W tym roku szkolnym – jak nigdy dotąd – zaplanowałem sobie bardzo pracowity sierpień. Ku sporemu zaskoczeniu moich uczniów najpierw jakimś dwudziestu na miesiąc przed klasyfikacją wpisałem zagrożenia, a potem dwunastu z nich zmusiłem do odwiedzenia szkoły na egzamin poprawkowy.
Bardzo różnie reagowali ci moi „zagrożeni” panowie. Jakub na przykład rzucił się przede mną na kolana i pocałował mnie w rękę, a potem odtańczył jakiś szalony pierwotny taniec triumfu wokół mnie, gdy mu w końcu te jego marne prace i odpowiedzi zaliczyłem. Łukasz rozbeczał się jak dziecko i pobiegł w pierwszym odruchu odebrać papiery ze szkoły (od którego to zamiaru Bogu dzięki ktoś go tam w sekretariacie odwiódł). Mama Daniela opowiedziała mi długą historię przyjaciela swojego syna, który popełnił samobójstwo podcinając sobie żyły w jednej ręce, drugiej ręce, podcinając sobie szyję i wbijając nóż w serce. Dawid przysłał do mnie roniącego łzy dziadka, który w dodatku tak pięknie się ubrał na tą rozmowę, że myślałem, że się ze wstydu spalę, że taki jestem nieogolony.
Ale najbardziej z tych wszystkich moich dwunastu apostołów sierpniowych urzekł mnie Tadziu. Tadziu rok temu nie zdał i wylądował w trzeciej klasie technikum po raz drugi, dotąd miał angielski z kim innym. Przyszedł do mnie jakoś tak w kwietniu i powiedział mi, że on owszem, nie chodzi na angielski, ale ma prośbę, żebym go klasyfikował i wystawił mu niedostateczny. Stwierdził, że przecież ten angielski to jest prosty, więc on bez problemu zda w sierpniu, a uzasadnił rzeczowo, czemu mu ze mną nie po drodze.
To był taki zimny kubeł wody na głowę, ale przemyślałem sobie sporo z tego, co mi Tadziu powiedział, i wyciągnąłem odpowiednie wnioski. Mam nadzieję, że rzeczywiście w sierpniu Tadeusz zda, bo to niegłupi chłopak, a poza tym jeden rok już stracił.
Prezydent Rzeczpospolitej, znany z popełniania wszelkiego rodzaju gaf i pokazywania fochów każdemu na lewo i na prawo, w ostatnich dniach nazwał łajdakiem jednego gościa, który go skrytykował, a grupie krytykujących go dyplomatów zarzucił, że mają plamy na życiorysie i jako tacy nie zasługują na to, by z nimi dyskutować.
Bardzo duży błąd. Moim zdaniem stokroć uważniej trzeba słuchać tych, którzy człowieka krytykują, niż tych, którzy mu schlebiają. Tylko tak można się czegoś nauczyć.
Autor: Marcin Mały
Obyśmy ponieśli klęskę
W wywiadzie dla Dziennika prezydent Rzeczpospolitej powiedział ostatnio, że z uwagi na postawę politycznych elit opozycyjnych i mediów istnieje możliwość, że nasza bitwa o Polskę zostanie przegrana.
Powiało we mnie optymizmem, gdy przeczytałem te słowa. Od kilku miesięcy władza w Polsce toczy wojnę przeciwko bliżej nieokreślonemu wrogowi. Rządząca partia ma pełnię władzy – w swoim ręku dzierży stanowiska prezydenta, premiera i członków rządu, marszałka Sejmu, trzyma w szachu rzekomo niezależnego marszałka Senatu, izby przez siebie całkowicie zdominowanej. Swoimi ludźmi obsadza służby mundurowe, zarządy i rady nadzorcze państwowych firm. Szybciutko przejęto media publiczne, manipulacje prawem mają na celu rozszerzyć kontrolę nad mediami także na stacje prywatne. Legislacyjne kombinacje zakwestionować może w zasadzie jedynie Trybunał Konstytucyjny, więc od początku kadencji deprecjonuje się jego autorytet, kwestionuje samą ustawę zasadniczą i coraz wyraźniej widać, że także ta instytucja ma paść ostatecznie ofiarą zamachu partyjnej żądzy władzy.
Odkąd obecny obóz sprawuje władzę, niewiele konstruktywnie się buduje, za to dmie się w triumfalne rogi propagandowe tak intensywnie, że nie ma czasu wytrzeć ich zaślinionych ustników. Wyją na trwogę niezliczone trąby straszące przed wrogiem, przed układem, nawołujące do szturmu na jakieś niezdefiniowane specjalnie zło. Nie wiadomo dokładnie, dlaczego mając tak niespotykaną pełnię władzy obóz rządzący nie może sobie dać z tym wrogiem rady i to przez tyle czasu.
