Od paru dni uważnie śledzę zmiany planu zajęć na studiach dziennych na naszym wydziale. Układający plan kolega stosuje – z konieczności – skróty w nazwach przedmiotów.
Domyślnie otwiera mi się plan studentów automatyki i robotyki. Patrzę na ten plan i widzę w poniedziałki dziwny przedmiot. Wykłady z tego przedmiotu jeszcze mnie tak bardzo nie niepokoją, ale ćwiczenia po południu wydają się być bardzo kontrowersyjne.
Ale może to tylko ja mam takie głupie skojarzenia i nie rozumiem (przynajmniej nie w pierwszej chwili), że to po prostu „podstawy eksploatacji maszyn”…
Autor: Marcin Mały
Islam w Opolu
Znani Opolanie zapraszają na marsz przeciwko islamowi w Opolu. Wydaje mi się, że znanym Opolanom, w tym jednemu parlamentarzyście, przydałaby się chyba lepsza znajomość… prawa.
Po pierwsze, jakie właściwie postulaty chcieliby podczas tej manifestacji wyartykułować? Muzułmanie mieszkający w Opolu mają się wyprowadzić czy zmienić wiarę? Zakładam, że życia nikt nie chce im odebrać, ale – śledząc memy na portalach społecznościowych – nie mam pewności.
Po drugie, co by powiedzieli na kontrmanifestację, albo raczej manifestację równoległą „Nie dla chrześcijaństwa w Opolu”? Gdyby na przykład jacyś inni znani Opolanie wyszli na ulice z transparentami „Nie chcemy kościołów w Opolu”, „Biskup i księża do Watykanu” itp.?
Z punktu widzenia prawa, Rzeczpospolita Polska ma Konstytucję, a w niej Rozdział II, regulujący wolności, prawa i obowiązki człowieka i obywatela. Znanym Opolanom (i nie tylko im) polecam lekturę. Konstytucja gwarantuje wolność sumienia i wyznania, a także nakazuje wszystkim obywatelom szanować prawa innych.
Ślub
Wskutek lekkiego korka na skrzyżowaniu blisko świateł wjechałem dzisiaj w środek korowodu weselnego, w którym większość samochodów miała rejestrację zaczynającą się na SMY K. Bardzo się wzruszyłem i jadąc tak w tym korowodzie myślałem o tym, że żadne z nas już smyki i nadszedł czas na coś zupełnie innego.
Zauważyłem w kilku sprawach, że już nie sposób uchodzić za smyka. Choćbym próbował się powygłupiać, odbierany jestem – zupełnie wbrew swoim intencjom – jako kontestator manifestujący poważne stanowisko. Gdy przyłączę się do jakiejś akcji, nawet i prześmiewczej, nie jestem już błaznem, lecz mentorem. Stałem się zakładnikiem wyborów dokonanych w przeszłości, nie umiałbym już odnaleźć drogi do skrzyżowań, na których musiałem się zdecydować, czy skręcić w lewo czy w prawo.
Nam wszystkim, którzy nie możemy już być smykami, na nowej drodze życia winszuję serdecznie i trzymam za nas kciuki.
Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed pięciu lat.
Rekordowe bzdury
Z większością najczęściej powtarzanych bzdur na temat uchodźców z Syrii świetnie sobie poradził mój znajomy z Twittera w swoim bardzo profesjonalnym wpisie internetowym. Lepiej od niego na pewno tego nie zrobię i nawet nie próbuję.
Ale po prostu muszę się podzielić brednią, przez którą ćwiczę mięśnie brzucha od kilku dni, a która to brednia padła na antenie jednej z ogólnopolskich telewizji. Otóż, jak się tam dowiedziałem, uchodźcy z Syrii nie przyjadą do Polski nie dlatego, że to nie jest ich kraj docelowy i że nie po drodze im przez Polskę do Niemiec czy Szwecji (naprawdę?). Nie przyjadą dlatego, że granica Polski jest naturalną barierą geograficzną trudną do pokonania. Trzeba przejść przez wysokie, niebezpieczne góry, co całkowicie przerasta możliwości uchodźców.
Tak, taki dwudziestoparoletni Syryjczyk, który właśnie się pobił na granicy węgierskiej z policją, a wcześniej przepłynął na pontonie przez Morze Śródziemne, na pewno nie da rady przejść przez te polskie łańcuchy górskie, przez przełęcze pomiędzy nimi, a jak zobaczy Bieszczady, Beskidy czy Sudety, to się po prostu ze strachu posika w majtki.
Z litości dla dziennikarki nie podam jej imienia i nazwiska ani stacji, dla której pracuje.
Google dla uchodźców
Jeśli nie używacie przeglądarki Google Chrome, pewnie nie wyświetlił Wam się dyskretny, ale przejmujący komunikat, zachęcający do finansowego wsparcia organizacji pomagających uchodźcom.
Ci, którzy używają Chrome’a, otrzymują od Google propozycję nie do odrzucenia. Google podwaja każdą darowiznę. Gdy zajrzałem tam rano, mieli 20 milionów złotych. Teraz mają 34 miliony.
