Nie będzie niczego

Nasza szkoła to kompleks budynków rozsypanych na zboczu malowniczego wzgórza. Większość lekcji języka angielskiego odbywa się w jednej z dwóch pracowni w budynku głównym lub w naszym – jak go pieszczotliwie nazywamy z koleżankami – instytucie filologii angielskiej w męskim skrzydle internatu – trzy pracownie.
Poranne poniedziałkowe lekcje języka angielskiego w internacie zaczynają się czasem od barwnego rytuału, w którym nauczyciel otwiera klasę uczniom oczekującym na rozpoczęcie lekcji, po czym uczniowie wchodzą do klasy wnosząc krzesła, na których siedzieli przez ostatnie parę minut. Niektórzy uczniowie – z powodu czysto obiektywnych uwarunkowań komunikacyjnych – przyjeżdżają do szkoły na długo przed pierwszym dzwonkiem, więc te krzesła na korytarzu mogłyby się wydawać wyrazem troski o nich i o komfort ich porannego oczekiwania na lekcję. Prawda jest jednak taka, iż czasami krzesła z naszych pracowni są pożyczane na różnego rodzaju imprezy odbywające się w internacie w weekendy i dni wolne od nauki: wesela, przyjęcia, Sylwester. W niedzielę podczas sprzątania po imprezie pożyczone krzesła odstawia się pod pracownię, z której zostały wyniesione.
Nasz internat to olbrzymi gmach w kształcie podkowy, której boczne ramiona stanowią męskie i żeńskie skrzydło z pokojami dla mieszkańców, a przód podkowy to ciąg w postaci dużej świetlicy, pełniącej czasem funkcję sali konferencyjnej, długiego i szerokiego korytarza z biurami po jednej stronie, stołówki i kuchni. Gdy w piątek po południu z internatu wyjeżdżają uczniowie, gmach pustoszeje i robi się tu głucho. Gdy w poniedziałek ponownie wypełnia się młodzieżą, poza krzesłami na korytarzu czy resztkami dekoracji pod sufitem nie ma już śladu po weselu, które odbywało się w wynajętej na weekend świetlicy i stołówce. Wynajmowanie sal w internacie to odwieczna tradycja szkoły, dodatkowe źródło dochodu, ważny element istnienia szkoły w środowisku lokalnym. Wesela w internacie niejednokrotnie organizują absolwenci naszej szkoły, a bywa, że ich dzieci trafiają do nas jako uczniowie kilkanaście lat później.
Mój ulubiony wiceminister przypomniał nam ostatnio, że zgodnie z ustawą o wychowaniu w trzeźwości te wszystkie internatowe imprezy muszą być bezalkoholowe. Litera prawa jest tu całkowicie jednoznaczna i szkoła nie ma prawa wynajmować lokali na imprezy, na których podaje się alkohol. Na naszych internatowych weselach i Sylwestrach alkoholu naturalnie nie ma, ale czyż nie jest to jakiś absurd, że podczas gdy co niektórzy nasi uczniowie w sobotni wieczór zalewają się w trupa na rozmaitych imprezach i w rozmaitych lokalach poza szkołą, dyrektor szkoły chroni ich przed demoralizacją poprzez to, że nie dopuszcza do podania butelki wina na imprezie w szkolnej stołówce? W niedzielę rano, gdy niektórzy uczniowie będą właśnie na czworaka docierać do domu, butelka zostałaby wyrzucona do kosza, lampki zostałyby pomyte, powycierane i pochowane, a weselni goście rozjechaliby się do domu w znakomitym humorze. Całe szczęście, że póki co nie brak chętnych do wynajmowania internatu na imprezy bezalkoholowe.
Ryszard Kapuściński w październiku 2006 spotkał się z młodzieżą licealną z alpejskiego Bolzano w tradycyjnej tyrolskiej gospodzie. Cóż to za lekkomyślność w wyborze miejsca na spotkanie, nieprawdaż? Takie spotkanie autorskie z człowiekiem wszechstronnym, otwartym i mającym głęboką wizję współczesnego świata, musiało licealistom z Bolzano bardzo zaszkodzić.
Dura lex, sed lex. No dobrze. Ale wypadałoby jednak zachować odrobinę zdrowego rozsądku i nie posuwać się do absurdu. Nie ma co rozpinać parasola nad kochanymi dziatkami w upalny letni dzień, zwłaszcza jak dziatki pod tym parasolem wcale się nie tłoczą, tylko pobiegły się pluskać po pijanemu na niestrzeżonym kąpielisku w opuszczonej gliniance. Nie namawiam do tego, by po złożeniu parasola opalać się na leżaku z drinkiem w ręku, ale po co trąbić na lewo i na prawo i przypominać wszystkim, aby stali na baczność z parasolami w ręku? Trochę zdrowego rozsądku i trzeźwej oceny faktów przyniosłoby więcej pożytku niż represyjne gadulstwo w stylu Kononowicza.