A może ten wróg jest potrzebny? Może ta atmosfera walki jest celowa? Nie od dzisiaj przecież wiadomo, że bez pożaru Reichstagu Hitler nie stłamsiłby opozycji, bez ataku na World Trade Center nie byłoby poparcia dla wojny w Afganistanie czy Iraku. Kto jest tym naszym wrogiem w dzisiejszej Polsce? Międzynarodówka socjalistyczna? Geje i lesbijki podkładający rzekomo bomby w warszawskim metrze? Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy? A jaki jest cel tej wojny poza władzą samą w sobie? Społeczeństwo idealne? Jakaś utopijna wizja wymyślona w innych czasach i na innej planecie?
Jak pisze Janusz Korwin – Mikke w Najwyższym czasie:
Kto pragnie stworzyć system doskonały, kończy jak Adolf Hitler czy Włodzimierz Eljaszewicz Uljanow, którzy naprawdę chcieli jak najlepiej. Zdaje się, że żaden z nich nie zdążył dostrzec, że im nie bardzo wyszło…
Dla szeroko rozumianego dobra nas wszystkich mam głęboką nadzieję, że wojnę o Polskę jak najszybciej przegramy. Lepiej jest zamiast walczyć z wrogiem iść do knajpy z przyjacielem. I tego ze szczerego serca życzę całej polskiej elicie rządzącej. Najlepszy sposób na szybki koniec wojny to ją przegrać (George Orwell).
Homofobia uleczalna
Artur i Szczepan są w klasie maturalnej i mają po dziewiętnaście lat. Artur jest jednym z lepszych uczniów w klasie, Szczepanowi też nie można niczego zarzucić, poniżej pewnego niezbędnego minimum nie schodzi.
Na lekcjach, na których siadając w mniej lub bardziej regularnym kółku zajmujemy się konwersacją, Artur i Szczepan zachowują się dość niekonwencjonalnie. Przytulają się, dotykają sobie dłonie, a prawdziwe misterium uwielbienia odprawia Artur nad szyją i uszami Szczepana. Panowie robią to dyskretnie i tylko wówczas, kiedy w żaden sposób nie przeszkadza to w lekcji ani nie utrudnia im aktywnego w niej udziału.
Na początku myślałem, że to jakaś prowokacja albo wygłupy z ich strony. Dopiero później dowiedziałem się, że analogiczna ceremonia odbywa się zwykle wokół uszu Szczepana na polskim, a nawet raz Artur dostał delikatnie w łeb, bo za mocno ugryzł Szczepana w ucho.
Nieszczególnie mnie interesuje, komu i dlaczego pozwala Szczepan pieścić swoje uszy, nie uważam też żeby było to przedmiotem lekcji angielskiego, więc z zasady zwykle ignoruję te ich pieszczoty.
Co mnie dziwi szczególnie w całej tej sytuacji to jednak nie tyle fakt, że coś takiego robi dwóch młodych mężczyzn, z których co najmniej jeden ponad wszelką wątpliwość nie jest gejem, lecz fakt całkowitej obojętności kolegów w klasie na zachowanie Artura i Szczepana. Nikogo to specjalnie nie bulwersuje, nikt na to właściwie nie zwraca uwagi.
I tu jest ciekawy dysonans. W kraju, którego premier tak się denerwuje mówiąc o mniejszościach seksualnych, że traci wątek; w którym polityk rządzącej partii nawołuje do kamienowania uczestników gejowskiej parady; w którym minister edukacji żywi się homofobicznymi obsesjami i wyrzuca dyscyplinarnie z pracy dyrektora Centralnego Ośrodka Doskonalenia Nauczycieli za wydanie kilkusetstronicowej publikacji Rady Europy, która na jednej ze stron zawiera wzmiankę o mniejszościach seksualnych i ich organizacjach; w tym właśnie kraju kilkunastu młodych mężczyzn ma zupełnie w nosie to, że Artur pieści ucho Szczepanowi. Po długich przemyśleniach dochodzę do wniosku, że widocznie moi uczniowie są generalnie lepiej dopieszczeni i widok pieszczonego Szczepana ich po prostu nie rusza. Nie denerwuje ich to, nie budzi ich zazdrości, nie przyciąga ich uwagi. Morał z tej bajki jest taki, że jeśli nie masz co robić i zżera cię homofobia, trzeba się do kogoś przytulić. Zazdrość ustępuje i jest się zdrowym.
Jak bardzo trzeba być spragnionym miłości i czułości, żeby nienawidzić innych za to, że są dla siebie czuli?
Królowa Strach Na Wróble
No to się w końcu dowiedziałem, dlaczego trzeba zdaniem Romana dać wszystkim maturę za darmo. Bo za kilka lat będzie obowiązkowa matura z matematyki i wtedy sześćdziesiąt procent maturzystów nie zda.
