od siebie, a staje też ośmioletnia Ashleigh, której sympatia do Plutona bierze się z wiedzy, że na Plutonie nikt nie mieszka i nie spotkałoby jej tam nic złego.
Jestem bardzo szczęśliwy, gdy spotykam się z ludźmi, którzy wkładają całą swoją energię w coś tak abstrakcyjnego, nienamacalnego, odległego, jak Pluton. Chciałbym żyć w społeczeństwie, w którym ludzie nie mają bardziej przyziemnych trosk i problemów. Wówczas nie pisałbym w moim blogu ani słowa o polityce i byłoby naprawdę cudownie.
Namiastkę takiego społeczeństwa mam na fakultatywnych zajęciach pozalekcyjnych, najbardziej chyba na kółku filmowym. Można sobie popłakać z grupą dryblasów nad niedolą gnijącej panny młodej, pokibicować Harremu Potterowi w meczu gry, w której zawodnicy latają na miotłach, albo z Drużyną Pierścienia pochodzić po Śródziemiu.
Apostazja
Ojciec Tadeusz Rydzyk, redemptorysta, dyrektor i założyciel rozgłośni Radio Maryja oraz Telewizji Trwam, stanął w obronie wiceministra Antoniego Macierewicza. Wiceminister na antenie rydzykowej telewizji zechciał łaskawie z właściwym sobie cynicznym uśmieszkiem oskarżyć większość, czyli co najmniej pięciu byłych ministrów spraw zagranicznych niepodległego państwa polskiego o to, że byli agentami sowieckiego wywiadu. Naruszył tym dobra osobiste ośmiu osób nie wymieniając żadnej z nich z nazwiska, ale co gorsza, wywołał skandal dyplomatyczny na skalę ogólnoeuropejską i w Rosji.
Zdaniem Ojca Tadeusza Rydzyka w Polsce jest teraz gorzej niż w czasach komunistycznych, ponieważ obowiązuje poprawność polityczna, a ludzie prawi – tacy jak pan Macierewicz – są atakowani za mówienie prawdy. „Nie ma dyskusji na argumenty, tylko opluwanie. Taka propaganda, linczowanie.”
Jak bardzo niemerytoryczne było, zaprawdę, gdy domagano się od pana Macierewicza sprecyzowania zarzutów, przedstawienia dowodów. Cóż za okrutne opluwanie pana Macierewicza, który jednym wypowiedzianym zdaniem sprawił, że w sposób zupełnie w tej sytuacji uprawniony rosyjska prasa mogła dać Polsce lekcję demokracji, a Andrzej Lepper stając w obronie polskiej racji stanu zademonstrował się jako dyplomata, mąż stanu i jedyna poważna siła koalicji rządowej.
Za to wypowiedź pana Macierewicza – jak pełna argumentów, jaka rzeczowa, jaka konkretna. Żadnej propagandy, żadnego opluwania. Prawomyślne stwierdzenie winy zbiorowej większości pewnej grupy. Plując na grupę zawsze można powiedzieć, że próbowało się opluć nie tego, który przychodzi do nas z pretensjami.
Arcybiskup Życiński mniej więcej w tym samym czasie, gdy ojciec Rydzyk bronił Macierewicza, wzywał katolików do tego, by bronili osób niesłusznie oskarżanych, by nie dali się ponieść politycznym rozgrywkom.
Schizofrenia w kościele katolickim, w którym nadawca taki jak ojciec Rydzyk korzysta ze specjalnych przywilejów z racji pełnienia misji społecznej w ramach kościoła, z głową którego pozostaje w konflikcie, pozwala zrozumieć ludzi decydujących się na apostazję. Przeglądając informacje dla osób decydujących się na odstąpienie od wspólnoty kościoła na stronie apostazja.info zwróciłem tylko uwagę na fakt, że prezentowane tam wzory aktu apostazji zakładają, że ze wspólnoty występują wyłącznie niewierzący. Mnie się czasem wydaje, że dla wielu głęboko wierzących i świadomych katolików może być niełatwe pozostawanie we wspólnocie, w której funkcjonuje i jest tolerowany ojciec Rydzyk.
Powtarzając za genialnym księdzem Tischnerem, jeszcze nie widziałem nikogo, kto stracił wiarę, czytając Marksa, za to widziałem wielu, którzy stracili ją przez kontakt z księżmi.
Bin Laden z Dworca Centralnego
Były Prezydent Rzeczpospolitej Polskiej, Wojciech Jaruzelski, stał z podniesionym czołem, kiedy rzucano w niego kamieniami. Gdy Pogranicze chciało „zdekretynizować” Prezydenta Lecha Wałęsę, postępowanie umorzono. Umorzono także postępowanie w sprawie działaczy Radykalnej Akcji Komunistycznej, którzy jajkami obrzucili Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.
