Czapki i kaptury

No i mam problem – przegłosowaliśmy wczoraj zmianę w statucie szkoły i boję się piątkowych dwóch lekcji w czwartej mechanika. Do tej pory wiedziałem, kto jest kto, mogłem w ułamku sekundy sprawdzić listę obecności, a nawet uzupełnić ją z pamięci na przerwie po lekcji, jeżeli zabrakło mi czasu lub dziennik nie zdążył dotrzeć na czas. Wiadomo było, komu wpisać ocenę, kogo pochwalić, kogo zmobilizować do większej aktywności.
A w najbliższy piątek przede mną zadanie równie trudne, jak w klasie drugiej mechanika, którą dopiero co poznałem. Muszę się nauczyć, kto się jak nazywa. Czternastu panom z czwartej mechanika nie wolno już bowiem przebywać w szkole w czapkach ani w kapturach, po których dotąd ich rozpoznawałem. Dowiem się, kto z nich jakiego koloru ma włosy i czy czasem w ogóle ich nie zgolił. Przypuszczam, że jednych będzie mi rozpoznać łatwiej, innych trudniej. No bo na przykład Tomasz jest dużo bardziej przy kości, niż Kamil, więc nie będzie problemu. Ale czy będę umiał odróżnić Kamila od Grzegorza? Dotąd łatwo się było rozeznać po kolorze czapki. Albo taki Sebastian – czy uda mi się odróżnić go od innych, zwłaszcza, jeśli nie przyjdzie do szkoły w dresie?
Bardzo mnie zaskoczyła intensywność emocji, jakie towarzyszyły moim koleżankom i kolegom w dzisiejszych dyskusjach w pokoju nauczycielskim na temat czapek w szkole. Przyznam, że choć to bardzo trudne do wykonania, to dotąd zawsze koncentrowałem się na lekcjach z czwartą mechanika na niełatwych przecież próbach wydobycia czegoś z wnętrza głów tych panów, a nie tym, co okrywa je z wierzchu.
Przyjmuję z pokorą argument jednej z koleżanek, że nie wypada siedzieć w czapce w miejscu, w którym wisi krzyż i godło, ale trudno mi będzie jakoś się pogodzić z faktem, że na tegorocznym konkursie kolędowania nie będziemy już mogli – bez łamania statutu szkoły – przebrać się za Mikołajów. Gdy przyjdą mrozy i w mojej pozbawionej sprawnej wentylacji pracowni stanę przed dylematem, czy – jak w ubiegłych latach – zakładając samemu czapkę uchylić okno za moim biurkiem, czy posiedzieć w lekkim zaduchu z grupą nastolatków po dwóch godzinach wychowania fizycznego, wybiorę pewnie takie rozwiązanie, które nie narazi mnie niepotrzebnie na wizytę u lekarza.

Ten wpis to kolejny odgrzewany kotlet sprzed pięciu lat. Kamil z tego wpisu ożenił się na początku tego miesiąca, a Sebastian nie żyje. Chłopaki z ówczesnej drugiej klasy skończyli już dawno szkołę, jeden z nich zdał maturę z angielskiego na 100 procent, a znam ich dzisiaj nie tylko z imienia i nazwiska. Pocieszające w tym wszystkim jest tylko to, że pochopnie uchwalony punkt regulaminu pozostał martwym przepisem i nikt już chyba o nim nie pamięta. Obecni drugoklasiści bez przeszkód chodzą po szkole w czapkach i kapturach.

Laba

Wyniki matur ogłoszone, koperty z egzaminami zawodowymi ocenione i spakowane, najwyższy czas odpocząć. Dziś w miłym towarzystwie Davida Bowiego, filmów katastroficznych i Casillero del Diablo.