Nauczyciel pazerny

Jakiś czas temu usłyszałem wypowiedź wysokiego urzędnika państwowego, która mnie bardzo niemile zaskoczyła. Urzędnik ten, odpowiadając na pytanie dziennikarzy w sprawie planowanego przez Związek Nauczycielstwa Polskiego referendum strajkowego, powiedział coś jego zdaniem optymistycznego i oddalającego widmo strajku. Z tego, co zrozumiałem, wypowiedź ta była jednak obraźliwa dla nauczycieli.
Urzędnik powiedział, że jego zdaniem do strajku nie dojdzie, bo będą jednak podwyżki dla nauczycieli, a należy mieć nadzieję, że nauczycielom nie chodzi o nic innego niż o pieniądze. Bo gdyby nauczycielom chodziło o coś innego, to byłoby już naprawdę niedobrze.
Ten skrót myślowy przedstawia nauczyciela jako pazerną istotę pozbawioną wszelkich wartości i zainteresowaną jedynie pieniędzmi. Jest także wyrazem braku odpowiedzialności urzędnika, który decyduje się wypowiadać w sprawie, o której nie ma pojęcia. W referendum strajkowym ZNP kwestia finansowa wprawdzie jest poruszona, ale pobieżna nawet lektura materiałów i ulotek referendalnych pokazuje, że związek przede wszystkim zaniepokojony jest upolitycznieniem ministerstwa edukacji, a także nominacjami na ważne stanowiska w edukacji według klucza partyjnego i z całkowitą beztroską w kwestii kompetencji osób odwoływanych i nominowanych. Związek protestuje przeciwko burzeniu uniwersalnego systemu wartości i podporządkowywaniu edukacji jednej wąskiej opcji politycznej i ideologicznej, przeciwko burzeniu skomplikowanego systemu egzaminów zewnętrznych w imię krótkotrwałych korzyści politycznych, przeciwko centralizacji i wprowadzaniu szablonów w miejsce różnorodności.
Nawet ktoś, kto spadłby z księżyca i nie ma pojęcia o co chodzi w obecnie przeprowadzanym referendum ani z jakimi problemami boryka się szkoła pod rządami obecnego ministra, nie powinien chyba powiedzieć, iż liczy na to, że nauczycielom chodzi tylko o pieniądze.
Mniejsza z tym, o co chodzi Związkowi Nauczycielstwa Polskiego w jego sporze z rządem i z ministrem Giertychem. Żaden minister nie jest wieczny i ten też – prędzej czy później – odejdzie. Ale nauczycielowi, gdy idzie do pracy, nigdy nie chodzi wyłącznie o pieniądze. Gdyby chodziło jedynie o pieniądze, nie byłoby się – moim zdaniem – z czego cieszyć. W przeciwieństwie do wspomnianego urzędnika mam nadzieję, że nauczycielom chodzi o wiele innych rzeczy oprócz pieniędzy.
Nauczyciel poprzez swoją pracę dotyka przyszłości. Nauczyciel jak mało kto inny ma szansę poznawać świat, który dopiero przyjdzie, ponieważ istotą tego zawodu jest obcowanie ze społeczeństwem, które nadchodzi. Nauczyciel idąc do pracy stara się stworzyć warunki sprzyjające uczniom w budowaniu tej przyszłości. Stara się im pomagać w znajdowaniu odpowiedzi na pytania, ale i uczy ich odwagi i pewności siebie w stawianiu nowych pytań i szukaniu nowych wyzwań. Niejednokrotnie są to pytania, które nauczycielowi – przedstawicielowi społeczeństwa przemijającego – nawet nie przyszłyby do głowy, tymczasem dzięki specyfice swojego zawodu ma on okazję uczestniczyć w próbach szukania odpowiedzi na nie. Nauczyciel to po trosze taki Jan Chryzostom Pasek czytający Gazetę Wyborczą albo Mikołaj Kopernik spacerujący po stacji kosmicznej na orbicie Marsa.
Pieniądze w pracy nauczyciela są bardzo ważne, ale nie są one istotą tego zawodu. Są ludzie, którzy płacą krocie za turystykę kosmiczną. Nauczyciel nie musi – nauczyciel codziennie krąży po orbicie ziemskiej. A przynajmniej powinien.

