Byłe Lajciki


Tak, z tymi „lepszymi” też poszedłem do lasu. A także, co najważniejsze, na naszych ostatnich lekcjach Ci „najlepsi” zlali się w jedno z tymi pozostałymi.
Rozdanie świadectw w klasach maturalnych dopiero za kilka dni, ale rok szkolny tak naprawdę już się skończył. Niektórzy maturzyści w ogóle już nie chodzą na lekcje, bo są już sklasyfikowani i mają co innego do roboty. Niektórzy, tak jak Marcin, byli obecni na prawie wszystkich moich lekcjach w minionym tygodniu: i w swojej grupie, i w drugiej grupie swojej klasy, i w innych klasach maturalnych, a nawet na kilku godzinach lekcji w klasach pierwszych.
Jeden z moich maturzystów powiedział mi ostatnio, że nie wie, jak sobie on i jego koledzy dadzą radę beze mnie, taki dla nich jestem dobry, niczym ojciec, którego nawiasem mówiąc kilku z nich nie ma. Trochę przesadził. Tak naprawdę to ja też nie wiem, jak sobie bez moich maturzystów poradzę. Tych z Liceum Ogólnokształcącego, tych z Technikum Agrobiznesu, tych z Technikum Mechanizacji Rolnictwa i tych z Technikum Mechanicznego. Nigdy jeszcze nie miałem tylu maturzystów na raz.
Nigdy nie zapomnę Magdy, Małgosi, Kasi, Ani, Wojtka czy Sebastiana z LO, Leszka, Michała, Tomka czy Sebastiana z TMR, Michała i Wojtków z TA, mam nadzieję pamiętać o wielu innych osobach, których nie wymieniłem z imienia, ale szczególnie wiele wzruszeń zawdzięczam panom z Technikum Mechanicznego i w miniony piątek kosztowało mnie wiele wysiłku, by nie rozpłakać się wchodząc na drugi segment i widząc, jak wielu z Was przyszło tego dnia na angielski. W jednej z klas maturalnych była tego dnia jedna osoba, w innej było sześć osób. U Was, na spodziewanych trzynaście osób w grupie przyszło Was… dwudziestu.
Nie wiem, czyim sukcesem jest tegoroczna klasa maturalna Technikum Mechanicznego: Eli, Waszej wychowawczyni, Waszych rodziców, Was samych? Nie wiem, czy ja mam w tym jakiś maleńki udział? Ale głęboko wierzę, że mimo głębokich podziałów, jakie Was dzielą, jesteście jednym z najwspanialszych roczników i zespołów klasowych, jakie opuszczają naszą szkołę. Wspominając spędzone w naszej szkole 11 lat pamiętam tylko jedną podobną klasę – klasę Andrzeja, do której chodził Grzegorz, obecnie nauczyciel w naszej szkole.
Wiem, czemu zawdzięczam 150% frekwencji na naszej ostatniej lekcji. Zapewniam Was, że będę o tym pamiętał w poniedziałek, podczas rady klasyfikacyjnej, za rok, przy wystawianiu stopni młodym, za lat trzydzieści, kiedy będę odchodził na emeryturę. Te wczorajsze dwie lekcje w czwartej klasie Technikum Mechanicznego były jednym z najbardziej wzruszających momentów mojego życia, jestem Wam za nie niezmiernie wdzięczny i nigdy ich nie zapomnę.
Byłbym ostatnim łachudrą, gdybym zapomniał o tym retorycznym pytaniu, jakie zadał mi wczoraj na pożegnanie Arek. Wiem, że odpowiedź, jaką ode mnie usłyszał, była odpowiedzią, jakiej się spodziewał. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by spełnić jego oczekiwania. Bez względu na to, ile się ma na mandaty, tak elitarnym autobusem nie jeździ się na gapę.

Taksówkarze

Tomek, Leszek i ja oglądamy „Taksówkarza” z Robertem De Niro. Jest taka scena, w której Travis siedzi z kolegami w barze i pozornie są pochłonięci rozmowami o tak zwanej dupie Maryny, ale wpatrujący się w musującą w szklance aspirynę Travis jest tak naprawdę sam. Jest zupełnie gdzie indziej. I trochę tak samo jest z Tomkiem, Leszkiem i ze mną.
Każdy z nas w zgiełku towarzyskich rozmów lub służbowej wymiany komunikatów jest samotny jak Travis i z wolna odbija mu korba. Każdy ma jakąś Betsy, która w gruncie rzeczy nie ma nic wspólnego z ideałami, jakie w niej postrzegamy. Każdy z nas spotyka od czasu do czasu jakiegoś Palantine’a, który zdaje się przez chwilę reprezentować to, o co walczymy i czego pragniemy, a po chwili rozumiemy, że z jego ust wydobywa się jedynie bełkot i pustosłowie, a jego ręce zamiast pracować uczciwie grzebią po obcych kieszeniach. I każdemu się wydaje, że w mniejszym czy większym stopniu rozumie, na czym polega zło świata i co nie jest takie, jakie być powinno, w otaczającej nas rzeczywistości. Każdy sądzi, że zna taką Iris, której należałoby pomóc, a – co gorsza – tkwi w głębokim przekonaniu, że jest w stanie to zrobić.
Tomek, Leszek i ja nigdy nie będziemy w stanie pomóc sobie wzajemnie w posprzątaniu tego, co każdy z nas chciałby posprzątać. Nie pojmiemy do końca nigdy, dlaczego każdy z nas odstaje i czemu bywa, że wyje nocami do księżyca zamiast spać. Każdy z nas w tłumie ludzi pozostaje sam na sam ze swoją samotnością.
Ważne, żebyśmy w przeciwieństwie do Travisa nie uwierzyli w nieomylność własnych sądów i w swoje nadludzkie możliwości. Świadomość istnienia innych samotnych bojowników, których rozterek, taktyki, twierdz i trofeów nigdy do końca nie pojmiemy, powinna nam kazać z większym dystansem patrzeć na gorycz własnych porażek i zmagań ze światem.
I ważne, żebyśmy – zanim wyruszymy na walkę ze światem – zapanowali każdy nad samym sobą. Jak Marcin, który nie ogląda z nami „Taksówkarza”, a ten film jest przecież także i o nim. Marcin studiuje w domu techniki panowania nad swoim duchem i ciałem, jakie stosował Bruce Lee. Tomek, Leszek i ja też powinniśmy panować nad sobą, a wówczas żaden z nas, taksówkarzy, nie skończy krwawą jatką, a list od rodziców Iris i tak przyjdzie.

