Jakiś czas temu zainspirowały mnie podczas spaceru chodnikowe memy w centrum Warszawy.
Muszę częściej patrzeć pod nogi, bo w okolicach mojej pracy aż się roi od memów podpisanych w dokładnie ten sam sposób. Najbardziej inspirujący wydał mi się poniższy. Jedna litera, a czyni taką wielką różnicę. A może właśnie nie ma wielkiej różnicy? Na inne języki chyba całkiem nieprzetłumaczalne.
Autor: Marcin Mały
Mali terroryści
Omran Daqneesh, pięcioletni chłopiec z Aleppo, stał się wczoraj słynny, gdy jego zdjęcie, zrobione w karetce po tym, jak wyciągnięto go z gruzów po nalocie bombowym, obiegło wczoraj świat, pokazywane we wszystkich (no może nie wszystkich) telewizjach i przekazywane na portalach społecznościowych.
Na budujących mury, zamykających drzwi i serca przed uciekinierami z obszarów objętych wojną i głodem, zdjęcia mają ograniczony wpływ. Gdy w ubiegłym roku w podobny sposób, niczym wirus, rozprzestrzeniło się po monitorach naszych komputerów i ekranach telewizorów zdjęcie, na którym trzyletni Aylan Kurdi leży martwy na plaży w Bodrum w zachodniej Turcji, pojawiły się głosy, że zdjęcie to było manipulacją i zostało zainscenizowane (fakt, że przed wykonaniem słynnego zdjęcia ciało martwego chłopca najprawdopodobniej rzeczywiście było przenoszone).
Może odrobinę większą siłę rażenia od zdjęcia ma film. Może poruszy sumienie chociaż niektórych spośród tych, którzy czują się bezpiecznie i wygodnie w swoich twierdzach z betonu, dosłownie i w przenośni. Ci z nas, którzy spędzili kiedyś przed laty urlop w Damaszku, Aleppo czy w Syrii w ogóle, a dzisiaj widzą zdjęcia miejsc w naszych wspomnieniach przebarwnych i tętniących życiem, a dziś przypominających Warszawę po Powstaniu, wiedzą jak bardzo mogą być kruche te nasze mury.
Trzydzieste piąte urodziny Łukasza
Byłem dziś na cmentarzu na grobie Przyjaciela, który – gdyby żył – skończyłby dzisiaj trzydzieści pięć lat. Była to jedna z tych osób, których uważa się za przyjaciół nie dlatego, że spędzają z nami czas albo że dobrze się z nami bawią, ale dlatego, że cokolwiek nam mówią, mówią prawdę, także tę bolesną. Uważał, że wyprowadzanie z błędu jest ważniejsze od podtrzymywania na duchu. Wydaje mi się, że dr Gregory House i dr James Wilson z serialu House, M.D. to dobra ilustracja przyjaźni, jaka nas łączyła. Jestem pewien, że nie tylko mnie go brakuje.
Żył intensywnie i szczerze, był jednym z najmądrzejszych ludzi, jakich spotkałem, chociaż zmarł tak młodo. Ostatnim przełomowym wydarzeniem historycznym, jakie miało miejsce za jego życia, były zamachy terrorystyczne 11 września 2001 w Nowym Jorku, o których dowiedziałem się stojąc w kolejce w aptece na parterze jego bloku. Martwił się, że świat idzie w złym kierunku. Nie doczekał się nowej płyty Red Hot Chilli Peppers, która dzisiaj jest już klasyką. Będę jej pewnie słuchał dzisiaj wieczorem, bo – kiedy się ukazała – nie potrafiłem się nią cieszyć.
Jeśli to komuś bardziej odpowiada, o godzinie 18.00 może się udać na mszę w kościele parafialnym w Proszowicach.
Dobranocka z horroru
Oglądaliście Dzień świra? Dzisiaj, za każdym razem, kiedy wchodzę na portal społecznościowy, przypomina mi się jedna ze scen w tym filmie. I mam wrażenie, że to w ogóle wiodący motyw naszej współczesności, a scena jest bardzo aktualna, a może była po prostu prorocza… Niestety.