Tak dzisiaj powiedział podstawowy poseł inkwizytor w telewizorze. Ba, pochwalił się, że on absolutnie nie ma nic wspólnego z matematyką, nie zdawał jej, za to jego koleżanka podeszła do egzaminu, nie zdała, i było to dla niej olbrzymią tragedią osobistą. W przedbiegach o prezydenturę Warszawy inkwizytor i tak się specjalnie nie liczy, więc może paplać bez sensu i kompromitować się do woli. No bo cóż to za wspaniały kandydat na prezydenta dwumilionowej metropolii, który pogardliwie wypowiada się o królowej nauk! Pewnie wydaje mu się, że poza rozganianiem manifestujących mniejszości seksualnych prezydent stolicy nie ma żadnych zajęć.
A jakiż to dziwny argument, i obraźliwy zarazem dla przyszłych maturzystów, że wprawdzie zdali czy za moment zdadzą część matematyczną egzaminu gimnazjalnego, ale za trzy lata nie będą w stanie uzyskać trzydziestu procent punktów z matematyki na poziomie podstawowym? To co z nich będą za ludzie? Którzy nie potrafią samodzielnie wypełnić zeznania podatkowego, a robiąc zakupy w supermarkecie oszacować czy stać ich na zakupy, które powrzucali sobie do koszyka?
Chodziłem do klasy o profilu matematyczno – fizycznym i chociaż nie mam nic obecnie z matematyką wspólnego, była ona dla mnie wielką przygodą i wielką szkołą myślenia. Nie wyobrażam sobie, jak może minister edukacji mówić pogardliwie o królowej nauk i przebierać ją za stracha na wróble. Inna sprawa, że jest to ten sam minister, który nie potrafił policzyć ile zapłaci budźet państwa za zakupienie dla każdej szkoły w Polsce opasłych tomisk z teologicznymi dysertacjami, których i tak żaden uczeń nie będzie czytał. Z tego samego ugrupowania, które nie może się połapać, że zysk z imprez masowych o charakterze rozrywkowym przewyższa lekko zysk z procesji Bożego Ciała, więc chociażby z uwagi na to metropolie zasługują na pewien pluralizm imprez w nich organizowanych.
A może to jakieś uprzedzenie do cyfr arabskich z obawy przed terroryzmem fundamentalistów każe się panom tak brzydzić matematyką? A to dopiero niespodzianka – w średniowieczu Arabowie nie brzydzili się klasykami europejskiej filozofii starożytnej i uratowali ich od zapomnienia i zagłady, a my mamy się dziś brzydzić tym, że arabscy mędrcy wymyślili pojęcie zera i system dziesiętny, a przez to umożliwili nam operacje na abstrakcyjnych wartościach liczbowych?
Bez matematyki nie powstałby żaden wynalazek, bylibyśmy dzikusami nie umiejącymi ani budować domów, ani upiec dobrego chleba zachowując odpowiednie proporcje składników, nie mówiąc już o przeprowadzeniu wyborów powszechnych bez umiejętności liczenia głosów. Chociaż patrząc na skutki niektórych wyborów to miałoby się ochotę z tego akurat osiągnięcia matematyki zrezygnować.
Dobry rocznik
Jednym z projektów, które muszą wykonać moi uczniowie, jest projekt – studium pod moim kierownictwem, którego punktem wyjścia jest sprawdzenie, jaka angielskojęzyczna piosenka była w czołówce listy przebojów w tygodniu, w którym się urodzili. Mniejsza z tym, co potem robimy i jakie cele dydaktyczne temu przyświecają, ale ogólnie doszedłem ostatnio do wniosku, że bardzo pouczające – nie tylko dla uczących się angielskiego – jest zajrzeć sobie do archiwów, odkurzyć stare płyty i sprawdzić, czego słuchali nasi sąsiedzi w radiu czy na prywatkach, podczas gdy nasi rodzice próbowali nas ukołysać do snu, a my sami darliśmy się w niebogłosy nie mając póki co żadnego innego sposobu komunikowania się ze światem.
Niesamowite doświadczenie, bardzo podnoszące na duchu, zwłaszcza jeśli ktoś czuje się stary i nieprzystający do obecnej rzeczywistości. Można się przekonać, że w gruncie rzeczy każdy z nas zamieszkujących tą planetę jest jak szlachetne wino z najlepszego rocznika. Słońce nad winnicą naszego poczęcia każdemu dało niepowtarzalny smak i niezapomniany bukiet.
Gdy się skusiłem, by posłuchać największych przebojów roku 1972, piosenek z mojego rocznika, oniemiałem z wrażenia. Baby Don’t Get Hooked On Me było pierwszym singlem numer jeden na liście Billboardu za mojego życia, ale mój rocznik to także American Pie Dona McLeana – (piosenka o śmierci Buddiego Holliego, której nie dało się puszczać w radiu, bo trwała osiem i pół minuty, a która i tak stała się jednym z przebojów wszechczasów), A Horse With No Name, Heart Of Gold, The Lion Sleeps Tonight, Morning Has Broken, Everything I Own i wiele, wiele innych ponadczasowych hitów, wśród nich absolutny dla mnie numer jeden, Nights In White Satin The Moody Blues, jedna z ulubionych piosenek mojej starszej o kilkanaście lat ode mnie siostry Oli.