Przykład idzie z góry

Rada Wydziału Nauk Pedagogicznych i Wydziału Stosowanych Nauk Społecznych Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie uznała politykę edukacyjną prowadzoną przez obecne kierownictwo resortu edukacji z Romanem Giertychem na czele za sprzeczne ze współczesną wiedzą pedagogiczną i psychologiczną.
Opinia Rad Wydziałów pokrzepiła mnie bardzo i dodała mi otuchy, że nie jestem wariatem osamotnionym w moim braku zrozumienia dla faktu, że pan Giertych nie znalazł dotąd dla siebie miejsca pracy, w którym mógłby wykazać się większymi kompetencjami i lepiej spożytkować swoje liczne talenty.
Przykład jednak idzie z góry, także i zły. Jakiś czas temu w osłupienie wprawił mnie głos pana ministra, by wolontariatem karać młodzież nieprzystosowaną i uczynić z pracy społecznej piętno i brzemię do dźwigania. Grzeczne zachowanie i posłuszeństwo miałyby być kluczem do zrzucenia z siebie tego piętna.
Mam wrażenie, że podobnego pomieszania w hierarchii wartości dopuściliśmy się w naszej szkole wczoraj, w ostatnim dniu nauki przed świątecznymi feriami. Z uwagi na niską frekwencję w niektórych starszych klasach po trzeciej godzinie lekcyjnej młodzież – w nagrodę za to, że przyszła tego dnia do szkoły – została puszczona do domu. Mam nieodparte wrażenie, że w jednoznaczny sposób pokazaliśmy nagradzanym uczniom, że doceniając ich nadludzkie poświęcenie zrzucamy z nich ciężkie brzemię tej potwornej nauki i wybawiamy ich od zła wszelkiego w postaci czterech lekcji.
Miałem tego dnia mieć jeszcze trzy godziny w dwóch klasach pierwszych – w jednej z klas było trzech nieobecnych, w drugiej dwóch. Frekwencja właściwie normalna. Panowie zostali wybawieni od spotkania z diabłem wcielonym, czyli ze mną.
Nieliczna grupka maturzystów z klas maturalnych mimo odwołanych lekcji została ze mną jeszcze na bardzo owocnym fakultecie, większość jednak korzystając z otrzymanej nagrody pojechała do pewnej dość popularnej pośród uczniów speluny, której nazwy nie wymienię, bo byłaby to niczym niezasłużona reklama.
Miejmy nadzieję, że kierownictwo resortu zacznie się odrobinę bardziej liczyć ze współczesnym stanem wiedzy pedagogicznej. Przydałoby się, żeby konsultowało się z autorytetami w dziedzinie pedagogiki i psychologii zamiast przyglądać się badaniom opinii publicznej przeprowadzanym na reprezentatywnej grupie ogółu populacji. Może zamiast wymyślać sposoby na utrzymanie swojej partii powyżej progu wyborczego ministrowie mogliby się zajmować sprawami swojego ministerstwa? Może w ogóle zamiast polityków w resorcie zasiedliby jacyś specjaliści, bo inaczej to całkiem już pogłupiejemy i zaczniemy naszej młodzieży puszczać sygnały jeszcze mocniej godzące we wspólne interesy szkoły, uczniów, rodziców i nauczycieli.