Magistrzy na ziemię

Podobno – tak mi ostatnio powiedział jeden z moich uczniów, Dawid – bywam humorzasty jakbym miał okres. No ale do okresu raz na jakiś czas każdy ma prawo, przyznał mi Dawid. A i on sam w tym tygodniu ma okres, a ja jako jego nauczyciel muszę to jakoś znosić.
Co jednak począć z nauczycielem, który ma notoryczny okres?
Wieść gminna niesie, że na uczelniach wyższych jest to typowa przypadłość wielu niedowartościowanych, początkujących naukowców, którzy nie dorobili się jeszcze tytułu doktora. Zdają się to potwierdzać pewne pojedyncze przypadki sympatycznych i inteligentnych osób, które ocierają się o śmieszność próbując się uporać ze swoimi kompleksami i brakiem autorytetu.
Weźmy takiego magistra, który przez całe zajęcia mówi coś nieśmiało pod nosem, zwykle odwrócony tyłem do studentów lub pochylony nad notatkami, z których próbuje odczytać coś, nad czym chyba nie za bardzo się koncentruje, bo wciąż gubi wątek. Ponieważ z uwagi na specyfikę zajęć puszcza studentom urywki różnych filmów, zwykle w ogóle nie słychać, co mówi.
Kilka siedzących z przodu osób upajających się każdym słowem pana magistra i udających, że naprawdę nigdy nie słyszało o filmie Seven z Bradem Pittem i Morganem Freemanem, albo że nie miało pojęcia, jak się kończy Taxi Driver z Robertem de Niro, pozwala mu całkowicie stracić dystans do samego siebie i oczekiwać od wszystkich, że będą nie tylko tolerować wszystkie dziwactwa pana magistra, ale zachwycać się nimi.
A dziwactwa te są rozliczne i zaiste, bardzo zastanawiające.
Pan magister nosi ze sobą dużą zalaminowaną planszę przedstawiającą przekreślony telefon komórkowy, z którą na początku zajęć chodzi po całej sali i pokazuje każdemu z bliska. Ma to oczywiście oznaczać, że w czasie zajęć nie wolno korzystać z telefonów komórkowych, a zdaniem pana magistra stosowanie tego piktogramu jest zapewne skuteczniejsze niż zwykłe środki werbalne. No i faktycznie bardzo to przemawia do studentów. Ostatnio w trakcie zajęć pana magistra jedna ze studentek tak wzięła sobie do serca zakaz korzystania z komórek, że chociaż w jej domu właśnie ulatniał się gaz i usuwana była usterka w instalacji, włączała komórkę tylko na przerwach, by sprawdzić czy ktoś z sąsiadów nie dzwonił.
Niestety, inna studentka nie potraktowała jakoś tego zakazu poważnie i oto w pewnym momencie komórka zamknięta w jej leżącej na podłodze torebce delikatnym sygnałem dała znać o otrzymanej wiadomości tekstowej. Pan magister wpadł w furię. Stracił wątek i oskarżył grupę o to, że całkiem mu zepsuła wykład (właśnie, zapomniałem wspomnieć, że pan magister prowadzi interesującą pracę naukową i przydzielono mu prowadzenie wykładów monograficznych). Co ciekawe, pod koniec zajęć pana magistra z grupą studentów, w której średnia wieku oscylowała w okolicach wieku pana magistra, przydarzyła się jeszcze jedna przygoda z telefonem komórkowym. Oto nagle głośno i stanowczo, agresywnym polifonicznym dzwonkiem rozdzwoniła się komórka … pana magistra. Przeprowadziwszy krótką rozmowę przez telefon pan magister bez wielkiego zażenowania wyjaśnił studentom, że jego komórka ma prawo do niego dzwonić, ponieważ na drugim końcu linii jest jego własna i prywatna małżonka.
Pan magister nie wymaga frekwencji na swoich zajęciach aż do końca semestru, kiedy to urażona duma i nieumiejętność pogodzenia się z faktem, iż nie wszyscy go uwielbiają, każe mu zacząć wyżywać się na tych, którzy go nie doceniali przez minionych kilka miesięcy.
Pan magister nie czuje jednak zupełnie, że w pewnym momencie ociera się o granice absurdu i jest daleki od subtelności, gdy zaczyna szydzić z problemów osobistych jednego ze studentów, którego koledzy z grupy przekonali, żeby zjawił się na zajęciach, pomimo że właśnie rozstał się z kobietą, z którą mieszkał przez kilka lat, a po zajęciach musi sobie załatwić transport, żeby przeprowadzić się do nowo wynajętego mieszkania.
A o jakimkolwiek zdrowym rozsądku pana magistra zupełnie już nie da się mówić, gdy studentka w dziewiątym miesiącu ciąży przynosi panu magistrowi pracę zaliczeniową, dwa tygodnie później jest pytana przez piętnaście minut, po czym pan magister każe jej przyjść za tydzień (może już w połogu?), ponieważ omówiwszy już fabułę i cechy charakterystyczne kilkunastu filmów przejęzyczyła się w tytule jakiegoś niemieckiego filmu z lat dwudziestych i nie zasługuje na zaliczenie. Zaliczenie z wykładu monograficznego, nie na ocenę nawet.
Pan magister ma konsultacje w poniedziałki od godziny dwunastej do trzynastej trzydzieści. Aby się z nim spotkać, należy przyjść w tym czasie. Co ciekawe, może się okazać, że zwalniając się z pracy i przyjeżdżając do pana magistra nie zostanie się wcale przyjętym, nawet jeśli się to z nim uzgodniło telefonicznie, ponieważ ilość osób czekających na spotkanie z panem magistrem będzie przerastała możliwości przerobowe obleganego wykładowcy.
Pan magister dobrze się pewnie czuje z tym tłumem studentów oczekującym na jego autograf, ale wszystkiemu temu pikanterii dodaje fakt, że jeśli ktoś zdążył przyjść z indeksem zanim pana magistra poniosły nerwy i ambicja, zaliczenie dostał praktycznie za darmo.
Parę tygodni temu Tadeusz, nasz dyrektor, chciał przed ostatecznym wysłaniem danych z deklaracji maturalnych do Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej zweryfikować treść uczniowskich deklaracji. Miałem dwie lekcje pod rząd z grupą maturzystów i zapowiedziałem im, że na drugiej lekcji przyjdzie do nich dyrektor, powiedziałem po co i uświadomiłem, że to bardzo ważne. Kazałem im nawet ściągnąć tych, którzy – jak to bywa z młodzieżą – są gdzieś na terenie szkoły lub w pobliżu, ale dziwnym trafem nie dotarli ani na angielski, ani na wychowanie fizyczne. Po przyjściu dyrektora okazało się, że chociaż zgromadziliśmy pokaźną ekipę (w tym sporą grupę tych, którzy powinni w tym czasie być na wf-ie), to jednak jeden z uczniów – Mateusz – zniknął. Wyjaśniliśmy sobie potem z Mateuszem, że on po prostu miał w tym czasie coś ważniejszego do załatwienia. Wyszedł ze szkoły, wsiadł w auto i pojechał do urzędu, gdzie był umówiony na konkretną godzinę z konkretną osobą i w konkretnej sprawie.
Staram się zachować zdrowy rozsądek i nie oczekuję od moich uczniów, że będą mnie uwielbiali. Kiedy uczeń dostaje dotację z unii na swoje gospodarstwo rolne, nie zazdroszczę mu, bo wiem, ile ciężkiej pracy musi w to gospodarstwo włożyć. Gdy cała grupa nie odrobi pracy domowej, nie przeżywam tego osobiście. Traktuję jednakowo tych, którzy przychodzą na wszystkie fakultety i tych, którzy nawet na obowiązkowych lekcjach zjawiają się sporadycznie. Sadystycznie znęcanie się nad kobietą w zaawansowanej ciąży to dla mnie coś zupełnie niezrozumiałego i mam nadzieję, że pan magister albo szybko się doktoryzuje i wyleczy z kompleksów, albo studenci sprowadzą go na ziemię i nauczy się, że między ambicjami nauczyciela a zainteresowaniem lub brakiem zainteresowania ucznia trzeba zawrzeć pewien kompromis. W przeciwnym wypadku studenci mogą do magistra mieć uczucia zupełnie inne, aniżeli on oczekuje.