Wszyscy jesteśmy ze znakomitego rocznika. I wszyscy wzajemnie czerpiemy z siebie. Gdy moja ciężarna mama schodziła jeść w piwnicy jabłka w upalne lato 1972 roku, na pierwszym miejscu listy przebojów Billboardu była piosenka Lean On Me Billa Withersa. Ta sama, której cover w wykonaniu zespołu Club Nouveau był na tym samym pierwszym miejscu listy Billboardu w pierwszym dniu wiosny 1987, gdy moi obecni maturzyści beczeli właśnie w łóżeczkach albo kopali swoje mamy w brzuszek od środka. A przecież covery tej piosenki nagrał jeszcze i zespół Mud w 1976 roku, i Michael Bolton w 1994…
A Layla Erica Claptona czy właściwie zespołu Derek And The Dominos? Który gitarzysta nie grał tego klasyka? Nie sposób chyba wymieniać covery tej piosenki. A to też mój rocznik, przynajmniej wtedy wypuszczono tą piosenkę na singlu.
Jesteśmy wszyscy z tak znakomitych roczników i musimy naprawdę być pojebani, skoro z niewiadomych powodów dajemy się targać konfliktom pokoleń i interesów.
Sometimes in our lives we all have pain
We all have sorrow
But if we are wise
We know that there’s always tomorrow
Lean on me, when you’re not strong
And I’ll be your friend
I’ll help you carry on
For it won’t be long
’Til I’m gonna need
Somebody to lean on
Please swallow your pride
If I have things you need to borrow
For no one can fill those of your needs
That you don’t let show
Lean on me, when you’re not strong
And I’ll be your friend
I’ll help you carry on
For it won’t be long
’Til I’m gonna need
Somebody to lean on
If there is a load you have to bear
That you can’t carry
I’m right up the road
I’ll share your load
If you just call me
So just call on me brother, when you need a hand
We all need somebody to lean on
I just might have a problem that you’d understand
We all need somebody to lean on
Lean on me when you’re not strong
And I’ll be your friend
I’ll help you carry on
For it won’t be long
Till I’m gonna need
Somebody to lean on
Lean on me…
Matura za darmo
Są na tym świecie ludzie, których cenię i szanuję. Niektórzy z nich są bardzo mądrzy i stanowią dla mnie olbrzymi autorytet, chociaż nie mają matury. Najmądrzejszy człowiek, jakiego znam, jest cholewkarzem.
Dlatego nie uważam, aby było tragedią to, że się matury nie ma. Matura to taki egzamin, który uprawnia do pójścia na studia, a przecież nie każdy ma predyspozycje akademickie. Ich brak zresztą w niczym nie umniejsza wartości człowieka. Można być prostakiem z tytułem profesora na najwyższym urzędzie państwa, tak samo jak można być po zawodówce i być dobrym i mądrym ojcem, mężem, członkiem społeczności.
Dlatego za żadne skarby nie potrafię zrozumieć, jak można było podjąć decyzję, jaka przyszła do głowy zdesperowanemu pragnieniem głosów wyborców wicepremierowi, ministrowi edukacji, by w tym roku dać świadectwa dojrzałości pięćdziesięciu tysiącom maturzystów, którzy wprawdzie nie zdali jednego przedmiotu na maturze, ale ich średnia ogólnie plasowała sie powyżej 30% punktów.
Z tego, że co piąty maturzysta nie zdał w tym roku matury, zrobiono aferę polityczną na wielką skalę. Gadające głowy w telewizorze prześcigują się w opowiadaniu o tym, jak to u nich w klasie wszyscy zdali maturę, albo jakieś pojedyncze przypadki oblania się zdarzyły, a tu nagle jedna piąta. Nikt zdaje się nie pamiętać, że to nie ta sama matura. Zdawalność w mojej klasie też wyniosła 100%, ale prawda jest taka, że krążyły ściągi, nauczyciele udawali że nic nie widzą albo wręcz pomagali. A dopiero po tej szkolnej maturze następowało zderzenie z prawdziwym życiem. Nie wszyscy się dostaliśmy na wypragnione studia, niektórzy dopiero za rok, niektórzy musieli zrezygnować z marzeń o tej czy innej uczelni czy kierunku i podjąć studia zupełnie gdzie indziej. Niektórym z nas może i to wyszło na zdrowie, bo nie wiem co ja bym teraz robił, gdybym się wówczas dostał na tą hinduistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. A i stres egzaminacyjny też trwał do połowy lipca, czy w niektórych przypadkach nawet do końca września.
Obecna matura w zasadzie przytłaczającej większości maturzystów daje przepustkę na studia. Uczelnie zminimalizowały własne postępowania kwalifikacyjne, kandydat nie jest egzaminowany z przedmiotu, który zdawał na maturze. Wydaje się, że z oczywistych względów podnosi to rangę nowej matury, sprawdzanej przy użyciu obiektywnych kryteriów oceniania przez zewnętrznych egzaminatorów w oparciu o wypracowane przez lata i stale ulepszane procedury.