Niech szkoła uczy

W archidiecezji częstochowskiej, w tym w samej Częstochowie, buduje się dużo kościołów. Z istniejących parafii wydziela się nowe parafijki i promuje się budownictwo sakralne. Znam przynajmniej kilku księży, którzy w prywatnych rozmowach niepokoją się o finanse swoich parafii w przyszłości, a niektórzy już teraz czują nóż na gardle. U cioci na imieninach nigdy jednak nie robiłem z tego tragedii. Gdy w rozluźnionej kilkoma kieliszkami atmosferze wierni – o wiele bardziej wierni kościołowi katolickiemu ode mnie – zaczynali nadawać na bezmyślne ich zdaniem rozpasanie budowlane, powtarzałem zawsze to samo: jest koniunktura, opłaca się budować, niech budują. Nakręca się rynek artykułów budowlanych, jest praca dla setek ludzi, powstają okazałe gmachy o potencjalnie rozmaitym zastosowaniu. Jeśli w przyszłości wspólnot parafialnych nie będzie stać na utrzymanie tych gmachów, znajdą się dla nich nowe cele, kościół je wynajmie albo sprzeda, zyskają na tym wszyscy. Jest wolność i jeśli kogoś na to stać, aby budował, niech – w zgodzie z planem zagospodarowania przestrzennego i wszelkimi innymi przepisami – buduje.
Naszego ministra niby od edukacji zabolało w ostatnich dniach, że w Europie buduje się więcej meczetów niż kościołów. Boże mój, że też minister musi się zajmować takimi sprawami, jakby to w polskiej szkole nie było co robić. Muzułmanie w Kordobie nie mogą się doprosić nawet o ekumeniczne modły w jednym ze swoich najbardziej reprezentacyjnych europejskich meczetów, obecnie wykorzystywanym przez katolików, czemuż by mieli nie budować świątyń tam, gdzie wspólnota lokalna tego potrzebuje i stać ją na to?
Niechże by minister zajął się swoim resortem zamiast strofować europejskie wspólnoty religijne i zagraniczne instytucje. Bo w polskiej szkole trzeba zaprowadzić porządek, a tu tymczasem ogarnia ją chaos i apatia wraz z każdym sprzecznym sygnałem płynącym z resortu. Najpierw podpisałem się pod pismem, że w żadnym wypadku nie zostawię dzieci samych w klasie, potem podpisałem się pod pismem, że będę izolował jedne dzieci od drugich i z jednymi będę czekał na przybycie iluś tam różnych służb, a z drugimi nie.
W ostatnich dniach już miałem pewną nadzieję, że ministerstwo stanowczo zajmie się uporządkowaniem własnego resortu i przestanie bałaganić w szkole: minister ukarał osobę w swoim departamencie odpowiedzialną za tropienie nauczycieli i uczniów zajmujących się działalnością charytatywną, minister zapowiedział, że w szkole w miejsce propagandy homoseksualnej pojawi się nauka.
Miałem nadzieję, że jakoś to wszystko powoli zacznie wracać do normy. Pozwoliłem sobie nawet ostentacyjnie w tak zwanym „dniu wagarowicza” prowadzić lekcje. Podczas gdy część młodzieży pozostała w szkole tylko po to, by na sali gimnastycznej uczestniczyć w różnego rodzaju konkursach i wygłupach (na przykład oglądać taniec jakiegoś bliżej mi nieznanego transwestyty z drugiej klasy i wybrać go następnie na najmilszego chłopaka w szkole), maleńka garstka dobrowolnie poświęciła ten czas na próbną maturę ustną z angielskiego, a następnie na fakultet, na którym wytrwali do godziny szesnastej.
Myślałem, że będzie spokój, że zrobi się już normalnie, ale gdzie tam… W ciągu jednego tygodnia dostaliśmy dwa sprzeczne sygnały – najpierw stanowcze NIE dla marnowania czasu w szkole na propagowanie homoseksualizmu, potem stanowcze TAK na marnowanie czasu w szkole na propagowanie poglądów pro-life. W nadchodzącym tygodniu znowu zamiast się uczyć, mamy krzewić – tym razem szacunek – dla życia poczętego. Tak jakby moim dwudziestoletnim chłopom, z których dwóch właśnie pospiesznie robi kurs przedmałżeński, bo „wpadli” i mają już wyznaczone daty ślubu, trzeba było tłumaczyć cokolwiek w tej kwestii.
Wiara w magiczne znaczenie akademii, apeli i pochodów wydaje się być zupełnie irracjonalna. Polscy politycy w marzeniach o spełnieniu się swoich antyutopijnych wizji starają się wiernie naśladować marzenia towarzyszy z PRL-u, nie nauczyli się niczego z klęski jednego totalitaryzmu i próbują budować drugi.
Towarzysze! Wyrzućmy wreszcie politykę ze szkoły! Pan minister albo niech sobie uprawia politykę poza resortem, albo niech – skoro już musi w resorcie pozostać – zajmie się jego problemami. Na przykład wielu nauczycieli nie wie, jakie będą procedury przeprowadzania matury ustnej z języka obcego. Egzamin ma się odbywać według rozporządzenia podpisanego przez ministra, a potem uchylonego przez Trybunał Konstytucyjny. W ubiegłym roku na dodatkowych szkoleniach uzupełniających nauczyciele byli uświadamiani w kwestii szczegółowych procedur przeprowadzania egzaminu: kto przewodniczy, kto pyta, kto notuje, jak należy pytać. W tym roku skład komisji – zgodnie z ministerialnym rozporządzeniem – zmienił się. Procedury ciężko jest znaleźć, zresztą kto by tam szukał czegoś na stronie MEN, gdzie pełno jest polityki partyjnej i kultu wodza. Matura już za kilka tygodni. A matura obecnych drugoklasistów? Zgodnie z prawem z jej formułą powinni byli zostać zapoznani na początku tego roku szkolnego, ale przecież nie wiadomo zupełnie, czy zapoznawać ich z maturą według rozporządzenia ubiegłorocznego (uchylonego przez Trybunał), czy też sprzed dwóch lat? To jest problem dla ministra edukacji, nie to, ile meczetów buduje się w Europie.
Niech katolicy budują kościoły katolickie, muzułmanie meczety, nauczyciele niech uczą, a ministrowie edukacji niech interesują się szkołą i pomagają jej.
Kierując się zdrowym rozsądkiem obiecuję, że jeśli w mojej szkole przepadnie kolejny dzień nauki i ktoś będzie propagował zmiany w prawie aborcyjnym, na pewno – podobnie jak w dzień wagarowicza – zagospodaruję jakoś czas zboczeńcom, których nauka interesuje bardziej niż uleganie ideologizowaniu.