Szwindel w Mali
Wydawałoby się, że tak zwany nigeryjski szwindel, rodzaj oszustwa internetowego polegającego na wyłudzeniu przy pomocy poczty elektronicznej pieniędzy, to coś, z czym narzędzia antyspamowe w darmowych nawet usługach pocztowych radzą sobie świetnie, a użytkownicy przywykli już do wiadomości tego rodzaju na tyle, że potrafią je rozpoznać i zignorować, nawet jeśli do nich dotrą.
Tymczasem wczoraj sam o mało nie dałem się oszukać. Rano dostałem maila od znajomego z Francji, z którym nie widziałem się od kilku miesięcy i myślałem nawet ostatnio, że trzeba by do niego zadzwonić i spytać, jak się czuje. Wiadomość była dość dziwna, bo rozesłana do ukrytej listy odbiorców, poza tym była w całości po francusku, chociaż językiem, którego używamy komunikując się z tym znajomym, jest raczej angielski. Nie zwróciłem jednak na to w pierwszej chwili uwagi, ponieważ treść wiadomości była tajemnicza i niepokojąca. Otóż P. informował mnie w niej, że wpadł w straszne tarapaty i nie chce niepokoić swojej rodziny, a potrzebna mu jest pilnie pomoc. Napisał, że nie jest dostępny pod telefonem i że czeka na moją odpowiedź, czy może na mnie liczyć. Jeśli tak, napisze dokładniej, o co chodzi.
Odpisałem dość szybko, że oczywiście mu pomogę, jeśli tylko będę w stanie, a po kilkunastu minutach przyszedł kolejny mail od niego. Tym razem, po krótkim wstępie, w którym dał wyraz temu, jak bardzo się krępuje swoją prośbą i jak ma nadzieję, że nie będzie ona miała negatywnego wpływu na naszą znajomość, napisał, że jest w Mali w Afryce, a ściślej w Bamako, gdzie padł ofiarą napadu i nie ma pieniędzy, kart kredytowych ani telefonu. Potrzebna mu pomoc finansowa, by opłacić hotel i wrócić do domu.
Byłem już skłonny odpisywać na tę wiadomość, gdy pojawiły się we mnie jednak wątpliwości. Zastanowiło mnie, że ten kolejny email również był po francusku. Pierwszy P. rozesłał do wszystkich adresatów w swojej skrzynce mailowej, więc to zrozumiałe, ale dlaczego na mojego maila po angielsku znowu odpowiedział po francusku? Nie chciał niepokoić rodziny, więc wiadomo, że nie będę dzwonić na jego numer domowy i sprawdzać, co się dzieje, ale na komórkę postanowiłem spróbować zadzwonić. Przecież, skoro mu ją skradziono gdzieś w afrykańskim Mali, powinna być niedostępna.
Jakież było moje zdziwienie i ulga, gdy dodzwoniłem się do znajomego i zastałem go w dobrym zdrowiu i humorze. Porozmawialiśmy przez chwilę, umówiliśmy się, że spróbujemy się spotkać na kawę, gdy przyjedzie do Polski w październiku.
Wydawało mi się, że na nigeryjski szwindel (Nigerian scam) jestem odporny. Wystarczyło jednak, by wiadomość została wysłana ze skrzynki znajomego i by miała nieco inną treść niż te, które zwykle dostawałem (przeważnie o gigantycznym spadku zostawionym mi przez jakiegoś afrykańskiego dyktatora), a potraktowałem ją poważnie.
Smoła smoleńska
Obłęd smoleńskiej religii zatacza coraz szersze koła. Trudno tu mówić o oparach absurdu, bo mamy raczej do czynienia z absurdem gęstym jak smoła, w której w dodatku niektórzy beztrosko się nurzają, taplają i ochlapują nią radośnie wszystko wokół siebie. Zaczynamy chodzić po omacku i lepić się do każdej przeszkody, jaką mamy na drodze, a władza i sprzyjające jej propagandowo media publiczne podgrzewają smołę i nakręcają niesmaczną zabawę we wzajemne ochlapywanie się nią przez Polaków.