Odkąd pokończyli szkołę pierwsi absolwenci gimnazjów, mało kto decyduje się na naukę w szkole zawodowej. A przecież z moich kolegów i koleżanek z podstawówki olbrzymia grupa poszła do szkół nie kończących się maturą. Czyżby dzisiejsza młodzież miała przeciętnie wyższe I.Q. czy większą motywację i umiejętności uczenia się, niż młodzież 20 lat temu? Nie sądzę. Dlaczego więc wydaje nam się, że zdawalność matury na poziomie 79% w pierwszym roku jej funkcjonowania w pełnym przekroju szkół średnich to poziom niezadowalający? Z mojej klasy z podstawówki maturę ma znacznie mniejsza część z nas.
Zastanawiam się, czy jeśli zaproszę pana ministra, który za darmo chce dać świadectwa dojrzałości pięćdziesięciu tysiącom potencjalnych wyborców, by przyjechał we wrześniu do mnie do szkoły i wszedł ze mną na każdą pierwszą lekcję w każdej klasie maturalnej, to zechce nas odwiedzić i znajdzie argumenty przemawiające do przeciętnego ucznia i przekona każdego, że warto coś jednak w życiu robić, skoro i tak wszystko dostaje się za darmo. Zastanawiam się, czy pan minister podejmie kiedyś jakąś merytorycznie uzasadnioną decyzję, której jedynym motywem nie będzie populistyczna chęć uzyskania garstki głosów dla swojej balansującej na krawędzi progu wyborczego partii w najbliższych wyborach. Jakiś czas temu pan minister wydłużył młodzieży wakacje, by rok szkolny nie zaczynał się w piątek. Cóż, ja myślę, że jeśli by pan minister zechciał nas odwiedzić, ja jestem w stanie zmobilizować moich maturzystów do pojawienia się w szkole w piątek pierwszego września i posłuchania, czemuż to w cywilizowanym rzekomo kraju zasada lex retro non agit nie funkcjonuje i można nagle zmienić zasady przeprowadzania egzaminu maturalnego, o którego procedurach i zakresie nauczyciel zobowiązany jest poinformować ucznia na dwa lata przed nim. Zmienić te zasady już po przeprowadzeniu egzaminu. Brawo, panie ministrze. To jest znakomita lekcja patriotyzmu z pana strony – pokazać młodzieży, że nie ma żadnych zasad, że można wszystko, a jedyne co się w życiu liczy, to własny stołek. Minister, którego udział w rządzie kole w oczy szereg instytucji i społeczności międzynarodowych, i przeciwko któremu protestują liczne środowiska w kraju i zagranicą, podejmie każdą decyzję żeby kupić sobie odrobinę sympatii i głosów, depcząc przy okazji wieloletnie wysiłki nauczycieli, egzaminatorów i ekspertów w zbudowanie autorytetu i powagi nowej matury.
Mateusz zdał w tym roku maturę. Wprawdzie zdał, ale słabo. Dziewięć osób w jego klasie nie zdało. Wczoraj przysłał mi maila z pytaniem, co sądzę o decyzji ministra. Nie bałem się mu odpowiedzieć zgodnie z własnym sumieniem. Warto mieć w życiu tę odrobinę odwagi. Najważniejsze i najcenniejsze przyjaźnie mojego życia zdobyłem mówiąc ludziom prawdę, do bólu. Opłaca się to bardziej niż stołek. Nie jestem w stanie w tej chwili obiektywnie tego stwierdzić, ale przypuszczam, że z czystym sumieniem lepiej się umiera.
Szczery i niepokorny
Napisałem ostatnio o Tadziu, tymczasem przypominam sobie pewien epizod z moich czasów szkolnych, w którym ja zachowałem się bardzo podobnie.
Chodziłem do jednego z prestiżowych częstochowskich liceów, II LO im. R. Traugutta. Moja wychowawczyni, legendarna Helena Gałecka, nauczycielka chemii, podobnie jak jej niedawno zmarła szwagierka Otylia, była osobą miniaturowej postury, ale niewyobrażalnie autorytarną i kategoryczną. Lekcje chemii nigdy nie przepadały, a gdy nawet choroba zmogła naszą Helenkę, na zastępstwo przychodził jej mąż, Tadeusz, wykładowca Politechniki Częstochowskiej. Lekcje chemii były nawet na godzinach wychowawczych i to nawet w czwartej klasie, kiedy już chemii nie było w ogóle w planie lekcji. Mój przyjaciel, Maciej, co pół roku musiał się poprawiać, by dostać pozytywną ocenę na koniec semestru, chodził za Helenką non stop zaliczając dział za działem. Potem na studiach okazał się prymusem.
Zajście, o którym chcę napisać, miało miejsce właśnie w maturalnej klasie. Na jednej z godzin wychowawczych profesorka zrobiła nam niezapowiedzianą klasówkę z chemii, której to chemii przecież w ogóle już wówczas formalnie nie mieliśmy. A my jakoś tak wyjątkowo zgodnie oddaliśmy jej czyste kartki.