Monitor Edukacji – noworoczne życzenia

Na stronie Monitora Edukacji pojawiła się nowa, elektryzująca wiadomość, iż wraz z Nowym Rokiem 2007 Monitor wkracza w nowy etap swojej historii.
Dzięki wsparciu Fundacji Batorego portal stanie się lepszy, będzie miał jasno określone kierunki i metody działania i będzie mógł energicznie dążyć do osiągania wytyczonych celów.
Abstrahując od garści newsów i aktualizacji Monitor rozpoczyna nowy rok od dwóch spektakularnych akcji. 2 stycznia w Biurze Podawczym Kancelarii Premiera redakcja Monitora złożyła pismo w sprawie listu otwartego podpisanego przez blisko sto czterdzieści tysięcy osób, na które ani ówczesny premier, ani premier obecny nie raczyli odpowiedzieć. Sygnatariusze listu domagali się odwołania Romana Giertycha ze stanowiska Ministra Edukacji Narodowej. Upominając się o odpowiedź, redakcja Monitora przypomina premierowi, że jako były działacz opozycji demokratycznej powinien z własnego doświadczenia wiedzieć, co to znaczy apelować do władz i być przez nie ignorowanym. Cóż, miejmy nadzieję, że nie będzie to głos wołającego na puszczy ani że w odpowiedzi redakcja nie usłyszy ryku lwa.
Następnie 3 stycznia redakcja Monitora i Gazeta Wyborcza uruchamiają plebiscyt Giertychy Roku, w którym wybrane zostanie najbardziej kuriozalne wydarzenie edukacyjne roku 2006. Do konkursu stanęły plan obniżenia cen podręczników ogłoszony przez Romana Giertycha 30 maja 2006, nadawanie religii większej wagi w szkole, pomysł na nowy przedmiot szkolny – wychowanie patriotyczne, nieinformowanie szkół o prawach człowieka (w kontekście zwolnienia Sielatyckiego z jego funkcji w CODN za wydanie podręcznika promowanego przez Radę Europy), świadectwa dojrzałości dla osób, które maturę oblały, wprowadzenie mundurków szkolnych w drodze zarządzenia, tryb mianowania łódzkiego kuratora oświaty, przyznanie odznaczeń za brak przynależności do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, zakwestionowanie teorii ewolucji, fakt niewywiązania się z obietnicy podania się do dymisji przez ministra Giertycha, jeśli nie uda się mu przeforsować siedmioprocentowych podwyżek dla nauczycieli, wizytacje tak zwanych „trójek Giertycha” w szkołach, statystyka ciążowa. Prawie wszystkie wydarzenia związane są z postacią aktualnego ministra, stąd chyba nie ma wątpliwości, że nazwa plebiscytu jest trafna.
Fundacja im. Stefana Batorego jest organizacją pozarządową o charakterze niezależnej, niedochodowej organizacji pożytku publicznego. W swoich działaniach wspiera tworzenie aktywnego społeczeństwa obywatelskiego, propaguje poszanowanie swobód obywatelskich i zasad państwa prawa, przestrzeganie przejrzystości w życiu publicznym, broni praw mniejszości, kobiet, dzieci, niepełnosprawnych, imigrantów i uchodźców. Wśród wartości chronionych przez Fundację jest demokracja i ochrona praw indywidualnych przed wszelkimi formami nadużyć ze strony władzy.
Że Monitor Edukacji otrzymał wsparcie Fundacji to wiadomość z jednej strony radosna, ale z drugiej – krępująca. Bo że 18 lat po upadku muru berlińskiego, a więc wraz z osiągnięciem pełnoletniości przez Trzecią Rzeczpospolitą, z działalności Ministerstwa Edukacji Narodowej ułożyć można taki plebiscyt, to naprawdę trudno się cieszyć. Dobrze tylko, że wsparto inicjatywę, która będzie bacznie obserwować działania Ministra Edukacji Narodowej, kuratorów oświaty, parlamentarzystów, władz lokalnych a także skutki tych działań dla edukacji. Daj nam Boże, by Monitor szybko mógł się zająć problemami rzeczywistymi, które da się opisywać, badać i rozwiązywać, a nie walką z propagandą i donkiszoterią. Daj Boże, by zapał do pracy nad szczytnymi celami stawianymi sobie przez Monitor nie przeminął wraz ze zmianą ekipy w Ministerstwie Edukacji Narodowej, bo cele te są ponadczasowe i uniwersalne, a bolesną potrzebę istnienia takich inicjatyw odczuwamy w ostatnim czasie szczególnie mocno.
Do tych serdecznych życzeń dla Monitora dołączam pozdrowienia dla Fundacji Batorego, na konto której w tym roku przeznaczę 1% mojego podatku.

Jak pani ładnie poprosi

Studentka drugiego roku studiów poszła zaliczyć ćwiczenia z metodyki nie mając przy sobie indeksu. Zaliczyła, wszystko w porządku. Tydzień później idzie do pana magistra prosić o wpis do indeksu. W odpowiedzi słyszy: „No nie wiem, musze się zastanowić, proszę przyjść za tydzień”.

Tydzień później kolejna rozmowa i pan magister mówi: „No nie wiem. Może pani dam ten wpis, jak pani ładnie poprosi”. Studentka czuje, że nie ma wyboru, więc mówi: „No to ja pana magistra bardzo, bardzo proszę…”

Pan magister stosuje jeszcze jakieś kilka uników na przetrzymanie, w rodzaju „chwileczkę, muszę gdzies zadzwonić”, „zaraz poszukam notatek”, „proszę przyjść za 10 minut, bo muszę na moment wyjść”. Wreszcie podpisuje.

Pan magister metodyk powinien pójść na praktykę do szkoły i nauczyć się trochę prawidłowego podejścia do ludzi. Jakiś czas temu przyszedł do mnie uczeń technikum, Rafał, spytać się o możliwość zaliczenia kilkunastu prac, których mi nie oddał, bo po prostu je olał. Teraz chce to wszystko pooddawać i pyta, czy mu to przyjmę. Mój mały wewnętrzny diabełek podsunął mi do powiedzenia nienajszczęśliwsze „Jak ładnie poprosisz, to czemu nie”.