Godzina wychowawcza

Łukasz – głównie z powodu mojej osobistej konsekwencji w stawianych mu wymaganiach – nie przystąpi w tym roku do matury. Teraz Łukasz martwi się o swoich młodszych kolegów, pierwszaków, że za parę lat wszyscy oni pójdą w jego ślady. No bo jeśli w poniedziałek będą jeździć na pielgrzymkę, we wtorek na patriotyczny piknik, w środę odwiedzać lokalne miejsca pamięci, a w czwartek, tak jak wczoraj, odbywać się będą zamiast lekcji debaty o przeciwdziałaniu przemocy, to na przygotowanie do matury zostaje im tylko piątek.
Jakkolwiek by to śmiesznie nie zabrzmiało, ten dwudziestoletni uczeń technikum, z oceną niedostateczną na koniec roku także z języka polskiego, złapał się wczoraj za głowę, gdy po wejściu do jego klasy obwieściłem panom, że teraz zamiast uczyć się angielskiego, podobnie jak cała nasza szkoła, poświęcimy godzinę lekcyjną na przeprowadzenie specjalnej godziny wychowawczej na temat zapobiegania przemocy, będziemy pogłębiać więzi pomiędzy sobą i starać się, aby w naszej szkole było bezpiecznie i miło.
Po pierwszych kilku minutach lekcji realizowanej zgodnie ze scenariuszem otrzymanym przez wszystkich nauczycieli od pedagoga szkolnego panowie poinformowali mnie, że bez cienia wątpliwości rozminąłem się z powołaniem i że powinienem być księdzem, ale atmosfera zrobiła się bardzo sympatyczna. W klimacie kompletnego zaufania zaczęliśmy się wzajemnie przepraszać za różne krzywdy, które wyrządziliśmy sobie przez ostatnie cztery lata. Apogeum szczerości osiągnęliśmy chyba w momencie, w którym Tomek przyznał się Marcinowi, że w pierwszej klasie ukradł mu kanapkę z serem. Andrzej wybaczył mi wspaniałomyślnie to, że kiedyś tak szybko przesadziłem go z miejsca na miejsce, że nie zdążył nawet użyć do tego celu własnych nóg. Wszyscy uderzyliśmy się w piersi przypominając sobie, jak zmuszaliśmy dwóch kolegów z klasy (z których jeden nie zniósł presji i przeniósł się do technikum w centrum Krakowa) do tego, by się myli.
Zrobiło się błogo, słodko i podniośle. Mogliśmy dzięki temu przejść do czynienia postanowień. Rozdałem panom kartki, na których każdy z nich napisał co najmniej pięć rzeczy, które zobowiązuje się robić, by jemu i jego kolegom z klasy było od tej pory w szkole przyjemniej i bezpieczniej. Zważywszy, iż panowie są już właściwie na wylocie, niektórzy z nich podeszli do problemu bardzo nieodpowiedzialnie i napisali na przykład, że będą zabierali alkohol i papierosy młodszym kolegom, by uchronić ich przed nałogami. Niektórzy postanowili, że już nigdy przenigdy nie będą nikomu kraść kanapek, albo że będą grzecznie tłumaczyć kolegom i koleżankom, by nie używali w ich obecności wulgaryzmów, ponieważ takie zachowanie dręczy ich psychikę.
Ale w tych anonimowych deklaracjach było też sporo wypowiedzi bardzo ciekawych i świadczących o tym, że jest jeszcze jakaś nadzieja dla zdrowego rozsądku, a polska edukacja wyjdzie może kiedyś z tej paranoi, która ją ogarnęła w minionych miesiącach.
Panowie okazali się bardzo nietolerancyjni dla pijaństwa w szkole, pomimo że jeden z nich jeszcze dzień wcześniej przyszedł do szkoły z kieliszkiem w kieszeni kurtki. Wielu z nich napisało, że należy bezwzględnie wyrzucać ze szkoły uczniów pijących na jej terenie bez względu na to, ile mają kasy i jakie funkcje publiczne pełnią ich rodzice. Szczególnie surowym należy być wobec uczniów z młodszych klas, którzy są niepełnoletni, bo skoro już w pierwszej klasie wydaje im się, że mogą wszystko, to co dopiero będzie w trzeciej czy czwartej. Radzie pedagogicznej oberwało się w wielu wypowiedziach za to, że przyjmuje do szkoły kogoś, kogo dwa dni wcześniej wyrzuciła.
Oberwało nam się też solidnie za to, że organizujemy jakieś bzdurne debaty o przemocy i lekcje wychowawcze zamiast uczyć, a w ogóle to zamiast walczyć z przemocą powinniśmy się najpierw zastanowić sami nad sobą. Jeden z uczniów został przez nas podobno ostatnio zmieszany z błotem tylko i wyłącznie za to, że powiedział w telewizji to, co myśli. Takie ograniczanie swobody wypowiedzi bardzo się uczniom nie podoba.
Lekcja musiała chyba należeć do niezwykle udanych, ponieważ gdy wróciłem od pedagoga szkolnego, której zaniosłem na przerwie owoc naszej pracy, zastałem moich panów w widocznej na poniższym zdjęciu pozie, trzymających się za ręce, słuchających przez radio katechezy, i powtarzających gremialnie: „Miłość! Przyjaźń!”. Mimo pełnego sukcesu, jaki odnieśliśmy podczas tej lekcji w pogłębianiu więzi wzajemnych, postanowiliśmy tę godzinę wychowawczą odrobić w przyszłym tygodniu przychodząc w jeden dzień na siódmą rano i robiąc zwykłą lekcję angielskiego.

Odpowiedzi na pytanie: „Co mogę zrobić, aby innym w mojej klasie żyło się lepiej?”.
Z kartek zebranych od uczniów:

– będę się myć i bardzo grzecznie nakłaniać do mycia się;
– nie będę używał wulgaryzmów wobec swoich kolegów;
– nie będę obojętny wobec pijaństwa w szkole, ostatnio uczniowie przesadzili i właściwym było to, że ich wyrzucili, inaczej czuliby się bezkarnie;
– będę uspokajał rozgniewanych kolegów;
– będę stawał w obronie słabszych;
– będę doceniał pracę nauczycieli;
– nie będę kablował na innych kolegów;
– nie będę tolerował pijaństwa w szkole;
– będę bardziej szanował nauczycieli, abyśmy żyli z nimi w zgodzie;
– nie będę dokuczał kolegom, nawet temu zjebowi ***;
– będę zabierał alkohol młodszym, aby nie pili;
– będę się uśmiechał i będę radosnym człowiekiem dla kolegów;
– będę pomagał kolegom w nauce;
– w tych ostatnich tygodniach szkoły mogę się postarać i pomóc w wychowaniu młodszych kolegów.