Dziś cały aparat państwa ściga Huberta H.
Wszystko zaczęło się 30 grudnia 2005 roku o godzinie 6:20 rano. W tydzień po zaprzysiężeniu Lecha Kaczyńskiego na urząd prezydenta legitymowany na Dworcu Centralnym bezdomny pijaczyna obraził policjantów i znieważył głowę państwa. Przesłuchiwany po wyjściu z izby wytrzeźwień przez prokuratora Hubert H. przyznał się do wszystkiego i potwierdził, że używał wulgaryzmów w odniesieniu do prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Hubert H. pochodzi spod Leszna, ma stałe zameldowanie, ale „prowadzi wędrowniczy tryb życia”. Jest bez zawodu, nie pracuje i był już trzykrotnie karany za kradzieże i niepłacenie alimentów.
Dzisiaj miał się w warszawskim Sądzie Okręgowym rozpocząć proces Huberta H. Proces, w którym za publiczne lżenie (modny wyraz) Lecha Kaczyńskiego Hubertowi H. grozi do trzech lat więzienia. Proces się jednak nie rozpoczął, ponieważ bezdomnemu oskarżonemu nie udało się doręczyć wezwania na rozprawę, mimo iż wcześniej zostały wszczęte ogólnopolskie poszukiwania Huberta H. przez policję. Sąd wydał dziś jedynie decyzję, by policja nadal poszukiwała Huberta H.
Jesteśmy śmieszni. Powołujemy specjalne instytucje, które mają dbać o wizerunek państwa, wytaczamy armaty przeciwko wolnej prasie zagranicznej, która nas krytykuje, listem gończym ścigamy bezdomnego, który o szóstej rano, będąc pod wpływem alkoholu, puścił soczystą wiązkę pod adresem głowy państwa. Jednocześnie pobłażliwie patrzymy na wiceministra, który bluzga na najwyższych urzędników państwa z ostatnich kilkunastu lat, tolerujemy ludzi z faszystowską przeszłością w zarządzie spółek państwowych, reprezentanci władzy publicznie wypowiadają się przeciwko wydarzeniom kulturalnym poza granicami RP, o których nie mają pojęcia.
Helsińska Fundacja Praw Człowieka w następujący sposób uzasadniła chęć udziału w sprawie Huberta H. przed Sądem Okręgowym w Warszawie jako przedstawiciel społeczny:
Można twierdzić, że słowa pana Huberta były rodzajem swoistej skargi obywatelskiej, wyrażonej w języku, którym on się posługuje na co dzień, bo nie zna innego. Te wypowiedzi są naganne, ale powinny się skończyć zwykłym mandatem.
Napisałem kiedyś w moim blogu coś, co bardzo zbulwersowało moją koleżankę Anię. Napisałem, że podejmuję dialog z uczniem, który mówi mi, że mnie „pojebało”. Podejmuję dialog i pytam go, dlaczego tak uważa. Nadal uważam, że warto.
A czego nie warto robić? Nie warto przerywać lekcji, nie warto rozdmuchiwać sprawy, angażować w jeden głupi incydent słowny rady pedagogicznej, dyrektora, wychowawcy. Nie warto zamykać gościowi ust środkami dyscyplinującymi, bo tak naprawdę najlepiej go zdyscyplinować wysłuchując jego racji i przekonując go do swoich lub dochodząc do jakiegoś kompromisu. Zamykając mu usta można sobie zagwarantować tylko tyle, że będzie dalej bluzgał. Tyle, że po cichu. A kto wie, czy nie słusznie.
Wieża Babel
11 milionów złotych rocznie, sto etatów. Tyle ma kosztować skarb państwa powołanie Narodowego Instytutu Wychowania, który będzie niezależny od ministerstwa i rządu, ale finansowany z budżetu. Jest on odpowiedzią na potrzebę uporania się z rzekomym kryzysem wychowania i upadkiem wartości. Jak mówi wiceminister edukacji: „Szkoła wobec tego kryzysu jest bezradna. Musimy na nowo nauczyć młodzież, czym jest dobro, prawda i piękno. Przypomnieć, czym jest patriotyzm, postawa obywatelska, poświęcenie dla dobra ogółu.”
Instytut ma czuwać nad tym, by uczelnie przygotowywały przyszłych nauczycieli do roli wychowawcy i „do wychowywania młodzieży w kulcie wartości i ku wartościom”. Wartościom oczywiście chrześcijańskim, bo przed nastaniem chrześcijaństwa nie narodziło się na naszej planecie nic cywilizowanego. Tak samo jak nic cywilizowanego nie dzieje się w niechrześcijańskiej części świata naszej ery.