Na drugi rok w tej samej klasie

Ten wpis, będący powtórką postu opublikowanego 22 października 2005 roku, a stanowiący wspomnienia mojego sąsiada – polonisty z pracy w technikum na Mazurach kilkadziesiat lat temu, dedykuję szczególnie Dominikowi i Pawłowi, moim wychowankom, którzy niech sięgają tam, gdzie wzrok nie sięga.

Malwinka była uczennicą przeciętną, z niektórych przedmiotów nawet bardzo słabą, ale wspaniale deklamowała poezję. Dlatego uroczysta akademia na koniec roku szkolnego nie mogła się obyć bez niej. Gdy odbywała się kończąca rok szkolny rada pedagogiczna, akademia była w zasadzie gotowa i przećwiczona na wszelkie możliwe sposoby na licznych próbach.
I wtedy okazało się, że mająca deklamować „Naukę” Tuwima Malwinka nie zdała do następnej klasy. Długo trwały negocjacje, w których zdesperowany polonista składał rozmaite propozycje matematyczce i nauczycielowi geografii. Nic z tego.
Na drugi dzień, gdy polonista spotkał swoją gwiazdę na korytarzu, wiedziała już ona o decyzji rady pedagogicznej. Polonista w krótkiej rozmowie dał jej do zrozumienia, że w zaistniałej sytuacji nie musi występować na akademii i recytować. Malwina jednak wzięła sobie za punkt honoru, by stanąć przed kolegami i koleżankami z klasy i szkoły oraz przed gronem pedagogicznym i rzeczywiście dopięła swego. Odświętnie ubrana w dniu, w którym wszystkim, tylko nie jej, wręczono świadectwa z promocją do klasy następnej, dumnie wyrecytowała:

Nauczyli mnie mnóstwa mądrości,
Logarytmów, wzorów i formułek,
Z kwadracików, trójkącików i kółek
Nauczyli mnie nieskończoności.

Rozprawiali o „cudach przyrody”,
Oglądałem różne tajemnice:
W jednym szkiełku „życie kropli wody”,
W innym zaś „kanały na księżycu”.

Wiem o kuli, napełnionej lodem,
O bursztynie, gdy się go pociera…
Wiem, że ciało, pogrążone w wodę
Traci tyle, ile…et cetera.

Ach, wiem jeszcze, że na drugiej półkuli
Słońce świeci, gdy u nas jest ciemno!
Różne rzeczy do głowy mi wkuli,
Tumanili nauką daremną.

I nic nie wiem, i nic nie rozumiem,
I wciąż wierzę biednymi zmysłami,
Że ci ludzie na drugiej półkuli
Muszą chodzić do góry nogami.

I do dziś mam taką szaloną trwogę:
Bóg mnie wyrwie a stanę bez słowa!
– Panie Boże! Odpowiadać nie mogę,
Ja wymawiam się, mnie boli głowa…

Trudna lekcja. Nie mogłem od razu.
Lecz nauczę się… po pewnym czasie…
Proszę! Zostaw mnie na drugie życie,
Jak na drugi rok w tej samej klasie.

Pod koniec wiersza Malwina nie była już w stanie powstrzymać łez, ale dobrnęła do końca, choć coraz bardziej drżącym głosem. Nie było chyba nigdy i nigdzie tak uważnego audytorium na żadnym wieczorze poezji. Nikt nie drgnął, nikt nie odezwał się ani słowem, a burza oklasków rozległa się w chwilę po tym, jak zapłakana Malwina wybiegła z sali gimnastycznej. Nie zasłużyła sobie tym występem na promocję do następnej klasy. Ale kto wie, może dostanie za to szansę na drugie życie?