Szkoła – w poszukiwaniu definicji

Staramy się jak możemy spełniać oczekiwania ministerstwa i w naszej szkole zajmujemy się już prawie wyłącznie wychowaniem patriotycznym i religijnym, a także przeciwdziałaniem przemocy. Dzisiaj mieliśmy na przykład zamiast lekcji imprezę ku czci powstańców styczniowych w oddalonym o dwadzieścia kilometrów od szkoły pięknym szczerym polu na skraju lasu. Nasi uczniowie dowiedzieli się na tej imprezie bardzo dużo ciekawych rzeczy. Na przykład panowie z maturalnej klasy Technikum Mechanizacji Rolnictwa powiedzieli mi, że powstanie styczniowe to było takie coś, że „tłukli się tu jacyś ludzie i to było jeszcze przed drugą wojną światową”. Podobno ci staruszkowie, co stali z przodu po prawej stronie, to byli właśnie weterani pamiętający czasy powstania styczniowego (mamy rok 2007, jakby ktoś to czytał po latach). Ta pani co się podpierała balkonikiem to ponoć była wdowa po tym Langiewiczu czy jak on tam się nazywał.
Ta wyjazdowa akademia rozpoczęła się hymnem państwowym i odbyła bez żadnych ekscesów, ponieważ piwo skończyło się w okolicznych sklepach na pół godziny przed początkiem imprezy. Co zaradniejsi uczniowie, którzy przyjechali na imprezę własnymi samochodami, natychmiast się rozjechali w cztery strony świata i tyle ich było widać. Wiadomo przecież, że taki samochód mieści zazwyczaj pięć osób, z czego przynajmniej cztery czują się pasażerami uprawnionymi do spożywania wszelkiego rodzaju płynów. Ci mniej zaradni zostali i zadowolili się bigosem ze szkolnej wyjazdowej stołówki (wegetarianie mieli kanapki).
Większość moich obecnych obowiązków służbowych to lekcje w klasach maturalnych, z czego sporą część notorycznie przeznaczamy na wychowanie w duchu zgodnym z wytycznymi ministerstwa oświaty. W ubiegłym tygodniu w poniedziałek pojechaliśmy na pielgrzymkę maturzystów do Częstochowy – na oko jedna trzecia licealistów i uczniów technikum z naszej diecezji zmieściła się w bazylice na Jasnej Górze, pozostałe dwie trzecie czmychnęły czym prędzej na Rynek Wieluński do knajpy. Kto miał szczęście, poszedł w dobrą stronę i dotarł w Trzecią i Drugą Aleję, gdzie knajp jest trochę więcej.

Mnie udało się zmusić kilku panów z Technikum Mechanicznego do tego, by – skoro już naprawdę nie chcą uczestniczyć w drodze krzyżowej (bo głodni byli zwyczajnie) – obejść przynajmniej jasnogórskie wały i sfotografować się na tle armaty.

Potem odwiedziliśmy na chwilę mojego Tatę, który szczęśliwym zbiegiem okoliczności jest zamieszkałym tuż pod Jasną Górą absolwentem mechanika z lat czterdziestych ubiegłego stulecia i który opowiedział moim uczniom, jak to z narażeniem własnego i kolegów z wojska życia uczył się angielskiego w pierwszych latach Polski Ludowej.

We wtorek fakultet przepadł, ponieważ mieliśmy spotkanie z tak zwaną „trójką Giertycha”, jutro przepadnie, ponieważ mamy specjalną, nadzwyczajną radę pedagogiczną mającą uchwalić tak zwany program naprawczy (tak jakby nasza szkoła nie radziła sobie dotąd z niczym i wszystko trzeba teraz będzie naprawiać). Dzisiaj nasi uczniowie oddali się modlitwie i wychowaniu patriotycznemu, więc niektórym maturzystom przepadły kolejne godziny angielskiego (nie wiedzieć czemu niektórzy mają je ochotę odrobić przychodząc do szkoły w godzinach pozalekcyjnych i nie wiedzieć czemu mam zamiar się z nimi w tych godzinach spotkać – jacyś idealiści chyba jesteśmy albo co). W najbliższy piątek przepadnie pięć kolejnych godzin w klasach maturalnych, ponieważ z trzecią klasą liceum ogólnokształcącego pojadę oglądać kuźnię w podkrakowskiej gminie Igołomia – Wawrzeńczyce, w której to Artur Grottger namalował słynną scenę kucia kos przez powstańców styczniowych.

Robimy, co możemy, by w naszej młodzieży tego ducha patriotyzmu wykrzesać. Nie wiedzieć czemu, najlepsza uczennica w mojej klasie powiedziała mi przed wycieczką do Częstochowy, że szkoda jej dnia i woli zostać w domu i się trochę pouczyć do matury. Nie wiedzieć czemu, najlepszy uczeń w mechaniku powiedział swoim kolegom, że ma robotę w polu i zamiast zajmować się pierdołami, woli dzisiaj coś w domu zrobić. Nie wiedzieć czemu, moi wychowankowie w trzeciej klasie ogólniaka woleli dzisiaj iść do lekarza (powiedziałem, że będę honorował wyłącznie zwolnienia lekarskie), niż przyjechać na bigos ku czci powstańców styczniowych z 1863 roku (przyjechało go jeść osiem osób).
Gdy rozesłałem wczoraj uczniom przez internet mapę z trasą dojazdu na dzisiejszą uroczystość i poinformowałem o surowych warunkach usprawiedliwiania nieobecności, kilka osób spytało mnie, czy nam nauczycielom to już całkiem odjebało i czy naprawdę nie wiemy, do czego służy szkoła. Dzisiaj podczas uroczystości uczeń ostatniej klasy, Marcin, pochwalił w rozmowie ze mną swoich nieobecnych kolegów mówiąc, że nie rozumie po kiego (tu był brzydki wyraz) tu przyjechał, skoro za niespełna dwa miesiące jest matura.
A przecież my działamy zgodnie z duchem tego, czego oczekuje od nas ministerstwo. Zastanawiam się nad tym, co to jest ta szkoła i do czego służy. Może jeden z tych moich uczniów niezainteresowanych dzisiejszą imprezą kiedyś nam to przypomni. Jako przyszły minister oświaty. Może. Aczkolwiek wątpliwe to bardzo. Żaden z nich nie należy do żadnej organizacji nacjonalistycznej.
Niestety, w przeciwieństwie do tekstu Ireny Dzierzgowskiej z Monitora Edukacji, powyższa relacja ze szkolnego święta nie ma satyrycznego charakteru i jest oparta na wydarzeniach autentycznych. Natomiast poniższe zdjęcia zostały oczywiście wykonane nie podczas pielgrzymki maturzystów, nie przez naszych uczniów i nie na Jasnej Górze ani w drodze na nią. Poniższe zdjęcia są oczywiście całkowicie nieautentyczne, totalny fotomontaż. Naszym uczniom podczas uroczystości patriotycznych i religijnych piwo i panny w ogóle nie są w głowie.