W jednym z odcinków kultowego serialu South Park pod wpływem powszechnej mody i euforii, zachęceni poradami dietetyków, lekarzy, całego sztabu specjalistów, wszyscy obywatele zaczynają się odżywiać wkładając sobie jedzenie do odbytu i wydalając przez usta. Coś, co zapoczątkował Cartman, najgłupsza i najwredniejsza postać spośród głównych bohaterów serialu, przyjmuje się powszechnie. Ale South Park, jakkolwiek szokujący i prowokujący, jest serialem niezwykle mądrym i każdy kolejny odcinek prowokuje nie tylko nasz zmysł smaku i burzy przyzwyczajenie do stereotypów, ale pobudza także do myślenia. Każdy odcinek, także ten, kończy się morałem.
Twórcy South Parku wiedzą, że człowiek, chociaż popełnia błędy, na dłuższą metę myśli jednak racjonalnie. A na błędach się uczy.
Nie wydaje mi się, żeby trzeba było budować dziesiątki instytucji, które wyrosną do nieba i pochłoną miliony, a nic mądrego z tych instytucji się nie wyłoni i nikt w tych współczesnych Wieżach Babel z nikim się nie dogada na żaden temat. A już na pewno nie da się narzucić prawdziwemu żywemu człowiekowi, a takim jest przecież każdy uczeń i każda uczennica, decyzji o tym, co jest dobre, a co złe. Człowiekowi trzeba pozwolić myśleć i poszukiwać wartości.
Nie wiem, co ma na celu nagonka na szkołę w ciągu ostatnich miesięcy, w której powtarza się ciągle o upadku wartości, o kryzysie wychowania, o potrzebie szybkiej interwencji w celu przywrócenia ładu. W szkole nie ma żadnego kryzysu wartości i wiele razy próbowałem o tym pisać. Kryzys wartości nastanie, jeśli zabronimy ich młodzieży poszukiwać i narzucimy im jakieś własne. A oni swoją drogą i tak będą szukać i odnajdywać te wartości, tyle że nasz autorytet znacznie ucierpi.
Uczniowie technikum próbują różnych rzeczy. Na przykład zastanawiają się, czy da się chodzić nie po podłodze, tylko po ścianach pod sufitem. I czy nie byłoby lepiej w ten sposób. Współczesna szkoła świetnie sobie radzi z rozwiązaniem tej kwestii, oni sami sobie z tym świetnie radzą. Myślę, że niepotrzebna im instytucja, która nauczy ich wszystkich chodzić po podłodze.
Trzeba mieć trochę zaufania do zdrowego rozsądku ludzi, którzy będą rządzić tym światem, gdy my będziemy grać w szachy w parku na emeryturze.
Lekcja z odkurzaczem
W ciepłe słoneczne przedpołudnie idąc do szkoły z daleka widziałem u szczytu parku grupkę chłopców z technikum dosłownie pokładających się ze śmiechu. W połowie parku byłem już lekko ciekaw powodu ich wesołości, a gdy doszedłem na samą górę ciekawość wzięła we mnie górę, zatrzymałem się i spytałem, co się takiego stało.
Nie mogąc się powstrzymać od śmiechu i nie będąc w stanie wykrztusić słowa panowie pokazali mi w końcu palcami dyrektora naszej szkoły, który kilkadziesiąt metrów od nich, pomiędzy kopcem a szklarniami, z dmuchawą pod pachą dziarsko odkurzał drogę dojazdową do szkoły.
Zrozumiałem w tym momencie, że sprawa stała się dość delikatna i że może niekoniecznie dobrze zrobiłem, że się zatrzymałem i spytałem, z czego tak się śmieją. Ale z kamienną twarzą spytałem:
– No i co?
Część panów lekko oprzytomniała widząc moją opanowaną reakcję i zaczęła – nadal krztusząc się ze śmiechu – komentować ten jakże komiczny ich zdaniem widok. Dowiedziałem się, że oto się okazuje, że dyrektor może jednak robić coś konkretnego, a nie tylko sadzić smuty, że widać, że ma fach w ręku, że jest z niego jakiś pożytek przynajmniej, że coś potrafi.
Sytuacja robiła się dosyć niezręczna i bardzo się ucieszyłem, gdy jeden z panów, Grzegorz, podpierając się łopatą wstał nagle i całkiem poważnym tonem krzyknął do całej grupy:
– Ej, chłopy, zabieramy się do roboty, bo nam obiad wystygnie. Dyrektor, kurna, potrafi, a my nie?