Doktor Maciej Lasek, przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, od lat atakowany jest przez środowiska związane z obecną władzą, ponieważ nie przymyka oczu na luki logiczne w kolejnych teoriach spiskowych wymyślanych przez Antoniego Macierewicza i jego specjalistów, którzy – nawiasem mówiąc – specjalistami są od wszystkiego tylko nie od lotnictwa. Manipulacje legislacyjne partii rządzącej mogą wkrótce doprowadzić do utraty samodzielności szanowanej na całym świecie instytucji, jaką jest Komisja, a także nie tylko do utraty stanowiska przez Macieja Laska, ale do wygaszenia stosunków pracy z wszystkimi członkami Komisji. Jednocześnie polski parlament urządził społeczeństwu kolejny cyrk w postaci specjalnej podkomisji, która po raz kolejny „bada” przyczyny katastrofy smoleńskiej za całkiem przyzwoite pieniądze. Wkrótce czeka nas premiera filmu, w którym – sądząc po zwiastunach i po medialnych przeciekach – przebieg katastrofy smoleńskiej zostanie poważnie zniekształcony, by wspomagać mit założycielski Prawa i Sprawiedliwości oraz legendę i kult Lecha Kaczyńskiego.
W dyskusji w mediach społecznościowych Maciej Lasek, sprowadzając do absurdu argumenty konspiratorów, wrzucił wczoraj jako komentarz mem, przedstawiający prezydenckiego Tupolewa ostrzeliwanego przez statek kosmiczny Imperium z Gwiezdnych Wojen, z napisem „Smoleńsk – historia prawdziwa”. Ten wyrwany z kontekstu mem stał się informacją tak bardzo godną uwagi zdaniem partyjnej telewizji, że w głównym wydaniu Wiadomości pokazano zrzut ekranowy posta Macieja Laska na Twitterze. Komentarz, jakim go opatrzono, był niewiarygodnym odwróceniem ról. Okazało się nagle, że to nie Antoni Macierewicz i jego kolesie od sześciu lat żartują sobie z katastrofy smoleńskiej, wysuwając coraz to kolejne teorie spiskowe, wzajemnie się wykluczające i zaprzeczające niekiedy prawom fizyki, logice i zwykłemu rozsądkowi, kpiąc sobie z inteligencji Polaków i z pamięci ofiar. Okazało się, że to Maciej Lasek żartuje sobie rzekomo z ofiar katastrofy i z niej samej, propagując nieprawdopodobne teorie spiskowe. Obrażeni memem wrzuconym przez doktora Laska wypisują w komentarzach jakieś przerażające farmazony o tym, że dopiero za rządów Prawa i Sprawiedliwości można obchodzić żałobę po ofiarach Smoleńska, gdyż wcześniej było to zakazane.
Nie wiem, jak zwolennicy partii rządzącej, ale ja mam już serdecznie dość wrzawy medialnej i politycznego zamętu wokół tragedii, jaka miała miejsce 10 kwietnia 2010 roku. Określone środowisko polityczne przywłaszczyło sobie tą tragedię i oburza się na Macieja Laska, że obraża pamięć ich znajomych, którzy zginęli w Smoleńsku. Tak jakby nie zginął tam żaden znajomy Macieja Laska, tak jakby większość Polaków nie znała – bliżej lub dalej – albo przynajmniej nie identyfikowała się z częścią ofiar. W kwietniu 2010 roku praktycznie każdy z nas stracił kogoś w Smoleńsku.
Dzisiaj niektórzy – w geście solidarności z Maciejem Laskiem – wrzucają w mediach społecznościowych ten sam mem, wokół którego było wczoraj tyle hałasu. Innych to oburza, chociaż zupełnie im nie przeszkadzało, gdy w marcu 2011 Gazeta Polska umieściła na okładce wybuchającego prezydenckiego Tupolewa na celowniku z sugestią, że został zestrzelony.
I tylko gdzieś tam w tyle głowy tli się jakaś maleńka nadzieja, że powiedzenie „ciszej nad tą trumną” ma jakiś sens i w końcu wszyscy w ten sens uwierzymy.
Crash
W filmie Crash, polski tytuł Miasto gniewu, wzajemnie splątane losy ludzkie to istna mieszanka wybuchowa frustracji i pretensji wzajemnych.