Autorytet normalny

Postawa następców, czy to Benedykta XVI, bardziej kategorycznie rozprawiającego się z pedofilią wśród swoich podwładnych, czy to Franciszka, autentycznie i regularnie urzekającego spontanicznością, skromnością i prostotą, mogłyby – tak przynajmniej się wydaje – odsuwać na dalszy plan cnoty i zasługi Jana Pawła II oraz to, w jakim stopniu jego kult się szerzy i popularyzuje, tymczasem autorytet polskiego papieża wydaje się nieśmiertelny. Wprawdzie postawienie największego na świecie pomnika Jana Pawła II w parku miniatur w Częstochowie zakrawa na dowcip i ociera się o karykaturę, ale – jak przekonałem się w jednej z krakowskich szkół – nauczyciele nadal uważają, że to właśnie młody Karol Wojtyła jest najlepszym autorytetem do naśladowania dla polskiej młodzieży.

Obejrzawszy uważnie ekspozycję, nie mogę oprzeć się refleksji, iż we wszystkich konkursowych pracach widać wyraźnie, że człowiek, który został papieżem, był wcześniej zwykłym mieszkańcem naszego miasta i regionu. Normalnym, niczym się nie wyróżniającym. Grał w piłkę, chodził na spacery i wędrował po górach, spotykał się ze znajomymi. Mam problemy z interpretacją jednej z prac, ponieważ wydaje mi się, że wynika z niej, że pił również piwo w knajpach do bardzo późnych godzin nocnych, tuż przed zamknięciem lokalu, ale to w sumie też nic złego.
Poszukiwanie i odkrywanie autorytetów to bardzo ważna sprawa w wychowaniu. Szkoła powinna to robić na wiele sposobów. W każdej szkole roi się od zdjęć, rysunków i malunków o tematyce papieskiej. Nie twierdzę, że to źle. Mam tylko nadzieję, że szkoły nie rezygnują z innych form tego samego. Spotkania z rodzicami, którzy opowiadają o swojej pracy, znane przeciętnemu Polakowi przede wszystkim z amerykańskich filmów pokazujących tamtejszą szkołę, to przykład możliwości spotkania z autorytetem bardzo namacalnym, na wskroś prawdziwym i będącym na wyciągnięcie ręki, to także okazja do budowania pozytywnych więzi rodzinnych. Spotkania z żywymi weteranami historycznych wydarzeń, z artystami, sławnymi ludźmi, którzy wyszli z nałogu lub rozwiązali inny życiowy problem…
Jan Paweł II, postać – nawet jeśli ktoś nie uważa jej za kontrowersyjną – niezaprzeczalnie historyczna, pomnikowa, staje się coraz bardziej odległa dla kolejnych roczników dzieci i młodzieży. Do szkół chodzą już tacy, którzy urodzili się po jego śmierci. Pamiętam, że „Elegia o śmierci Ludwika Waryńskiego” na akademiach w podstawówce bardzo mnie wzruszała, ale o wiele bardziej zapadło mi w pamięci spotkanie z Barbarą Rosiek.