Za moment cała grupa panów w ślad za Grzegorzem zaczęła machać łopatami, a ja spokojnie poszedłem dalej zadowolony, że nie musiałem się w ogóle odezwać. Myślałem sobie tylko z dużym uznaniem, że tego dnia szef dał tym panom naprawdę bardzo dobrą lekcję.
Szubienica i krzyż
Szubienica i krzyż mają ze sobą bardzo wiele wspólnego. Jedno i drugie było narzędziem służącymi do wykonywania kary śmierci. Jedno i drugie jest znakiem cywilizacji, które dawno przeminęły. Nie krzyżuje się już ludzi, nie wiesza się już na szubienicach.
Wczoraj na Jasnej Górze dwieście tysięcy pielgrzymów przywitała między innymi szubienica, przy której Liga Polskich Rodzin zbierała podpisy poparcia dla przywrócenia kary śmierci. Akcja polityczna została przeprowadzona w pewnej odległości od ołtarza, ale tuż przy nim na trybunie honorowej zasiadł między innymi poseł LPR Wojciech Wierzejski, osoba popierająca karę śmierci, znana z nawoływania do przemocy w stosunku do pokojowych demonstracji, współodpowiedzalna wraz z całym swoim ugrupowaniem za kompromitującą nas rezolucję Parlamentu Europejskiego z 15 czerwca br.
Zdaniem Wojciecha Wierzejskiego tolerancja ma swoje granice. Zgadzam się z nim w zupełności. Dla mnie też istnieją granice tolerancji. Nie wyobrażam sobie modlić się w kościele, w którym modli się pan Wojciech Wierzejski. Jestem zwolennikiem wolności i demokracji i nie bronię panu Wierzejskiemu modlić się gdzie zechce. Nie bronię kościołom, by sadzały pana Wierzejskiego na miejscu honorowym. Ale ja takie kościoły będę omijać szerokim łukiem.
Można pięknymi słowami wyrażać różne rzeczy. Pięknymi słowami można mówić o rzeczach dobrych, ale i o rzeczach złych. W atmosferze uniesienia łatwo jest dać się ponieść emocjom. Dlatego to takie ważne, żeby umieć czytać ze zrozumieniem i czytać między wierszami. Ta pieśń poniżej jest bardzo piękna i porywająca na przykład. I może dlatego mniej się boję ludzi, którzy mówią, że Polska nie znaczy dla nich nic, niż ludzi, w których słownictwie wyraz patriotyzm pojawia się częściej niż chociażby śniadanie.
The sun on the meadow is summery warm
The stag in the forest runs free
But gathered together to greet the storm
Tomorrow belongs to me
The branch of the linden is leafy and green
The Rhine gives its gold to the sea
But somewhere a glory awaits unseen
Tomorrow belongs to me
The babe in his cradle is closing his eyes
The blossom embraces the bee
But soon says the whisper, arise, arise
Tomorrow belongs to me
Tomorrow belongs to me
Oh Fatherland, Fatherland, show us the sign
Your children have waited to see
The morning will come
When the world is mine
Tomorrow belongs to me
Pomnik Janosika Negatywnego
Przedwczoraj prezydent Lech Kaczyński odsłonił na Podhalu pomnik Józefa Kurasia, góralskiego bojownika, znanego pod pseudonimem „Ogień”, ktory to pseudonim przyjął zdesperowany Kuraś po śmierci żony, syna i ojca z rąk Niemców.
Zastanawiam się nad tym, czy prezydent naprawdę ma tak kiepskich doradców, że każą mu bezkrytycznie gloryfikować osobę, o której nawet historycy mówią, że jest kontrowersyjna i minie jeszcze wiele lat, nim będzie można ocenić postać Kurasia w oparciu o archiwa i dokumenty do dziś nie ujawnione.
Prezydent przerwał specjalnie urlop, aby uczcić partyzanta Podhala. W przemówieniu narzekał, że po 1989 roku Polska w niewystarczającym stopniu upamiętniała bohaterów zbrojnego antykomunistycznego podziemia po II wojnie światowej. Józefa Kurasia wspominał jako dowódcę jednego z najsilniejszych oddziałów, które opierały się narzuconej komunistycznej władzy.
Jaka szkoda, że w Zakopanem nie ma pomnika Janosika. Pewnie niełatwo byłoby pomnik takiego komucha (odbierał bogatym i dawał biednym) odsłaniać obecnemu prezydentowi, ale co by nie mówić, byłby to pomnik bardziej neutralny i nie budzący politycznych kontrowersji. Kurasiowi nie chcieli postawić pomnika mieszkańcy jego rodzinnego Nowego Targu, bo niektórzy jego „żywą legendę” wspominają w zdecydowanie mrocznym świetle.