Helenka chodziła na nas obrażona przez tydzień czasu i na następnej godzinie wychowawczej klasa postanowiła ją udobruchać. Kupiliśmy jej kwiatki, przeprosiliśmy, zapewniliśmy o naszej dozgonnej wdzięczności za to, że przygotowuje nas do studiów technicznych. I jak już wszyscy byli szczęśliwi i uśmiechnięci, wtedy nagle wstałem ja i powiedziałem, że niniejszym informuję, iż te kwiaty to nie ode mnie, bo z całym szacunkiem, ale moim zdaniem to pani profesor nie powinna nam robić chemii na godzinach wychowawczych, nie mówiąc już o klasówkach.
Grom z jasnego nieba.
Najzabawniejsze było to, co stało się potem. Helenka nie wiedziała za bardzo, co ma począć w niniejszej sytuacji braku jednomyślności swoich wychowanków. Klasa nie chciała przyjąć zwrotu kwiatów, ona nie chciała ich zatrzymać, więc ostatecznie wysłała kogoś, by te kwiaty złożył pod tablicą upamiętniającą uczniów i nauczycieli naszej szkoły, którzy zginęli w czasie okupacji. I w tym momencie dopiero zrobiło się śmiesznie.
Nie zdążyliśmy jeszcze ochłonąć po tym zajściu, a już pani dyrektor na żądanie samorządu uczniowskiego szukała winnego, który ośmielił się … złożyć kwiaty pod tablicą w rocznicę rewolucji październikowej. To były czasy tuż po tak zwanym upadku komunizmu w Polsce, więc gest taki musiał wzbudzić tym większe zgorszenie u politycznych neofitów.
Ciekawe, dla kogo to zajście było śmieszne, dla kogo smutne. Ciekawe właściwie, czy zapamiętała je na dłużej nasza Helenka. Wspominam ją po tych wszystkich latach z dużą sympatią, chociaż takim nauczycielem, jak ona, nie chciałbym być. I chyba nie jest to już w dzisiejszych czasach możliwe. Nie mniej nie ulega wątpliwości, że z chemią nikt z naszej klasy nie miał po maturze żadnych problemów. A im gorszą miał ocenę z chemii w liceum, tym był lepszy.
Podbijemy sąsiadów
Ministerstwo Obrony uznało, że młodzież niezbyt licznie opuszcza nasz kraj i że potrzebny jest jakiś dodatkowy bodziec, żeby wygnać stąd już naprawdę wszystkich. A metoda jest bardzo prosta. Żaden dziewiętnastolatek nie będzie się już odraczał od służby wojskowej. Czy chce studiować, czy jest żywicielem rodziny, nieważne. Po maturze w kamasze, na cztery miesiące, każdy. Wtedy będziemy mieli armię dwustytysięczną i będziemy w końcu mogli ruszyć na zachód i zrobić porządki w tej zepsutej Europie, która nabija się z naszych najświętszych stereotypów, uprzedzeń, obsesji i fobii.
Nie będzie nam żaden Niemiec pluł w twarz, mamy w naszej historii godne wzorce walki z wykolejeńcami, co własne gniazdo kalali! Już towarzysz Gomułka groził, że jak ktoś rękę na władzę ludową podniesie, to niech uważa, żeby mu władza tej rączki nie ucięła.
Prasa całej Europy nabija się z naszej Głowy Państwa, Parlament Europejski kwestionuje naszą tradycję tolerancji (coż z tego, że tolerancja u nas umarła, to od nas Europa jej się nauczyła). Ludzie pana prezydenta czytają niewiele prasy, nie zauważyli obraźliwych lub nieprzyjaznych dla Naszej Głowy Państwa artykułów w większości europejskich tytułów, dojrzeli nagle w niskonakładowym berlińskim Tageszeitung. Z niezrozumiałych względów na próby interwencji naszych dyplomatów rzecznik rządu federalnego Niemiec Ulrich Wilhelm powiedział, że rząd federalny z zasady nie ingeruje w wolność prasy, więc najpierw Minister Spraw Zagranicznych Najświętszej Rzeczpospolitej nie rozumiejąc za bardzo o czym mówi przyrównał wolną niemiecką prasę do hitlerowskiej gadzinówki (ach, cóż za elokwencja i wyczucie taktu u ministra rządu Rzeczpospolitej), po czym klub parlamentarny Jedynej i Najwspanialszej Partii postanowił poprosić swojego gwiazdora Ministra Sprawiedliwości o to, by jako prokurator generalny ściągnął dziennikarza niemieckiego, któremu się nie podoba Nasza Głowa Państwa. Niech go ściągnie jakimś europejskim listem gończym i ukarze.