Powiedziałem tym samym coś nieszczególnie mądrego. I zdaję sobie z tego sprawę. Szkoda mi tylko pana magistra na uczelni, że jego studenci nie mają odwagi powiedzieć pod nosem, ale wystarczająco głośno, by usłyszał, tego, co Rafał wymamrotał po tej mojej gafie: „Co, może mam ci laskę zrobić?”.

Można się oczywiście oburzać na to, co Rafał powiedział i w jaki sposób. Natomiast nie przyszłoby mi do głowy mieć do niego osobiście pretensje, bo to w końcu ja go do tego sprowokowałem gadając bzdury i nie stawiając sprawy jasno. Słowa, które z siebie wyartykułował w tej sytuacji, były bardzo zdrową reakcją na moją gafę. To są słowa, które warto usłyszeć, ale udać, że się nie usłyszało. Ale warto usłyszeć i zrozumieć, dlaczego padły. Jeśli się nie zrozumie, można skończyć jak niechlubnie słynny pedagog z Torunia, któremu uczniowie wkładali kosz na głowę i kopali go po głowie.

Małpa w czerwonym

Pan Prezydent podczas konferencji prasowej w Brukseli nieostrożnie popełnił mało istotną w gruncie rzeczy gafę. Powiedział trochę za głośno do swojego asystenta coś, co wielu ludzi na co dzień mówi o innych, tyle że zwykle pod ich nieobecność i słowa te raczej nie są elektronicznie rejestrowane. Pan Prezydent nazwał kogoś obecnego na sali „tą małpą w czerwonym”.
Media rzuciły się na biednego prezydenta i oskarżyły go o wrogi stosunek do dziennikarzy, padało imię i nazwisko pracownicy jednej ze stacji telewizyjnych jako rzekomej obrażonej przez prezydenta „małpy”.
Dość długo się zastanawiałem, dlaczego obrażona dziennikarka nie zabiera głosu. Nie czuje się obrażona? Czy może po prostu ma szacunek do prezydenta i uznaje jego prawo do tego, by darzyć sympatią jednych ludzi, a antypatią innych?
Ale potem proszony o komentarz prezydent powiedział coś, co wprawiło mnie w prawdziwe osłupienie. Prezydent oznajmił, że użyty przez niego epitet nie był „kwalifikacją urody”. Myślałem długo nad tym, czym w takim razie było powiedzenie o tajemniczej osobie na sali, że jest małpą w czerwonym. I czy wyjaśnienie, iż nie odnosiło się to wcale do urody tej osoby, nie czyni wypowiedzi jeszcze bardziej obraźliwą.
Tymczasem okazuje się, że zachowałem się pochopnie nie ufając Panu Prezydentowi. Odwiedziła mnie ostatnio osoba, podająca się za Małpę w Czerwonym. Rzeczywiście trudno przez ten czerwony kostium rozpoznać, czy to człowiek, czy małpa. Na temat urody tej osoby też nie da się nic powiedzieć przez to przebranie. I w związku z tym nie ma sensu doszukiwać się jakichkolwiek pejoratywnych podtekstów w określeniu „małpa w czerwonym”, jeśli odnosiło się ono do tej osoby.
Panu Prezydentowi życzę szczęśliwego nowego roku i samych sukcesów, zwłaszcza w kontaktach z mediami.

Próba poloneza, próba ojcostwa

Od kilku tygodni klasy maturalne żyją już bynajmniej nie wynikami matur próbnych, bynajmniej nie klasyfikacją semestralną, ale zbliżającą się… Nie, nie maturą, skądże. Żyją – a jakże by inaczej – nadchodzącą wielkimi krokami studniówką. Jako szkoła staramy się ich zresztą dobrze przygotować do funkcjonowania w życiu społecznym także w jego towarzyskich aspektach, organizując bezustanne próby poloneza i walca. I pewnie dobrze, niech naszą szkołę sławią absolwenci okrzesani, błyskotliwi i umiejący się kulturalnie zabawić.
Arek i Marcin nie trafili dziś jednak na próbę poloneza, postanowili sprawdzić się w zupełnie innej roli. Przyszli do mnie na hospitację do pierwszej klasy. Sprawdzali się jako wychowawcy, sprawdzali się jako ojcowie.
Arek i Marcin są uczniami najlepszej grupy z wszystkich moich obecnych grup, tak zwanej grupy lajcikowej czwartej klasy technikum mechanicznego. Przynależność do tej grupy oznacza z jednej strony splendor i zaszczyty (na przykład cotygodniowe jedzenie na angielskim ptasiego mleczka), a z drugiej strony obowiązki. W grupie lajcikowej nie do pomyślenia są uchybienia, które uczniom w innych grupach uchodzą czasem na sucho, a ewentualna kara (która raczej się nie zdarza) jest nieporównanie surowsza. Od uczniów w tej elitarnej grupie oczekuję, że będą świecić przykładem wszystkim innym, że będą wykonywać wiele dodatkowej pracy ponad to, co stanowi ich ramowe obowiązki. Z panami z tej grupy zdarza się rozpocząć lekcję na kilka minut przed dzwonkiem, z panami z tej grupy zdarza się nie usłyszeć dzwonka na koniec, z tą grupą nie odkłada się klasówek i nie przesuwa terminów wykonania zadania.
Arek i Marcin za kilka miesięcy wraz z całą grupą opuszczą mury naszej szkoły i zaszczytny tytuł grupy lajcikowej się zwolni, więc będzie go trzeba przekazać potomnym. Dziewczyna Arka ma żałobę i nie idą na studniówkę, Marcinowi też widać te próby już wystarczyły, więc dzisiaj postanowili się przyjrzeć pierwszakom, spośród których w najbliższych dniach wyłonią swoich następców.
Panowie z pierwszych klas przeszli w czasie tej hospitacji sami siebie. Wiedzą już doskonale, o co chodzi, i robią wszystko co w ich mocy, by znaleźć się w tej wybranej grupce nieszczęśliwców, na których skupiam całą moją konsekwencję i surowość, obdarzając ich jednocześnie dokładnie taką samą – nie licząc ptasiego mleczka – słodyczą i czułością, co wszystkich innych. Przez bite trzy godziny chyba tylko raz usłyszałem jakieś dwa słowa nie na temat powiedziane pod nosem do kolegi, kreatywność w wymyślanych przez nich problemach wprawiła mnie w nieustanne kilkugodzinne osłupienie, a dwaj z nich tak się przyłożyli do przydzielonego sobie zadania, że czterokrotnie przekroczyli normę, którą mieli wykonać. Wizytujący lekcję seniorzy byli wyraźnie pod wrażeniem, bo Marcin nagrodził postawę pierwszaków stawiając im na koniec trzy pizze (akurat była pora obiadowa).
W całej tej sytuacji jest coś, co pozytywnie zaskakuje. Arek i Marcin dla większości tych chłopców z pierwszych klas byli naprawdę wielkimi autorytetami. Nie staraliby się bardziej, gdyby lekcję hospitował dyrektor, nie staraliby się bardziej, gdyby przyjechał minister. Bardziej nie dało się już starać. Zależało im na uznaniu Arka i Marcina w niepojęty sposób.
A ja cieszyłem się bardzo patrząc na to, bo rozumiałem, że coś mi się tu bardzo udało. Gdy przestanę się z Arkiem i Marcinem spotykać na tych kilku lekcjach angielskiego w tygodniu, ich miejsce zajmą inni młodzi faceci, dla których warto chodzić do pracy. I oby tak dalej, taka jest kolej rzeczy.