Janosikowi łatwiej byłoby wybaczyć różne rabunki i napady, bo stał się już postacią zupełnie legendarną i nabraliśmy dystansu do sytuacji politycznej jego czasów do tego stopnia, że jest nam obojętna.
Kuraś ma różne czarne karty w życiorysie. W VI klasie rzucił naukę w nowotarskim gimnazjum wskutek konfliktu z rodzicami na tle kłopotów wychowawczych. W II Rzeczpospolitej wspiął się w hierarchii wojskowej do stopnia kaprala, jednak nie ma jasności co do jego wojskowej kariery w okresie późniejszym: w Armii Krajowej był kapralem, w Batalionach Chłopskich i UB porucznikiem, a po dezercji z UB ogłosił się majorem. Armii Krajowej podporządkował się po rozbiciu przez gestapo Konfederacji Tatrzańskiej, ale coś mu w tej Armii Krajowej nie poszło, skoro w konspiracyjnym śledztwie skazała go ona na karę śmierci za samowolne zejście z warty i w konsekwencji pośrednie przyczynienie się do śmierci wielu partyzantów. Kary śmierci uniknął Kuraś przechodząc z częścią swego oddziału (zorganizowana dezercja?) do Batalionów Chłopskich.
Na przełomie 1944 i 1945 roku ściśle współpracował z Armią Ludową i Armią Czerwoną, której ułatwił przejęcie kontroli nad Nowym Targiem prowadząc jej żołnierzy po sobie znanych szlakach.
Po wycofaniu się z Podhala Armii Czerwonej, za aprobatą radzieckiego generała Masłowa, Kuraś przystąpił do organizacji Komendy Powiatowej Milicji Obywatelskiej w Nowym Targu i otrzymał formalną nominację urzędową po kompromisie z PPR. Uchylając się od postępowania dyscyplinarnego, w którym zarzucano Kurasiowi napady z czasu okupacji, pijaństwo na posterunkach MO, znikanie broni, 11 kwietnia 1945 Kuraś nie stawił się celem złożenia wyjaśnień, lecz uciekł w Gorce i podjął walkę przeciw już nie Niemcom, ale przeciwko Polakom, którzy jego zdaniem wysługiwali się Sowietom. Walczył z okolicznymi oddziałami MO , niszczył ich placówki i napadał na UB – owców czy PUBP w Nowym Targu i UBP w Rabce licząc na szybki wybuch III wojny światowej i upadek komunizmu. Utrzymał się w górach przez blisko dwa lata, do czasu zorganizowania obławy złożonej z oddziałów Korpusu Bezpieczeństwa Publicznego (KBW) i jednostek Ludowego Wojska Polskiego.
W literaturze wspomnieniowej czasów komunistycznych Kuraś to zwykły bandyta występujący przeciw władzy ludowej – awanturnik, sadysta, notoryczny pijak, arogancki, butny, za nic mający ludzi nie podzielających jego poglądów. Tak go przedstawiają wspomnienia Władysława Machejka, sekretarza PPR w Nowym Targu, wydane po raz pierwszy w 1955 roku.
Jeśli się jednak uprzeć, że taki obraz Kurasia jest tendencyjny i nie ma nic wspólnego z prawdą, zastanawiają wspomnienia Stanisława Wałacha, który poświęcił „Ogniowi” stustronicowy rozdział swoich wspomnień, a któremu przyznać trzeba, że umiał docenić przeciwnika politycznego i nie narzucał czytelnikowi jednoznacznej jego oceny. Ale i dla niego Kuraś był żądny władzy, nie uznawał autorytetów, nie uznawał i nie zamierzał uznawać legalnie powołanych urzędów, uważał się za jedynego uprawnionego do sprawowania władzy na Podhalu.
Gdy w prasie podziemnej lat osiemdziesiątych z Kurasia zrobiono antykomunistycznego bojownika, nadal pojawiały się głosy krytyczne. Bardzo kontrowersyjne informacje o antysemityźmie „Ognia” przekazuje w swych „kolonijnych” wspomnieniach Jacek Kuroń, a to akurat dla mnie o wiele większy autorytet niż obecny Prezydent. „Ogień” miał ponoć dokonać egzekucji całego transportu żydowskich dzieci z przechwyconego pociągu.
Partyzancki oddział „Ognia” utrzymywał się z rabunków uspołecznionych sklepów i kontrybucji nałożonych na indywidualnych gospodarzy i wsie. Na niewypłacalnych i opornych wydawał wyroki i palił ich zabudowania gospodarcze. Strach przed okrutną śmiercią zamykał usta ogromnej większości mieszkańców tych okolic – jakieś ziarno prawdy musi w tym być, skoro mieszkańcy Nowego Targu do tej pory nie chcą swojemu ziomkowi postawić pomnika.