Błąd na maturze

Centralna Komisja Egzaminacyjna tłumaczy się, że nie jest wielbłądem. Nagłośnione przez media urojenia „maturzystów”, którzy nie rozumieli polecenia do zadania czwartego na poziomie podstawowym, i którzy chyba w ogóle nigdy nie widzieli żadnego arkusza maturalnego, po raz kolejny przypominają mi, że miałem w tym roku zaszczyt wypuszczać ze szkoły dwie znakomite klasy. W przerwie między poziomem podstawowym a rozszerzonym, zamiast nerwowo zagryzać palce, wsiedli w auta i pojechali do KFC chrupać kurczaki, a w zasadzie jedynym źródłem poważnego stresu okazała się niespodziewana usterka samochodu Pawła, która unieruchomiła go w drodze powrotnej na Wzgórzach Krzesławickich i nie dojechaliby pewnie z Damianem na egzamin rozszerzony, gdyby nie Łukasz, który – jak się okazało – też w przerwie między poziomami zrobił wyskok w tym samym kierunku.
W rozmowach po maturze żaden z nich nie poruszył rozdmuchanego w mediach problemu rzekomego błędu, bo takie polecenia widzieli dziesiątki razy i nie było to dla nich żadnym zaskoczeniem. Na zdrowy chłopski rozum zresztą widać, że – skoro pod ostatnim fragmentem tekstu nie ma żadnej luki – dopasowywane elementy wpisujemy nad tekstem. A odrobina znajomości angielskiego pozwala zrozumieć, że fragment nad pierwszym miejscem do uzupełnienia to wstęp do całego zadania, i jeśli ktoś tego nie widzi, to nie jestem pewien, czy zasługuje na jakiekolwiek punkty w tej części egzaminu.
W rozmowach po maturze poruszaliśmy właściwie tylko kwestię argumentacji użytej w rozprawce, sposobu ujęcia tematu, a także wątpliwości, czy w zadaniach leksykalnych, dodając końcówkę, Damian pamiętał o podwojeniu „l”. To wszystko na marginesie o wiele ważniejszego problemu, mianowicie przyczyny awarii samochodu Pawła.
Drugi raz mam abiturientów, którzy tak bezstresowo podchodzą do egzaminu z angielskiego. Trzy lata temu, gdy poszedłem odwiedzić panów czekających w kolejce na rozszerzoną maturę ustną, byłem zdumiony widząc, zamiast egzaminacyjnego stresu, ożywioną dyskusję na temat tuningu samochodów.
Z takimi klasami pracuje się z jednej strony przyjemnie. Zamiast tłuc bezustannie najprostsze banały, można się czasem posilić na coś subtelniejszego lub wdać w intelektualnie stymulującą dyskusję w języku obcym. Gdy się popełni gafę, zdarza się być przez uczniów poprawionym, co – dla mnie przynajmniej – jest bardzo motywujące i daje mi dużą satysfakcję, a uczeń, który mnie poprawi, ma od razu olbrzymiego plusa i spore szanse na ocenę celującą.
Z drugiej strony, z takimi maturzystami trzeba się bardziej nagimnastykować, bo nie chce im się ćwiczyć szablonowych zadań, w których mogliby się wykazać standardowymi umiejętnościami. Gdy kilka tygodni temu udało mi się zmusić panów do napisania indywidualnie listu prywatnego, włosy stawały dęba podczas sprawdzania. Pisząc o imprezie, na którą się wybierają, i z jakiej okazji jest ona wyprawiana, większość z nich pisała o libacjach i orgiach, w tym z radości po śmierci siostry w tragicznym wypadku, dzięki czemu będzie się miało pokój wyłącznie dla siebie, oraz by uczcić abdykację Benedykta XVI. Proponując formę i termin rewanżu za wyświadczoną przysługę, większość z nich sugerowała sfinansowanie wyrafinowanych, profesjonalnych usług seksualnych, lub oferowała takie usługi. Nie wiem, na ile udało mi się ich przekonać, że czytający taką wypowiedź egzaminator będzie może zmuszony przyznać punkt za przekaz treści zgodnie z poleceniem, ale sympatią do nich pałać raczej nie będzie i da temu wyraz tam, gdzie będzie to możliwe. Poza tym – szczerze mówiąc – obawiam się, czy ta pewność siebie nie wyjdzie moim tegorocznym abiturientom bokiem.
Zdarza się także, że przyjemnie się pracuje z klasą czy grupą słabszą, dla której matura z angielskiego to nie lada wyzwanie. Cztery lata temu miałem taką klasę, dla której angielski był poprzeczką nie do przeskoczenia, i świadomość własnej słabości sprawiła, że panowie dwa razy w tygodniu przychodzili przez całą klasę maturalną dodatkowo o siódmej rano, by wkuwać elementarne słownictwo. Bardzo mile wspominam także i tę klasę, a na tegorocznej maturze z języka angielskiego pamięć o nich wróciła mi szczególnie wyraźnie. Rano, od byłego ucznia tej klasy i jego dziewczyny, obecnie mieszkających w Anglii, dostałem zaproszenie na wesele. Kilka godzin później przyszła wiadomość o śmierci innego z nich.
Pogrzeb Sebastiana w poniedziałek o godzinie 14:00 w Proszowicach.