Póki co, nie podarowałem za pośrednictwem Google nic, ale zapisałem się do Amnesty International i opłaciłem składkę członkowską. A teraz trzeba zakasać rękawy.
Cool Hand Luke, 1967
Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed dziewięciu lat. Jestem na urlopie, to odgrzewam kotlety. A przy okazji, to miłe wspomnienia z pracy w szkole, z której odszedłem.
Oglądamy sobie prehistoryczny dla moich uczniów film z Paulem Newmanem, Cool Hand Luke, film sprzed 40 lat. Akcja filmu rozgrywa się w więzieniu, główny bohater jest skazany na dwa lata za niszczenie mienia publicznego. Jak na dzisiejsze czasy życie więzienne wydaje się mocno „ugrzecznione”, specyficzny więzienny język pozbawiony jest wulgaryzmów, układy pomiędzy więźniami i strażnikami wydają się wręcz stereotypowe, nic szokującego dla kogoś, kto żyje w XXI wieku i ogląda w dzienniku migawki z Abu Ghraib.
Dla większości kilkunastoletnich uczniów ten film jest nudny. Nic ich w nim nie szokuje, brak widowiskowych efektów specjalnych, nawet przy pościgu za zbiegiem z więzienia. Dlaczego ten film szokował 40 lat temu? Może dlatego, że pokazano ludzi w zakładzie karnym jako ludzi, którzy mają swoje wartości, swój honor. Nie ma wśród nich potworów, degeneratów, widzimy w nich ludzi, nie przestępców. Takie patrzenie na świat musiało odbiegać od stereotypu w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Skazaniec buntuje się przeciw autorytetom więziennym, ale w gruncie rzeczy to on stoi od nich moralnie wyżej, to on ma bardziej szczytne ideały, to on – zbuntowany przeciwko Bogu i sprawiedliwości – jest paradoksalnie czystszy, piękniejszy, lepszy.
Tylko dwóch uczniów dotrwało do końca filmu, by z tego gąszczu monotonnych dialogów łamaną angielszczyzną, z tych sentymentalnych przyśpiewek o plastykowym Jezusie, z tych małonakładowych scen, które każdy współczesny reżyser okrasiłby mnóstwem widowiskowych efektów specjalnych, wyłuskać sens. Sens godny naśladowania, mogący się stać inspiracją na całe życie.
Mamy rok 2006. Osiem nominacji do Oscara dostała melancholijna opowieść o romansie dwóch biseksualnych cowboyów, Brokeback Mountain. Od wielu miesięcy media prawicowe i katolickie ostrzegają przed relatywizmem moralnym, grzmią o zepsuciu członków Akademii, w przededniu rozdania Oscarów niektóre programy poświęcone kinematografii starają się zapełnić sto procent audycji relacjami z premiery filmu Jan Paweł II, byle nie zostało ani chwili czasu na wspomnienie o nominacjach do Oscara i zbliżającej się uroczystości rozdania statuetek. Zastanawiam się, czy za czterdzieści lat, gdy będę na emeryturze, jacyś nastolatkowie na kółku filmowym obejrzą Brokeback Mountain nie widząc w tym filmie nic szokującego i będąc w stanie dostrzec niesamowite górskie pejzaże, przepiękne sceny z pasterskiego życia, a przede wszystkim wyjść z tego filmu z inspiracją, by żyć dobrze, by nikogo nie ranić, i by kochać ludzi dopóki jest to możliwe.
W życiu warto jest nie tylko patrzyć i słuchać, ale także widzieć i słyszeć. Z najpiękniejszej i najmądrzejszej sprawy można przy pomocy efektów specjalnych zrobić tandetny horror, czego dobitnym przykładem była chyba Pasja Mela Gibsona. Film głupi i tandetny, sprowadzający ewangelię do prymitywnych zupełnie emocji widza. Tak samo jak można piękny film o całym życiu, o miłości, zaufaniu i burzy poglądów zrobić nie wychodząc z jednego jedynego pomieszczenia, jak w Twelve Angry Men Sidneya Lumeta z 1957.
Posprzątane
Latem przez las przeszła jakaś potworna nawałnica, która ogołociła olbrzymie jego połacie. W miejscach, gdzie dawniej były gęste chaszcze, są teraz… polany. Trwa wyżynanie i sprzątanie, a później podobno będą sadzone młode drzewka.
Tak czy inaczej, odszedłem ze szkoły w samą porę. Latami chodziliśmy się fotografować z maturzystami na przewróconym drzewie na samym środku lasu, a tu okazuje się, że drzewo… sprzątnięto.
Nie chce się wierzyć, że to jest to samo miejsce.
Drzewo wagarowicza, na samym szczycie, pod którym swego czasu ci sami panowie fotografowali się przy i na Daewoo Tico, pozostało nietknięte. Wokół niego jednak już nie las, a same polany. No cóż, jak to mówi Janina (a może Bob Dylan?), the times they’re a changing… A komu się to nie podoba, ani się obejrzy, a zostanie złamany niczym zapałka, albo niczym to drzewo (ten sam los spotkał setki albo i tysiące drzew w całym lesie).