Mundurek Pottera


W Wielkiej Brytanii mundurki są zupełnie naturalnym elementem rzeczywistości szkolnej. Między innymi dlatego już w pierwszej części cyklu powieści o Harrym Potterze J. K. Rowling wysyła Harry’ego z Hagridem na ulicę Pokątną celem kupienia odpowiedniego dla adepta sztuki magicznej stroju. Nie budzi to zdziwienia czytelników i należy do jednego z bardziej oczywistych i przewidywalnych epizodów w książce.
Od pięciolatków do szesnastolatków, przytłaczająca większość brytyjskich uczniów chodzi do szkoły w mundurkach. Zdarza się to także w przypadku młodzieży starszej, chociaż im wyższy szczebel edukacji, tym częściej mundurek czy jednolity strój zostaje wyparty przez ogólne przepisy dotyczące ubioru w szkole, na przykład zabraniające noszenia odzieży reklamującej narkotyki czy alkohol albo ograniczające stosowanie makijażu czy noszenie drogiej biżuterii.
Co ciekawe, model szkolnego umundurowania zmieniał się z czasem pod wpływem pewnych czynników, zupełnie jak kreacje na pokazie mody. Zmiana cen i dostępności materiałów, a nawet wprowadzenie centralnego ogrzewania w latach pięćdziesiątych odbiły się drastycznie na tym, w czym brytyjscy uczniowie chodzą do szkoły.
Szkolny mundurek może przybrać wersję perwersyjną, na przykład na wieczorze w klubie nocnym, a w brytyjskich nocnych klubach zdarza się organizować takie bale przebierańców. Raczej kontrowersyjna postać na muzycznej scenie, Angus Young z zespołu AC/DC, również często występuje na koncertach w szkolnym mundurku.
Hogwarts, do którego chodzi Harry Potter, to bardzo elitarna szkoła. Wszyscy przestrzegają surowych zasad dotyczących ubioru i dyscypliny. Mimo to niektórzy uczniowie, jak Neville Longbottom, są niezdarni i nic im nie wychodzi, na każdym kroku udowadniają tylko, że są fajtłapami i nieudacznikami. Inni, jak Draco Malfoy, ubrani w przepisowy, pachnący świeżością strój z najdroższego materiału, są ubóstwiani przez koleżanki i otoczeni gronem wielbicieli, a jednocześnie zafascynowani są złem i służą siłom wrogim szkole i ludzkości.
Problemem Hogwartsu, Dumbledore’a, całego grona pedagogicznego, uczniów i reszty świata magicznego nie jest Bogu dzięki to, czy Ron będzie miał szaty nowe czy używane i czy w ogóle uczniowie będą przestrzegać przepisów dotyczących stroju. Problemem Hogwartsu jest Lord Voldemort, który odradza się w każdej kolejnej powieści cyklu ze zdwojoną mocą. Lord Voldemort, którego imienia wszyscy boją się tak bardzo, że starają się go nie wymawiać. Częstym strapieniem Harry’ego jest to, że nawet pracownicy ministerstwa boją się mówić o tym rzeczywistym problemie i nazywać go po imieniu.
Biedny Harry nie przypuszcza nawet, że tak jest nie tylko w świecie magii. Nie wie, że są państwa w Europie, w których resorty edukacji zajmują się fikcją, a są takie państwa, gdzie taki resort w ogóle nie istnieje. Tak jak Harry w walce z Voldemortem pozostaje często zdany na własne siły, tak i w niektórych państwach dyrektorzy, rodzice, nauczyciele i uczniowie muszą sobie radzić bez żadnej pomocy ze strony ministerstwa.