Partyzant z Waksmundu nie był obiektywnie opisywany ani przez komunistycznych działaczy, ani – niestety – przez zbierających wspomnienia jego ostatnich żyjących krewnych i znajomych współczesnych pseudobadaczy. Sytuacja polityczna miała równy wpływ na autorów z lat pięćdziesiątych, co na autorów z lat dziewięćdziesiątych. Uczciwy historyk stwierdzi bez wahania, że prawdy o Kurasiu nie da się dzisiaj powiedzieć.
I przyzna, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa któż mógł przez dwa lata od wyzwolenia ukrywać się po lasach oprócz ludzi, którzy nie mogli się odnaleźć w nowej rzeczywistości, na których bimbrownictwo i szabrownictwo lat okupacji pozostawiły piętno nie do zmycia? Jakiż to wielki bohater antykomunistyczny mógł najpierw wprowadzać władzę ludową, potem jeździć za nią od Lublina po Warszawę, a potem nagle uciekać przed nią do lasu?
To wszystko brzmi co najmniej niejednoznacznie. Być może Kuraś nie był pijaczkiem i rabusiem, być może był wielkim bohaterem.
Ale prezydent Rzeczpospolitej nie powinien tak jednoznacznie opowiadać się po stronie tego rodzaju wątpliwego bohatera, podczas gdy najbliższy pomnik Janosika znajduje się na Słowacji. Z dbałości o własny wizerunek prezydent powinien troszkę bardziej obiektywnie i z większą godnością sprawować swój urząd, powinien być ponad. Nie powinien mówić „Spieprzaj dziadu” przed kamerami. Nie powinien się wypowiadać o rzeczach, których nie widział. I to niekoniecznie nazywa się konformizm. To się po prostu nazywa bycie dyplomatą i mężem stanu, takim jakimi byli dotychczasowi prezydenci Rzeczypospolitej.
Przydałby się na Podhalu pomnik polskiego Robin Hooda, Janosika. To by był pomnik bliski naprawdę większości mieszkańców i turystów, zrozumiały dla cudzoziemców, charakterystyczny dla regionu. A odsłaniając go też można byłoby zabłysnąć wielką polityką i nawiązując do programu Janosik – linuxowej alternatywy Płatnika – obiecać reformę ZUSu i wspieranie otwartego oprogramowania.
Tam musi być jakaś cywilizacja
Rozmawiam z Karolem, który zdał maturę i za miesiąc wyjeżdża studiować architekturę w Cardiff. Razem z nim na studia za granicę wyjeżdża większość jego klasy. Niedawno w Guardianie przeczytałem zwierzenia Anglika, któremu głupio się odzywać w londyńskim autobusie w Ealing, bo wszyscy mówią po polsku. Londyńscy twirlies.
Za kilka tygodni, gdy wrócę po wakacjach do pracy, odwiedzi mnie pewnie paru absolwentów, którzy jeżdżą w tej chwili tymi autobusami. A niektórzy mnie nie odwiedzą, bo dalej będą nimi jeździć. W ławkach będzie siedziało paru uczniów, którzy tymi autobusami jeżdżą…
Połowa moich znajomych i rodziny siedzi poza granicami Polski, niektórzy na stałe. Także Asia, wychowana przez moją ultrakatolicką kuzynkę, czytelniczkę Naszego Dziennika i słuchaczkę Radia Maryja.
Politycy rozdzierają nad tym zjawiskiem szaty i urządzają debaty publiczne nad tym, jak zatrzymać młodzież w kraju. Ale tak właściwie zastanawiam się intensywnie, czemu mielibyśmy nie puszczać tej młodzieży w świat?
Niejeden wielki Polak spędził pół życia na emigracji, niejeden wieszcz na emigracji umarł, niejeden bohater narodowy więcej – a przynajmniej tyle samo – zrobił dla historii Stanów Zjednoczonych, co dla historii Polski. I w ogóle jaki to ma sens w dzisiejszych czasach rozdzierać szaty nad czyimś wyjazdem do Londynu na przykład? Dzisiaj z Londynu szybciej się przyleci do Krakowa, niż kilkadziesiąt lat temu trwała podróż robotnika nowohuckiego kombinatu do jego krewnych czy rodziców na Podkarpaciu. I relatywnie nie kosztuje to wcale drożej. A tak jak ten robotnik w Krakowie poznał świat, o jakim mieszkańcy jego wioski nie mieli pojęcia, tak i ten Polak w Londynie coś z tego emigracyjnego doświadczenia wyniesie.