Jacyś niedorobieni byli ministrowie spraw zagranicznych naszego kochanego kraju ośmielili się także skrytykować Naszą Głowę Państwa. Biedny Pan Prezydent tak się zdenerwował, że aż publicznie powiedział, że są wszyscy gnojkami, którym nie ma obowiązku odpowiadać na jakieś tam listy otwarte. Że nie mogą być dumni ze swoich życiorysów. I raczył odpowiedzieć jednemu. Szkoda, że pozostałych obraził nie zważając na fakt, że w dyplomacji każdy z nich mógłby być dla niego mistrzem.
Dlatego dzięki niech będą Ministerstwu Obrony. Nie każdy jest taki inteligentny, by patrząc na to, jak Prawo i Sprawiedliwość z braćmi Kaczyńskimi kompromitują ten kraj na lewo i na prawo, spakował się i wyjechał. Ale gdy nad każdym moim absolwentem zawiśnie widmo tej obowiązkowej służby wojskowej, zostanie garstka. I z tą garstką bracia Kaczyńscy ruszą na Zachód podbijać Europę, wicepremier Roman Giertych ze swoim ojcem Maciejem, który ostatnio w Europarlamencie wygłosił pochwałę dyktatury Franco, naprawią moralnie wszystkich tych pomylonych Europejczyków. I będziemy mieli Polskę od morza do morza, i będzie można ją znowu przemianować, z Czwartej Rzeczpospolitej na Rzymskie Cesarstwo Polskie. Ci wszyscy obywatele, co uciekli już z kraju (2 miliony podobno od wejścia do Unii) to też tak naprawdę będzie forpoczta polskości na tych terenach. Jak się tam wejdzie z wojskiem, to się ich poustawia z powrotem na właściwym miejscu. A kto rączkę będzie podnosił jak nie trzeba, to mu się ją odrąbie.
Teczki i inne bzdety
Polski komunizm przez większą część swojego krótkiego żywota był bardzo zepsuty. Funkcjonował gdzieś tam w teorii i na górze, natomiast na dole każdy kombinował jak mógł (uwaga, konkurs – jak jest „kombinować” w innych językach niż polski?).
Niczym policjant z drogówki, który musi ileś tam tych mandatów wystawić co miesiąc, tak i esbecy na wsi, żeby mieć na wino, musieli coś tam na kogoś nasmarować od czasu do czasu. Można się było na przykład wybrać na cmentarz i pospisywać trochę nazwisk z nagrobków i coś tam na każdego wymyślić, jakieś tam zeznania spisać. Najlepiej, jak to byli niedawno zmarli.
A mogło się i dwóch esbeków we dwójkę spotkać i jakieś papiery na sąsiadów potworzyć.
W PRL-u co mądrzejsi i aktywniejsi ludzie starali się jakoś obejść system i mimo wszystko wyjechać na stypendium studenckie na zachód czy na pielgrzymkę do Rzymu albo do Lourdes. Ale paszport w PRL-u to nie była taka prosta sprawa. Czasami trzeba było podpisać lojalkę dla bezpieki, żeby dostać paszport i zgodę na studia w Ameryce. Niejeden ksiądz, zanim pojechał do Rzymu, podpisał jakieś głupawe zobowiązanie, do którego nie przykladał wielkiej wagi, a po powrocie spotykał się z jakimś szeregowym oficerem by zdać mu raport. Raport, który stanowiły na przykład wycinki z ogólnie dostepnych gazet włoskich na temat audiencji papieskich. To była cena, którą warto było zapłacić.
To były czasy, kiedy nie dało się wejść na stronę internetową New York Timesa i przeczytać całą zawartość dzisiejszego numeru. To były czasy, kiedy można było zachować pozory donoszenia i szpiegowania na rzecz komunistycznej władzy poprzez dostarczenie tej władzy informacji, do których dostęp ma każdy, kto kupi brukowca w nowojorskim newsstandzie.
Po tych czasach zostały kilometry papieru.
Dzisiaj tymi kilometrami papieru straszy się ludzi.
Dzisiaj z naruszeniem prawa i zdroworozsądkowego poczucia sprawiedliwości szantażuje się ludzi, których nazwiska widnieją w tych papierach. Bez względu na to, czy są konfidentami rzeczywistymi, czy pozorantami, czy laureatami pokojowej nagrody Nobla.
W dniu, w którym Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych wypowiedział się krytycznie i ostatecznie na temat łamania praw człowieka poprzez stworzenie enklawy bezprawia w Guantanamo Bay na Kubie przez administrację amerykańską, Wiadomości w polskiej telewizji publicznej przez pierwsze dziesięć minut zajmowały się w swoim głównym wydaniu bzdurnymi gierkami teczkowymi między wicepremier i minister finansów Zytą Gilowską a jakimiś bliżej nieokreślonymi jej wrogami. Tego dnia Wiadomościom zabrakło czasu na to, by powiedzieć o Guantanamo. Zajmowały się teczkami i pomówieniami.