Wyborcza demagogia


Jutro dowiemy się, na czym polega ministerialny projekt „Zero tolerancji”, który ma zwalczać negatywne zjawiska w polskich szkołach. Miejmy nadzieję, że jedyną wadą tego projektu będzie nieudana nazwa. Bo przecież nie da się zaprzeczyć, że ten skrót myślowy jest w istocie semantycznym gwałtem na wyrazie „tolerancja” i gdzie jak gdzie, ale do szkoły coś o takiej nazwie trafiać nie powinno. Tolerancja to coś z natury rzeczy pięknego i dobrego, na wskroś pozytywnego, i to bez względu na wyznawany światopogląd.
Miejmy nadzieję, że spodziewany jutro program okaże się lekarstwem na wszystkie bolączki polskiej szkoły. Że zintensyfikuje zacieśnianie się więzi między dyrekcją, gronem pedagogicznym, a rodzicami. Że dzięki wdrożonym w ramach tego programu działaniom rodzice i młodzież będą się bardziej utożsamiali ze szkołą, uczestniczyli w jej życiu i współpracowali przy wytyczaniu dróg jej rozwoju. Miejmy nadzieję, że wraz z ogłoszeniem tego programu do szkół pomaszerują całe sztaby specjalistów, którzy będą na stałe i na miejscu wspierać młodzież, nauczycieli i rodziców w trudzie budowania nowego pokolenia. Miejmy nadzieję, że w wyniku długofalowych działań zainicjowanych jutro przez ministerstwo nasze ulice zapełnią się młodzieżą kochającą się, umiejącą się słuchać, pełną szacunku dla siebie, dla pokolenia swoich rodziców i dziadków, ambitną i tolerancyjną w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Że będzie ta młodzież pełna patriotyzmu i będzie chciała Polskę budować, rozwijać i zostawić ją lepszą dla swoich dzieci i wnuków.
Mój optymizm studzi nieco zapowiedź ministra, że ten cudowny program ma on zamiar ogłosić w Gimnazjum Numer 2 w Gdańsku, które od kilku dni próbuje się uporać z tragedią, jaka w tej szkole miała miejsce – jedna z uczennic popełniła samobójstwo. Zgadzam się w zupełności z wiceprezydent Gdańska Katarzyną Hall, która zaapelowała do ministra o to, by prezentacja programu odbyła się w innym miejscu, ponieważ szum medialny wcale nie pomaga w normowaniu sytuacji w szkole dotkniętej tragedią. Wydaje się, że wykorzystywanie uczniów i pracowników tej placówki do organizowania politycznego spektaklu stanowi formę dodatkowego stresu i nacisku, żeby nie powiedzieć gwałtu, tymczasem szkoła ta powinna być obecnie objęta wyjątkową opieką i otrzymać dodatkowe wsparcie. Zamiast tego szuka się winnych i kozłem ofiarnym okazał się między innymi pomorski kurator oświaty. Ten sam, który w 2005 roku patronował konferencji nauczycieli poświęconej trudnościom wychowawczym w szkole.
Mam olbrzymią nadzieję, że opublikowane przez dzisiejszy Dziennik przecieki dotyczące programu „Zero tolerancji” to tylko plotki. Gdyby program miał się ograniczyć do takich pozorowanych działań, jak zrozumiałem z lektury artykułu, nie byłby naprawdę wart zamieszania w Gimnazjum Numer 2 w Gdańsku.
Zdaniem dziennika, młodocianych chuliganów można by było kierować do prac społecznych poza szkołę, na przykład w domu opieki społecznej lub w schronisku dla zwierząt. Pytam: dlaczego tylko chuliganów? W domu opieki społecznej i w schronisku dla zwierząt może się czegoś nauczyć każdy uczeń i znam nauczycieli, którzy współpracują z takimi placówkami angażując w to całe klasy. Są oni dla mnie przykładem godnym do naśladowania i nie rozumiem zupełnie, dlaczego szansę na tak pouczającą lekcję humanizmu dawać mielibyśmy tylko chuliganom i to za karę.
Na terenie szkoły miałby obowiązywać zakaz używania telefonów komórkowych. Zastanawiam się wobec tego, czy chodzić w ogóle dwa razy w tygodniu na kółko filmowe do internatu czy na dwie godziny fakultetu dla maturzystów, za które mi nikt nie płaci. No bo jak zamówimy sobie coś na wynos z pizzerii, żeby panowie, którzy wyszli do szkoły o siódmej rano, nie pomarli mi z głodu na ósmej i dziewiątej godzinie lekcyjnej? A co z uczniami, których rodzice przy pomocy usług lokalizacyjnych sprawdzają ich, czy są w szkole, czy poszli na wagary? Pisałem też zresztą o tym, jak bardzo przydatny potrafi być telefon komórkowy w wielu sytuacjach, także jako pomoc dydaktyczna. Z telefonem jest trochę tak jak z tą tolerancją – sam w sobie jest czymś dobrym, dopiero złe jego używanie jest zjawiskiem negatywnym.
Dowiedziałem się także dziś rano, że obejmujące się na szkolnym korytarzu pary zakochanych to widok ohydny i budzący zgorszenie. Podobno całowanie się jest odrażające. Nie wiem, ostatnio się nie całowałem, może zapomniałem już, jakie to przykre doświadczenie. Ale przypomniał mi się od razu Paweł, który we wtorek na mój widok dał szybko dziewczynie buzi i pognał do klasy. Nigdy nie słyszałem, żeby Paweł się głośniej odezwał. Nigdy nie widziałem, żeby się zdenerwował. I całe szczęście, że to tylko poranna plotka, iż za obejmowanie się z dziewczyną na korytarzu podczas przerwy Paweł mógłby zostać surowo ukarany. Zwłaszcza, że na moich panów z technikum mechanicznego ich dziewczyny z ogólniaka i ekonomika mają wyraźnie dobry wpływ.
Uczniowie mają przychodzić do szkoły zadbani i w schludnym ubraniu. Realia są takie, że moi uczniowie przychodzą do szkoły w ubraniu bardzo schludnym i czasem, gdy patrzę na mojego wychowanka, Tomka, to nie mogę wyjść z podziwu, że ma codziennie rano czas na to, by tak precyzyjnie i skrupulatnie się ogolić. Tomek zostawia sobie bardzo cieniutki, skomplikowany wzór zarostu na twarzy, a pozostałą jej część starannie goli. Wstyd mi, że idę czasem do szkoły nieogolony. Zdarzyło mi się też usłyszeć od uczniów, że „podkoszulki się prasuje, a nie rozciąga”. Realia są też takie, że w pierwszej klasie zawodówki rolniczej przytłaczająca część panów pochodzi z domów, w których cała rodzina myje się tylko w sobotę. Czy szkoła ma ich karać za to, że dopiero w drugiej klasie, pod wpływem kolegów z innych klas i chcąc zaimponować dziewczynom, zaczynają bardziej dbać o siebie?
Mam nadzieję, że gdy minister będzie jutro rozmawiał z dyrekcją i gronem pedagogicznym Gimnazjum Numer 2, młodzież tego gimnazjum nie zostanie sama i bez opieki.
Jestem także głęboko przekonany, że jutro po południu wiadomości o programie przedstawionym przez ministra w gdańskim gimnazjum mile mnie zaskoczą. Poszedłem do pracy, żeby być nauczycielem, a nie po to, by zostać strażnikiem więziennym. Wszędzie, nawet w placówce o szczególnym nadzorze wychowawczym, a może zwłaszcza w takiej placówce, uważałbym za swój obowiązek stawianie uczniom pytań, pomaganie im w znajdowaniu i udzielaniu odpowiedzi na te pytania, a także przekonywanie ich, że rozwiązany przez nich problem to osiągnięcie, za które należy im się nagroda. Szkoła nie może być miejscem opartym na karach. Szkoła to miejsce, w którym trzeba być konsekwentnym, ale zarazem wyrozumiałym. I ważniejsze od karania jest to, by konsekwentnie nagradzać. To przynosi o wiele większe owoce.