Policjant, który jednego dnia molestuje, drugiego dnia ratuje życie. Inny policjant, który jednego dnia buntuje się przeciw niesprawiedliwości, drugiego dnia zabija z zimną krwią niewinnego człowieka. Boimy się człowieka, który chce wyciągnąć z kieszeni figurkę świętego Krzysztofa, bo podejrzewamy, że wyciągnie broń.
Zupełnie jak w życiu. A przecież „Panie, broń mnie proszę przed mymi przyjaciółmi. Z wrogami poradzę sobie sam”.
I tak jak w tym filmie, tak i w życiu, czasami trzeba spaść ze schodów by zrozumieć, kto nam naprawdę jest bliski.
Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed ponad dziesięciu lat
Charles d’Orléans, Piosenka
Gębę mam może równie brzydką, jak Azrael, ale skoro on się nagrywał ze swoimi felietonami o polityce, to ja mogę od czasu do czasu przeczytać Wam wiersz na YouTube’ie. Na początek wiersz, który ma pół tysiąca lat…
Środki wyrazu
Mija rok kontrowersyjnej prezydentury Andrzeja Dudy i jego zwolennicy i przeciwnicy prześcigają się w komentarzach i szafowaniu zaletami i wadami głowy państwa. W dyskusji tej niektórzy mają pretensję do jednego czy drugiego komentatora o użycie zbyt mocnych słów lub zbyt obrazowych porównań.
No ale co począć. Są takie sytuacje, gdy trzeba być wyrazistym. Na przykład jeśli masz garaż w centrum Krakowa, a chcesz mimo to bez przeszkód wyjechać z niego samochodem albo – przeciwnie – zaparkować wracając do domu, nie można przebierać w słowach.
W pogoni za Pokemonami
Nie lubię pisać o czymś, o czym zupełnie nie mam pojęcia, więc przed napisaniem tego wpisu zainstalowałem i odinstalowałem Pokemon Go, a między tymi czynnościami nawet – zaskoczony – znalazłem dwa Pokemony na działce, za której wieczyste użytkowanie właśnie piętnastokrotnie zwiększono mi opłatę. Teraz już chyba rozumiem, czemu.
Pokemon Go to gra na urządzenia mobilne, która łącząc dane z GPS z obrazem z kamery przenosi nas do rzeczywistości wirtualnej, połączonej jednak ze światem realnym. Gracz zasadniczo chodzi po mieście patrząc w ekran smartfona, szukając po okolicy Pokemonów i łapiąc je. Pokemony, które uda się schwytać, można – tak jak w kultowej bajce – trenować i wystawiać do walk z Pokemonami innych trenerów.
Do gry ani nie zachęcam, ani jej nie krytykuję. Niektórzy moi znajomi zaczęli się w to bawić, mnie gry komputerowe nigdy jakoś specjalnie nie wciągały, ale rozumiem, że mogą być atrakcyjne, doceniam też pomysł wykorzystania rzeczywistości rozszerzonej w tak prosty sposób, w dodatku bez wielkich wymagań sprzętowych.
Ale ten przydługi wstęp wynika z prostej przyczyny. Otóż kilka dni temu usłyszałem rozmowę, w której młoda, atrakcyjna dziewczyna, cieszyła się z istnienia Pokemon Go i mówiła, że jej życie wręcz się dzięki tej grze zmieniło i nabrało sensu. Wreszcie nie trzeba siedzieć w domu i nudzić się, wreszcie jest po co wyjść na miasto. Wreszcie można się z kimś spotkać, by podzielić się informacjami i wskazówkami. Wreszcie życie przestało być nudne i bezcelowe.
No tak, a ja początek sierpnia spędziłem w domu, z Andrzejem Bursą, nowym numerem tygodnika Polityka i z dramatem Harry Potter and the Cursed Child, którego premiera miała miejsce w Londynie 31 lipca. Cóż ja mogę wiedzieć o sensie życia albo o tym, jak walczyć z nudą… Na szczęście ta młoda, atrakcyjna dziewczyna może się już ruszyć z domu i nie musi się męczyć w samotności. Gdyby nie Pokemon Go, na pewno nie miałaby dokąd pójść, nikt nie chciałby jej nigdzie zabrać i nikogo by w ogóle nie zainteresowała…