Narodowe czytanie
Z Twittera Agnieszki Gozdyry dowiedziałem się o tym, że wymiar sprawiedliwości w Iranie – przynajmniej w niektórych aspektach – wydaje się być bardzo innowacyjny i chyba rewolucyjnie skuteczny. Metodami stosowanymi przez tamtejszego sędziego zachwycają się media we Frankfurcie, Krakowie i Londynie.
Qasem Naqizadeh, sędzia z miasta Gonbad-e Kavus w Iranie, korzystając z przyjętej niedawno w Iranie ustawy, która dopuszcza możliwość wydania przez sędziego „alternatywnego wyroku”, nakazuje skazanym kupić i przeczytać pięć książek. Skazani mają następnie streścić te książki, by udowodnić sędziemu, że kara została wykonana, a zakupione przez nich egzemplarze trafiają do lokalnych więzień. „Kara czytania” jest orzekana w stosunku do osób skazanych za drobne przestępstwa, nastolatków i osób wcześniej niekaranych. Ten sposób kary pozwala uniknąć nieodwracalnych skutków pobytu w więzieniu dla osadzonych i ich rodziny, a także przekłada się na zmniejszenie liczby bójek w więzieniach, w których – dzięki przekazaniu książek i zwiększeniu czytelnictwa osadzonych – atmosfera znacząco się uspokaja.
Od paru dni czytam „Atlantydę pod Krakowem” Anny Zając. Powieść dość szumnie porównywana do „Kodu Da Vinci” Dana Browna, popularna ostatnio w naszej okolicy, wciągnęła mnie bardzo. Miło jest poczytać sobie o czymś, co dzieje się w miejscach, w których codziennie się bywa, przez które się przejeżdża, albo w których ma się wielu znajomych. Wydaje mi się jednak, że nie jest to literatura dorównująca Danowi Brownowi, a i tego, choć mam miłe wspomnienia z czytania „Kodu” podczas pobytu w Paryżu, na najwyższej półce w księgarniach bym nie postawił.
Ale wydaje mi się, że od irańskiego wymiaru sprawiedliwości, mimo wszystko, można się czegoś nauczyć. Trzeba czerpać z wszystkich możliwych źródeł…
9 lat, czyli amnezja
Dziewięć lat temu większość moich znajomych nagle wyjechała z Polski. Część wyjechała już wcześniej, część wyjeżdżała przez kolejne kilka lat. Ale dziewięć lat temu był to problem na tyle poważny, że często pisałem o tym na blogu, a i sam zastanawiałem się nad wyjazdem. W jednym z wpisów pojawiła się taka – niezwykle wymowna – grafika.
Po upadku rządu (swoją drogą mało kto pamięta, ale posłowie PiS mieli wtedy obowiązek głosować za obaleniem własnego rządu i głosowali za uchwałą o iście kuriozalnej treści), część moich znajomych wróciła, część została. Znam ludzi, którzy mówią, że po ponownym dojściu do władzy tej partii, wyjadą ponownie. Ale nie o tym chciałem napisać.
Chciałem napisać, że było mi bardzo miło, zwłaszcza w kontekście ostatniego wpisu, gdy w internecie zacząłem przypadkowo spotykać banery takie, jak poniższe.
Z tego co rozumiem, w sobotę 12 września tego roku spotykamy się w co najmniej kilku miejscach naszego kraju, by pokazać, że nie wszyscy jesteśmy zwolennikami Hitlera i Himmlera. W Warszawie, Krakowie i Poznaniu na pewno.
Czkawka
Lubicie się wzruszyć od czasu do czasu? Powinniście dzisiaj być na dworcach kolejowych w Monachium albo we Wiedniu. Tłumy ludzi poszły tam przywitać imigrantów z Syrii, niechcianych w krajach Ksenofobicznej Czkawki, przepraszam, Grupy Wyszehradzkiej. Niemcy i Austriacy witali przybyłych Syryjczyków oklaskami, przybijając „piątki”, wręczając im kanapki, wodę mineralną, karty telefoniczne i kody dostępu do internetu. W ciągu ostatniej doby do Monachium przyjechało podobno około 10 tysięcy Syryjczyków.
Papież Franciszek wezwał wprawdzie wspólnoty katolickie w całej Europie, by każda parafia i każdy klasztor przyjęły pod swoje skrzydła chociaż jedną rodzinę uchodźców, ale my – jak wiadomo – jesteśmy od lat bardziej papiescy od papieża. I tak jak Polacy kochają Jana Pawła II, ale są za karą śmierci, tak samo chodzą do kościoła co niedziela, ale imigrantów z Syrii w najlepszym wypadku odesłaliby z powrotem do ich ogarniętego wojną kraju, a zasiłki socjalne opłacane z podatków Anglików i Niemców zatrzymaliby wyłącznie dla siebie. W bardziej skrajnej, ale niestety wcale nie rzadkiej wersji swojej nienawiści do obcych, cieszą się ze śmierci każdego uchodźcy.
Boją się islamskiego terroryzmu, a sami demonstrują fobie gorsze od tych, które rozpętały II wojnę światową. Jak dla mnie, to jest niestety kolejny powód, by się wypisać z tego narodu.