Poza tym niektórzy z tych ludzi wrócą i coś ze sobą przywiozą. Zobaczą trochę innego świata, poznają trochę różnorodnych ludzi, wyleczą się z polskiej zaściankowości i otworzą na innych. Ja się swego czasu w akademiku w Brukseli okropnie schlałem z paroma Arabami. Bardzo mnie głowa bolała na następny dzień, ale za to nigdy bym nie powiedział tak, jak przedwczoraj kilkakrotnie powtórzyła pewna ogólnopolska stacja telewizyjna, iż wszyscy aresztowani terroryści nosili „muzułmańsko” brzmiące nazwiska.
A w ogóle może dobrze wyjechać i popatrzeć na rzeczy z pewnego dystansu? Może wtedy doceni się własną zaściankowość albo uzna, że zaścianek nie zależy od długości i szerokości geograficznej, tylko od otwartości naszej własnej głowy i szczerości serca?
Radek przed wyjazdem do Londynu zerwał z dziewczyną. Dopiero tam zrozumiał, że to pomyłka. Teraz śpi na trawniku pod jej balkonem w Kwidzynie i czeka, by zechciała z nim porozmawiać.
Piotrek wrócił z Irlandii, chociaż mógł tam w zasadzie się ustawić do końca życia i mógł zapewnić pracę Oli. Ale wrócił, bo Ola chciała zostać w Polsce i zmusiła go do dokonania wyboru. Jedna polska kobieta okazała się ważniejsza, niż całkiem spora jak na europejskie warunki wyspa.
A patrząc na to z innej strony, rzymskie wille powstawały w najdalszych zakątkach Europy, na dalekiej północy tego, co wówczas było Anglią. Dzisiaj Polska jest w Unii Europejskiej, może my też powinniśmy budować polskie wille wszędzie, gdzie tylko to możliwe? Może to taki nasz europejski obowiązek, by rozpychając się łokciami rozprzestrzeniać naszą europejską cywilizację wszędzie w Europie (w tym także w Polsce)?
129 minut Marcinkiewicza
Kazimierz Marcinkiewicz urodził się podobnie jak i ja po drugiej wojnie światowej i dlatego – podobnie jak i ja – niewiele wie na jej temat. Bo niewiele można się nauczyć z podręczników historii o tym, co czuje przeciętny prosty człowiek, gdy wichry historii zrywają dach z jego domu albo rozrzucają mu bliskich po całym świecie i to po różnych stronach frontu.
Film holenderskiego reżysera Bena Sombogaarta, De Tweeling (Bliźniaczki), z 2002 roku, opowiada o losach sióstr bliźniaczek, których drogi rozdzieliła wojna i które spotykają się dopiero na starość tylko po to, by jedna z nich umarła w ramionach drugiej. Dopiero w chwili śmierci dochodzi między nimi do pojednania.
Po śmierci rodziców dziewczynki zostały rozdzielone w wieku lat sześciu. Anna wychowała się w Niemczech na farmie swojego wuja Heinricha i jego żony Marthy. Chorobliwa Lotte została otoczona opieką przez dalszych krewnych, rodzinę Rockanjes w Holandii. Po wojnie siostry spotykają się tylko na chwilę, ale powojenna trauma nie pozwala im być razem. Ukochany Lotte zginął w obozie koncentracyjnym w Auschwitz i Lotte wini za to wszystkich Niemców, w szczególności swoją siostrę bliźniaczkę, żonę niemieckiego żołnierza, który – nawiasem mówiąc – zginął na froncie. Lotte nie pozwala w swoim domu mówić po niemiecku, Anna nie zna niderlandzkiego i próbuje porozumieć się z siostrą po angielsku, ale siostry nie znajdują żadnej płaszczyzny porozumienia.
Ten dość sentymentalny film w bardzo nowoczesny sposób patrzy na historię. Jest dramatem osobistym, dramatem emocji rozgrywających się ponad przesuwającymi się granicami państw i niezależnie od linii frontu.
To dobry film, był nominowany do Oscara w 2003 roku w kategorii „najlepszy film obcojęzyczny”. Może warto, by skoro Kazimierz Marcinkiewicz odwołał wizytę w Berlinie i ma trochę wolnego czasu, zechciał go obejrzeć? To tylko 129 minut, a pożytek z tego będzie ogromny.
Kazimierz Marcinkiewicz mówi, że nie pojedzie do Berlina, ponieważ otwarto tam kontrowersyjną wystawę Eriki Steinbach Erzwungene Wege. Flucht und Vertreibung im Europa des 20 Jahrhunderts. (Wymuszone drogi. Ucieczka i wypędzenie w Europie XX wieku). Zdaniem Marcinkiewicza wystawa „przekłamuje historie”. W jaki sposób, tego już były premier nie precyzuje.