O powołaniu

Znam kilka młodych osób, które zastanawiają się nad wybraniem zawodu nauczyciela, ponieważ zauroczone są wizjami wprowadzania porządku w szkole głoszonymi przez proroków odnowy. Oczami wyobraźni widzą rzędy młodzieży o równo przystrzyżonych blond włosach, w zielonkawych lub brunatnych mundurkach, chłopców i dziewczynki z białymi różami w dłoniach, śpiewających pieśni patriotyczne. Widzą podniesione w górę rączki i uśmiechnięte buzie. Widzą równiutko rozłożone na ławkach książki i zeszyty, a w zeszytach marginesy, szlaczki i podkreślone tematy.
Takim adeptom sztuki nauczycielskiej trzeba jak najszybciej doradzić, by poszukali pracy w fabryce gwoździ albo śrub. Gwoździe, jak wiadomo, muszą mieć równe łebki, śruby muszą mieć skręt w tą samą stronę. Praca nauczyciela tymczasem, wbrew sugestiom niektórych polityków rządzących oświatą, wymaga zupełnie innych predyspozycji.
Praca nauczyciela jest dla ciebie, jeśli jesteś gotów wytrzymać kilka lat olewania i chamstwa ze strony wyrośniętego dryblasa z ufarbowanymi włosami po to, by któregoś dnia ten dryblas stał się jednym z najpilniejszych uczniów w klasie i przygotował na lekcję coś, czego wcale nie miał obowiązku robić.
Praca nauczyciela jest dla ciebie, jeśli – co często powtarzam – potrafisz się zastanowić nad tym, dlaczego uczeń cię krytykuje. Jeśli nie tylko mu na to pozwalasz, ale jeśli cieszy cię to, że możesz z takiej lekcji wyciągać wnioski.
Praca nauczyciela jest dla ciebie, jeśli jesteś w stanie sobie wyobrazić, że wycierasz z wymiocin zalanego w trupa dwumetrowego draba, który nie poznaje nawet, kim jesteś, i że w głębi serca czujesz sympatię do niego, kiedy nieprzytomny przeprasza Cię za te rzygi, chociaż nie wie nawet, do kogo mówi. Jako nauczyciel musisz pogodzić w sobie surowość i konsekwencję oceny postępowania ucznia z empatią i szacunkiem dla człowieka, który trochę w swoich poszukiwaniach zabłądził.
Nauczyciel musi być gotów chodzić na pogrzeby swoich uczniów i mieć świadomość, że wielu z nich doświadcza w życiu więcej, niż jemu kiedykolwiek będzie dane. A na tych pogrzebach trzeba zachować spokój i zarażać innych tym spokojem.
Do wszystkich kolegów i koleżanek z klasy Marcina, na którego pogrzebie spotkaliśmy się przedwczoraj: cieszę się bardzo, że tak wyrośliście i największe nawet smyki wyglądają tak dojrzale. Niech wasze wybory zawodowe będą równie dojrzałe i świadome, niech żadna propaganda nie truje waszych umysłów złudzeniami, a gdybyśmy mieli się jeszcze kiedyś spotkać na pogrzebie, będę bardzo szczęśliwy, jeśli wystąpię tam w roli gospodarza ja, a nie ktoś z Waszej klasy.