Grający teczkami politycy biegają dzisiaj po urzędach i zakładach pracy i budzą grozę. Budzą grozę wśród ludzi, którzy od lat solidnie robią swoją robotę bez względu na to, kto jest u władzy. Terroryzują ludzi, którym w gruncie rzeczy niejednokrotnie zawdzięczają to, że żyją w wolnym, demokratycznym kraju i mogą działać. I tak naprawdę gorsze z nich w tym momencie świnie, niż z tych komunistycznych aparatczyków dwadzieścia kilka lat temu, którzy pozorowali tylko wierność systemowi.
Cenzura i blokada
Nasza nowa wodzowska partia rządząca, nowa aczkolwiek w dialektyce niezbyt daleko odbiegająca od Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, doprowadzi wkrótce do powstania nowego prawa oświatowego. Jak to w naszym kraju zresztą, zamiast poprawiać prawo istniejące, uchwala się ciągle nowe – dziurawe i wypaczone.
Jednym z obowiązków nałożonych na szkoły w myśl jednego z projektów nowej ustawy ma być stosowanie oprogramowania blokującego młodzieży dostęp przez internet do treści, które Partia uważa za niepożądane. Od paru tygodni na stronach Ministerstwa Edukacji jest nawet wprost polecany pewien program, którego Bogu dzięki nie da się zainstalować na moim komputerze (używam Linuxa), a który na podstawie wykrywanych w tekście stron słów będzie blokował dostęp do całych stron i całych domen internetowych. Ma to bronić przed dostępem do pornografii i demoralizacją.
Nie do końca rozumiem, dlaczego Minister Edukacji demokratycznego państwa roszczącego sobie prawo do nauczania demokracji Irakijczyków i innych nacji promuje stosowanie produktu instytucji, w której nazwie widnieje przymiotnik „katolicki”. Ale nie czepiając się już nawet tego wyraźnego nadużycia, wyraźne i rażące jest pewne niedopatrzenie metodologiczne.
Na stronie producenta zrzuty ekranowe pokazują nam, jak to łatwo można zablokować dzieciom dostęp do stron internetowych zawierających słowo „Szatan” i „satanizm”. Ale wystarczy być odrobinę myślącym człowiekiem, by zrozumieć, że w takim razie zablokujemy dzieciom dostęp do większości stron poświęconych religii i religioznawstwu, w tym nie tylko stron instytucji kościelnych, ale nawet fundacji i stowarzyszeń broniących przed sektami.
Mohammed Atta i jego koledzy planujący zamach na World Trade Center 11 września 2001 w przeddzień zamachu bawili się w barze ze stripteasem o wdzięcznej nazwie „Pink Pony” – „Różowy Kucyk”. Nie sposób, by opierający swoje działanie na słowach kluczowych program polecany przez Ministra Edukacji zablokował stronę takiego klubu, prawda? Podobnie jak nie dopatrzy się treści pornograficznych na stronie „niewinnej Zuzi o pracowitej buzi”.
Z testów przeprowadzonych przez dziennikarzy jednego z dzienników wynika, że program blokuje dostęp do pewnych treści, ale ogólnie wydaje się zupełnie bezradny i bezsensowny. Bez większego trudu można bowiem mimo stosowania programu przeglądać strony z pedofilią albo strony propagujące ideologię faszystowską (które w Polsce używają przecież przede wszystkim takich pięknych słow jak ojczyzna, honor, krzyż, Bóg, tradycja, a dostępu do tych słów nikt nie chce chyba dzieciom blokować).
Od kilku lat pracuję w pracowni komputerowej, która ma dostęp do internetu na każdym stanowisku. Moi uczniowie dość szybko nauczyli się, że w logach serwera widać dokładnie, co który z nich robił o której godzinie. Poza tym wystarczy zadbać o to, by mieli co robić na lekcji, a nie będą w stanie poświęcać czasu na wykorzystywanie szkolnych komputerów do nieodpowiednich celów. No i na koniec dodajmy, że większość z nich ma na tyle bogate życie erotyczne i na tyle wyrobiony światopogląd, że jedynymi „nielegalnymi” rzeczami jakie ich interesują podczas lekcji, są aukcje internetowe i bramki SMS krajowych operatorów telefonii komórkowej. No tak, ale skąd o tym ma wiedzieć minister, któremu się wydaje, że w takiej pracowni komputerowej to dzieci nic innego nie mają czasu robić, tylko dupy oglądać.
Powiem więc głośno wszystkim zwolennikom monitorowania internetu w szkołach i nie tylko. Nauczyciele włączają komputery w pracowniach komputerowych wówczas, gdy ma to jakiś cel dydaktyczny i do czegoś prowadzi. Tym celem nie jest nigdy powiedzenie: „Róbta se dzieci, co chceta”. I kompetentny nauczyciel nadzorujący pracę w takiej pracowni jest o wiele cenniejszy dla zapewnienia tego, co pan minister chce osiągnąć, niż jakieś nieudolne tandetne rozwiązania software’owe.
P.S. W tym wpisie znalazł się wyraz „dupy”. Program polecany przez ministra przypuszczalnie zablokuje tą stronę i cały ten serwer z uwagi na treści niemoralne.