W XX wieku musiało ze swojej ojczyzny uciekać ponad trzydzieści narodów Europy, dowiadujemy się z wystawy. Poświęcono miejsce tragedii Ormian w Turcji podczas I wojny światowej, przesiedleniom Greków i Turków w latach dwudziestych, deportacji Żydów i Holocaustowi, Polakom – zarówno przesiedlanym z Rzeszy do Generalnej Gubernii, jak i wywożonym na Sybir, stosunkom polsko – ukraińskim, deportacji Niemców z Polski i Czechosłowacji, Niemców i Włochów z Jugosławii, Finów z Karelii, deportacjom podczas konfliktu cypryjskiego i walk na Bałkanach w latach 90. Część ekspozycji poświęcono dialogowi i przebaczeniu. Znalazło się miejsce dla podarowanych przez Polaków eksponatów, wśród których jest dar mieszkańców Gdyni – dzwon z zatopionego przez Rosjan w 1945 roku statku Wilhelm Gustloff. Statkiem tym uciekało z Gdańska dziewięć tysięcy Niemców.
Wśród eksponatów z Polski są jeszcze sztandar Związku Sybiraków z Trzebiatowa, zdjęcia z Instytutu Pamięci Narodowej i Ośrodka „Karta”.
Zdaniem Marcinkiewicza nieobecność na takiej wystawie jest ważniejsza niż obecność na umówionym spotkaniu z burmistrzem Berlina. Marcinkiewicz protestuje w ten sposób przeciwko wystawie, która jego zdaniem rani uczucia wielu Polaków pamiętających hitlerowski terror w okupowanej Warszawie.
Stawia się wystawie zarzut, że z katów czyni ofiary.
Jarosław Kaczyński przypomniał wczoraj przy okazji wizyty w Stutthofie, kto ponosi winę za zbrodnie popełnione w tym obozie, a także zwrócił uwagę, jaki naród odpowiada za udzielenie demokratycznego poparcia Hitlerowi. Dzisiaj Kazimierz Marcinkiewicz postanowił nie jechać do Berlina stawiając znak równości między zwykłym chłopiną ze wsi, któremu ktoś rujnuje życie i przegania za siódmą górę i za siódmą rzekę, a przywódcą zbrodniczego systemu.
Cóż z tego, że wystawa nie pokazuje, kto rozpętał II wojnę światową? Nie taki jest cel tej wystawy, a jeśli zdaniem naszych premierów jest to takie istotne, to odwiedzając Berlin Marcinkiewicz miałby okazję przypomnieć to taktownie, pochylając się jednocześnie nad niezaprzeczalnie tragicznym losem wszystkich przesiedlonych w XX wieku, bez względu na nację.
Cóż z tego, że dotycząca przesiedleń Niemców część wystawy uderza w ton bardziej emocjonalny niż pozostałe? Czyż nie ma takich emocjonalnych wątków w Muzeum Powstania Warszawskiego? Czyż Kazimierz Marcinkiewicz nie uległ wyjątkowym emocjom decydując się wstąpić w związek małżeński w rocznicę wybuchu powstania, jak to pisze w swoim blogu?
Z wystawą Eriki Steinbach można polemizować, można się nie zgadzać ze sposobem prezentacji zebranych eksponatów. Ale nie wolno odmawiać Niemcom prawa do oddawania czci ich własnym cywilnym ofiarom II wojny światowej tylko dlatego, że to ich reżim tą wojnę rozpętał.
Anna i Lotte nie dogadały się w rok po wojnie, musiały odczekać wiele lat. Byłoby uroczo, gdyby Polacy z Niemcami umieli się dogadać 60 lat od jej zakończenia. Pochodzący z chrześcijańsko-demokratycznej partii przewodniczący niemieckiego Bundestagu otwierając wystawę wyraził życzenie, że wystawa przyczyni się do przezwyciężenia podziałów w Europie, cytując wybitnego polskiego dyplomatę Władysława Bartoszewskiego powiedział, iż ma nadzieję, że właśnie Polacy i Niemcy staną się eksporterami pojednania i porozumienia.
Oby tak się stało. Oby politycy żadnej ze stron nie tupali nóżkami i oby nie zabierali swoich zabawek do innej piaskownicy. Zwłaszcza że zwykli ludzie po obu stronach granicy na Odrze dobrze ze sobą żyją i nie mają ochoty iść się bić drewnianymi szabelkami. Polacy i Niemcy od setek lat są takimi gniewającymi się na siebie bliźniakami i pora, żeby dorośli.
Kazimierz Marcinkiewicz i Jarosław Kaczyński powinni obejrzeć De Tweeling. To tylko 129 minut ich czasu. Erika Steinbach pewnie już ten film widziała, ale jeśli nie, też powinna go zobaczyć.