Ankieta dla Trójki

Przejrzałem wyniki anonimowej ankiety w trzech różnych grupach klas maturalnych na temat przemocy w szkole. W jednej z tych grup na przeprowadzenie ankiety poświęciłem jedną trzecią lekcji języka angielskiego – przedmiotu, z którego wszyscy oprócz jednej osoby w grupie zdają maturę.
Z ankiety dowiedziałem się, że przemoc jest integralną częścią życia moich uczniów i że zupełnie ich ona nie szokuje. Uważają, że przemoc była, jest i będzie. Że najbardziej są na nią narażeni na dyskotekach, wiejskich potuptówkach, w klubach i na imprezach sportowych. Że przemoc wynika z zaniedbań w wychowaniu, patologii związanych z alkoholem i narkotykami, ale także, że przemoc to efekt zwykłej nudy. Młodzież nie ma co robić i psuje jej się w głowach. Nikt nie dba o to, by młodzież miała jakieś zajęcie, a jak młodzież wychodzi z własną inicjatywą, to ktoś ją zaraz gasi. Poza tym niektórzy nie mają czym zaimponować, więc uciekają się do przemocy.
Ankietowani przeważnie uchylają się od odpowiedzi na pytanie o to, jak ograniczyć zjawisko przemocy. Piszą, że to złożony problem i nie da się tak w jednym zdaniu odpowiedzieć. Zdarzają się jednak ciekawe odpowiedzi, na przykład propozycje zostawiania w szkole po lekcjach, konsekwentnego usuwania ze szkoły uczniów nieprzystosowanych, albo zatrudnienia w szkole firmy ochroniarskiej. Dowiedziałem się także, że przemoc skończyłaby się, gdyby młodzież miała nieograniczony dostęp do darmowej pornografii oraz gdyby nauczyciele byli ludźmi, z którymi da się normalnie porozmawiać. A spora część ankiet wskazywała na to, że rozwiązania problemu trzeba szukać w domu i w środowisku, a nie w szkole.
Naprawdę nie chce się wierzyć, że w kraju, w którym jest tyle uczelni pedagogicznych, tyle wydziałów psychologii i socjologii, tyle instytucji i stowarzyszeń zajmujących się wychowaniem, trzeba było czekać na obecne kierownictwo resortu, by ktoś się zajął badaniem zjawiska przemocy w szkołach. Niesamowite, że na ten temat nie napisano dotąd żadnej pracy magisterskiej, doktoratu, nikt się nie habilitował. Dopiero obecne kierownictwo resortu edukacji sprowokowało potężną ankietomanię jak kraj długi i szeroki, a cytowane powyżej odpowiedzi w ankietach przynoszą te rewelacyjne wnioski i odkrywcze plany naprawy. Wstydźcie się, specjaliści. Jak można było dotąd nie zająć się problemem? Co wy tam na tych uczelniach robicie, że ministerstwo musi was wyręczać?
Dariusz Chętkowski pisze ostatnio o innego rodzaju ankietomanii w szkołach na Podlasiu. Chciałoby się powiedzieć, że każda kolejna ankieta jest coraz bardziej odkrywcza i wnioski z niej posłużą nakręceniu setek kolejnych odcinków propagandowego dreszczowca z serii „Konferencja prasowa Eureka”. Wydaje się, że serial ten poświęcony jest raczej sensacyjnemu pozoranctwu niż rzeczywistym działaniom.
Gdzieś jest granica pomiędzy dbaniem o bezpieczeństwo a upierdliwością. Od kilku tygodni moi uczniowie czekający po lekcjach na fakultet z języka angielskiego w swoich samochodach na parkingu w pobliżu szkoły są legitymowani i spisywani przez policję. Właściwie to dziwię im się, że siedzą tak w tych autach i czekają, aż ja skończę lekcje w innych klasach, zamiast jechać do domu albo do knajpy i zająć się alkoholizmem, narkomanią albo czymś innym równie pożytecznym.

Hymn dobry na wszystko

Załóżmy, że pracuję w maturalnej klasie męskiego technikum, że klasa jest słaba i frekwencja niska. Większość uczniów przyniosła ze sobą przy rekrutacji do technikum od kilkunastu do kilkudziesięciu punktów z obu części egzaminu gimnazjalnego w sumie. Praca w takiej klasie, aczkolwiek nie pozbawiona chwil dających satysfakcję, na co dzień jest żmudna i nie przynosi wielkich efektów. Załóżmy, że w karnawale niektórzy trafiają w poniedziałek do szkoły prosto z dyskoteki. Załóżmy, że frekwencja na siódmej godzinie lekcyjnej była niedawno bliska zeru, ponieważ jeden z uczniów miał dwudzieste urodziny i panowie zdecydowali się na konsumpcję alkoholu zamiast na wielogodzinne siedzenie w szkole. Załóżmy, że jest w tej klasie uczeń, który ma na imię Marcin i od niedawna mimo całkowitego braku talentu językowego robi wszystko co może, by jednak się nauczyć angielskiego w stopniu wystarczającym do zdania egzaminu maturalnego. Załóżmy, że Marcin od kilku dni nie chodzi do szkoły, ponieważ „zasiał pannę” i tak się „poszturchał” z ojcem, kiedy ten się o tym dowiedział, że ma poważnie uszkodzoną symetrię twarzy.
Pocieszające w tym wszystkim jest to, że nie muszę się wcale martwić, jak ten teoretyczny Marcin poradzi sobie ze zdaniem matury albo czy sprosta wyzwaniom ojcostwa. Otuchy dodaje mi wsparcie mądrych i szlachetnych ludzi kierujących resortem edukacji, którzy znając doskonale problemy polskiej szkoły i uczącej się w niej młodzieży, służą nam – uczniom i nauczycielom – radą. Jakże mógłbym się przejmować tymi wyimaginowanymi sprawami na głowie Marcina mając w ręku przywracające właściwą hierarchię wartości pismo z Ministerstwa Edukacji Narodowej, w którym to można przeczytać, co jest naprawdę istotną i palącą sprawą do załatwienia. Pilnym zadaniem jest spowodowanie, aby uczniowie opanowali na pamięć kilka zwrotek tekstu hymnu państwowego i wykonywali go na żywo przy każdej szkolnej uroczystości. Dzięki temu pismu odetchnąłem z ulgą i zrozumiałem, że „Mazurek Dąbrowskiego” będzie lepszym łącznikiem między dawnymi a młodszymi laty niż nowo poczęte hipotetyczne dziecko hipotetycznego Marcina. Zjednoczenie się wokół dobra ojczyzny jest wartością, dla której warto bezwzględnie poświęcić te ostatnie kilka godzin, jakie jeszcze pewnie uda się Marcinowi być na lekcjach do końca roku szkolnego w przerwach między różnymi akademiami, rekolekcjami i kupowaniem wyprawki. A poza tym pozwoli to na spełnienie autentycznej, osobistej potrzeby uczniowskich i nauczycielskich serc.
Recepta na rozwiązanie problemów polskiej szkoły okazuje się taka prosta. Aż wstyd, że trzeba było ministra, żeby nam uświadomił, co polską szkołę naprawdę boli i jak wyzwolić w nauczycielach poczucie dumy i godności. Jak dobrze, że do ministerstwa trafili wreszcie ludzie, którzy mają prawdziwe rozeznanie w sprawach szkolnictwa i kontakt z rzeczywistością szkolną i pozaszkolną młodzieży.