W środowisku nauczycieli jest wiele sfrustrowanych osób, które wypaliły się zawodowo. Niewiele te osoby wiedzą o współczesnej pedagogice, nie mają bladego pojęcia o diagnozowaniu młodzieńczej przestępczości i skutecznej profilaktyce. Niestety, głos tych właśnie osób brzmi w szkołach najdonośniej. Obawiam się, że teraz, po tym jakże nieszczęśliwym zdarzeniu, sfrustrowani nauczyciele, stanowiący jedynie część naszej grupy zawodowej, dołączą do politycznych frustratów, aby wspólnie propagować swe ciasne teorie: moralność twardej ręki i wychowywanie przez zakazy i segregację. Zgadzam się, że trzeba młodzieży okazywać wychowawczą stanowczość, ale nie może ona polegać na groźbach, że wszyscy podejrzewani o agresywne skłonności zostaną zamknięci w edukacyjnych rezerwatach.
Wychowanie opiera się na uświadomieniu wszystkich, którzy uczestniczą w tym procesie. […]
Jeśli chcemy wyrazić sprzeciw wobec uczniowskiej przestępczości, nie ogłaszajmy, że wyprowadzimy agresywnych uczniów ze szkół i umieścimy ich w gettach. Raczej spróbujmy przykuć uwagę młodzieży zdolnościami wychowawczymi wszędzie tam, gdzie ta młodzież się znajduje – w szkole każdego typu. Irracjonalnymi pomysłami na wychowanie nie pomożemy młodzieży przejść bezpiecznie przez edukację, tylko powiększymy przepaść między jednym uczniem a drugim, między uczniami i nauczycielami.

http://www.gazetawyborcza.pl/1,75515,3710765.html
*Dariusz Chętkowski – nauczyciel i wychowawca w XXI LO w Łodzi, wykładowca Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Łodzi.

Co to jest szkoła?

W spocie wyborczym Ligi Polskich Rodzin brama szkoły zamyka się przed grupą młodzieży niegrzecznej, a na szkolnym boisku minister edukacji wita z otwartymi ramionami tych grzecznych i triumfalnie obwieszcza, że polską szkołę da się zmienić.
Polska szkoła dla grzecznych dzieci będzie się mogła wreszcie zająć tym, do czego jest przeznaczona, tymczasem tych przygarbionych, z przydługimi włosami i z rękami w kieszeniach, nieprzystosowanych społecznie uczniów pozostawionych za szkolną bramą skieruje się do specjalnych placówek o nazwie Ośrodki Wsparcia Wychowawczego.
Zastanawiam się nad tym, po której stronie bramy chciałbym zostać, jeśli już ten radziecki model zostanie wprowadzony. Po której stronie tej zamkniętej bramy będzie tak naprawdę szkoła i powołanie do zawodu nauczyciela. Jakkolwiek by nie była kusząca praca z tymi grzecznymi, szkoła to przecież także praca z tymi nieprzystosowanymi, to próba udzielenia im pomocy w odnalezieniu swojego miejsca na świecie, swojej drogi.
Dodatkowo kuszące są zapewnienia pomysłodawców powstania Ośrodków Wsparcia Wychowawczego, iż będą tam lekcje w grupach piętnastoosobowych, nagrody motywujące, środki na dodatkowe zajęcia pozalekcyjne i hobbystyczne kluby, a młodzież będzie mieszkała w przymusowych internatach, więc takie zajęcia i kluby będą mogły działać praktycznie o dowolnej porze dnia.
Gdy czytam kryteria mające decydować o kierowaniu młodzieży do odizolowanych ośrodków, mam poważne wątpliwości, czy gdyby ten model funkcjonował, udałoby mi się zebrać grupę uczniów na nasz konkurs karaoke odbywający się cyklicznie co kilka miesięcy. Pewnie większość z nich byłaby w ośrodku wsparcia. Mając na uwadze to, jak słodko śpiewają, wolałbym chyba być z nimi. Tym bardziej, że w tym karnym internacie byłoby dużo czasu na próby.