Dzień Flagi

Jutro Dzień Flagi. Cały długi weekend majowy to w rzeczywistości nie tylko otwarcie sezonu grillowego i siatki plażowej, ale świetna okazja do wychowania patriotycznego, w szkole i poza nią. Miłość do ojczyzny i wiedzę o jej historii można przy okazji krzewić na festynach, w atmosferze i towarzystwie zupełnie innym, niż na co dzień.
I może jednym uda się bardziej, innym mniej, ale – nawet jeśli wata cukrowa nie będzie dość słodka – wyjdzie na pewno lepiej, niż w szkolnej gablocie, z której można się dowiedzieć, że w 1981 roku w Polsce… powstał stan wojenny.

Wyrazy obce

Wstyd się przyznać, ale zawsze miałem problem z pełnym zrozumieniem zasad gry w siatkówkę. Może dlatego też trudno mi było docenić to, co dzieje się na boisku, ponieważ w porównaniu z koszem czy piłką nożną siatkówka wydawała mi się mało dynamiczna.
Ale o wiele trudniejsze do ogarnięcia, co zresztą znajduje odzwierciedlenie w sporej liczbie ocen niedostatecznych na koniec roku, wydają się być dla uczniów (a także dla mnie) kryteria ocen z wychowania fizycznego. Przewertowawszy słownik wyrazów obcych i internet w poszukiwaniu jakże tajemniczego, a najwyraźniej kluczowego w tych kryteriach wyrazu „frekfencja” (czyżby jego synonimem był wyraz „uszestnictwo”?), doszedłem do wniosku, że siatkówka nie jest wcale skomplikowana. Pewnie z siatkufką byłoby jeszcze gorzej.

Druga grupa ptaszków

Dziś po lesie latały ptaszki z technikum mechanicznego. Jeszcze nigdy tak liczna grupa nie dotarła na szczyt, warto w dodatku podkreślić, że Damian z nogą w gipsie został wniesiony na rękach przez kolegów, podobnie jak ciężki wiklinowy kosz pełen jadła…
Dla urozmaicenia, we wpisie inne zdjęcie z dzisiejszej wyprawy mechaników, nie to, które trafi do nagłówka blogu.

Kolejne ptaszki odlatują

W nagłówku mojego blogu przybyło nowe zdjęcie.
Moje coroczne fotografowanie się z maturzystami na tym samym drzewie zaowocowało po latach tym, że panowie kończący szkołę w przyszłym tygodniu od dawna upominali się, że z nimi też mam iść zrobić sobie zdjęcie, a od paru tygodni ciągle się zastanawialiśmy nad tym, dlaczego zima zwleka z odejściem na drugą półkulę. Wreszcie odeszła, ale w lesie nie jest jeszcze tak zielono, jak bywało w minionych latach o tej samej porze.
O tegorocznych maturzystach wkrótce napiszę więcej. Kolejne ptaszki odlatują, nostalgia mnie ogarnia.

Słowa gentlemana

Gdy za wychowywanie młodzieży zabieramy się sloganami rozwieszonymi na ścianach placówki edukacyjnej, bywa dwuznacznie. Poczułem się trochę zaniepokojony na wieść o tym, że prawdziwy gentleman zna tylko zwroty grzecznościowe służące do tego, żeby się przywitać lub pożegnać. Czyżby nie był zbyt rozmowny? Czyżby kontakt z nim ograniczał się tylko do tego? A może nie ma nic do powiedzenia?
Uspokajam się w myślach, że na pewno nie to miał na myśli edukator i pedagog, który zawiesił powyższy plakat na ścianie internatu. Ale po chwili okrutna ręka rzeczywistości daje mi w twarz i pozbawia mnie złudzeń. Gentlemanowi, który grzecznie się przywitał, zostaje już tylko jedno.