Tarcza szkolna

W podstawówce i liceum nosiłem na ramieniu tarczę szkolną. Ten komunistyczny zwyczaj (tak to przynajmniej określano w momencie jego obalania, gdy byłem w klasie maturalnej), inspirował nas do całego szeregu działań opozycyjnych. Jeśli wierzyć laureatowi nagrody Nobla, Lechowi Wałęsie, większość moich kolegów i koleżanek w klasie poniosła o wiele większe konsekwencje stawiania oporu tym totalitarnym zwyczajom noszenia tarczy szkolnej, aniżeli bracia Kaczyńscy ponieśli w związku ze swoją działalnością opozycyjną.
Do naszych działań opozycyjnych zaliczało się przede wszystkim ostentacyjne wymyślanie sposobów na przypinanie tych tarcz agrafką w taki sposób, by nikt poza kilkoma należącymi do opozycji profesorami nie zauważył, że tarcza nie jest przyszyta, lecz przypięta. Mistrzowskie były aktorskie popisy profesora Mirosława Desperaka i Hieronima Zyguły, którzy stali „na brance” i wpuszczali do szkoły tylko tych uczniów, którzy w opozycyjnej sztuce kamuflażu osiągnęli mistrzostwo. Germanista Mirosław Desperak i matematyk Hieronim Zyguła z pewnością byli dumni z osiągnięć niejednego z nas, widząc jak oszukujemy Wielkiego Brata.
Z perspektywy czasu oceniam to wszystko zupełnie inaczej. Jestem dumny z tego, że chodziłem do liceum ogólnokształcącego, którego uczniowie kojarzyli codzienny rytuał sprawdzania tarcz tak jednoznacznie, że drzwi, przez które wpuszczano nas do szkoły, określali „branką”. Jestem dumny z tego, że uczył mnie historii w pierwszej klasie gość, który w pewnym momencie uciekł do Stanów, zostawiając nasz los w naszych własnych rękach i nie troszcząc się w ogóle o naszą maturę z historii. Jestem dumny z tego, że w moim koedukacyjnym liceum pielęgnowano tradycję męskiej szkoły, której abiturienci na balach maturalnych tańcowali z uczennicami Liceum Słowackiego, takimi jak Halina Poświatowska, nawet gdy Liceum Słowackiego w demencji starczej zapomniało już o tym, że Halina Poświatowska nie była wcale zakonnicą spod Jasnej Góry, tylko spragnioną seksu i czułości kobietą, której seksualność przerastała fizyczne możliwości jej ułomnego ciała.
Jutro naszą szkołę w tak zwanej wolnej Polsce odwiedza nowa pani wizytator z krakowskiego kuratorium. W naszej szkole wprawdzie organizuje się wbrew zaleceniom kierownictwa resortu wesela i sylwestry, ale na pani wizytator na pewno zrobią wrażenie identyfikatory, jakie od dzisiaj muszą sobie przypinać do klapy nasi uczniowie.
Większość moich lekcji to lekcje z maturzystami, zwolnionymi z obowiązku noszenia identyfikatorów. Na szóstej godzinie lekcyjnej dotarli do mnie dzisiaj jednak pierwszoklasiści, którzy mają chodzić do szkoły oznakowani, panowie z pierwszej klasy technikum mechanicznego. Bez identyfikatora (ku ich uciesze) od dzisiaj nie wolno ich wpuszczać na lekcję. Czemu ku ich uciesze? Bo dosyć łatwo będzie się tłumaczyć przed zdrowo myślącym rodzicem, że nie było się na klasówce z jakiegoś przedmiotu, albo że nie było się kilka godzin w szkole dlatego, że się zapomniało odpiąć identyfikator z jednej koszuli i przypiąć do drugiej.
Panowie weszli na moją lekcję z identyfikatorami zracjonalizowanymi w bardzo sensowny sposób. Pobazgrali je dopiskami w stylu: „Czego się gapisz, idioto?” i innymi w podobnym stylu. Zaatakowali mnie także, całkiem słusznie, jako osobę nieuprawnioną do przebywania w klasie, bo pozbawioną identyfikatora. Powiedzieli mi, że nie mają pewności, czy nie jestem czasem dealerem narkotyków, ponieważ nie mam identyfikatora. Zagrozili mi, że zadzwonią na policję, jeśli nie wyjdę z klasy.
Podczas tej przekomarzanki na przerwie po lekcji zasugerowałem panom, że jako „młoda grupa lajcikowa”, czyli uczniowie namaszczeni jako najlepsza z wszystkich moich grup w klasach pierwszych, powinni dopisać sobie do identyfikatorów, że są lajcikami, i być z tego dumni. Zapewniłem ich, że na naszej najbliższej wspólnej lekcji ja sam także będę miał identyfikator, by mogli być pewni, że nie przyszedłem na lekcję, by sprzedać im narkotyki, lecz by nauczyć ich angielskiego.
Ale jestem dumny z tych panów. Są osiemnaście lat młodsi ode mnie, ale duch walki z komunizmem, jaki był żywy w latach mojej licealnej edukacji, jest w nich nadal żywy. I walczą z tym komunizmem nawet jeśli nazywa się on teraz zupełnie inaczej. Walczą zdrowym rozsądkiem i z poczuciem humoru. Walczą z Don Kichotem z Warszawy, który nie rozumie zupełnie, że z dala od stolicy świetnie sobie radzimy z własnymi wiatrakami i nie potrzebujemy jego pomocy.