Ten wpis to odświeżany kotlet sprzed siedmiu lat. Przypominam go w związku ze śmiercią Tomka.
Początek sierpnia spędziłem z Andrzejem Bursą. Chodziliśmy na spacery do parku albo nad rzekę, siedzieliśmy na ławce pod blokiem, leżeliśmy razem na łóżku. W łóżku nie musieliśmy na szczęście się martwić o Miłość, na chwilę tylko kiedyś wpadł Tomek i jeden dzień martwiliśmy się razem, lecz w jego, nie w naszej sprawie (vide Andrzej Bursa, Miłość). Przy okazji, przekonaliśmy się, jak blisko jest z Proszowic roku 2016 do centrum Krakowa lat pięćdziesiątych XX wieku, czyli z czasów Andrzeja. Nic dziwnego, tu rządzi proboszcz, a nie burmistrz.
Zabierałem Andrzeja ze sobą na przejażdżki tramwajem albo nad zalew w Nowej Hucie, dość daleko od jego ukochanego Śródmieścia. Byliśmy też razem nieopodal Garncarskiej, bo jechaliśmy Alejami, ale trzymałem go wtedy zamkniętego między okładkami. Otworzyłem go za to i na Plantach, i na Błoniach, i na Rynku Głównym… Bywa, że razem ziewaliśmy – nawet jeżeli ktoś wkręcił iskry bólu w nasze szczęki, by nam to utrudnić (vide Andrzej Bursa, Przecież znasz wszystkie moje chwyty…).
To były dla mnie chwile cenne, ale też nie pozbawione rozczarowań. Po wielu latach od naszego ostatniego spotkania zauważyłem na przykład, że Andrzej niezbyt dobrze zna angielski i w jednym z jego kultowych wierszy, który – jak dla mnie – ważniejszy jest w literaturze polskiej niż niektóre dzieła Krasińskiego – po prostu zrobił parę byków. Mówię oczywiście o wierszu Języki obce. W tym samym wierszu symptomatyczne stało się, że to, co jest ideą główną tego wiersza, ironia związana z nierealnością podróży czytelnika czy poety do Stanów czy jakiegokolwiek kraju anglojęzycznego, czytelnikowi współczesnemu właściwie trzeba wyjaśniać, gdyż z centrum Krakowa łatwiej chyba dzisiaj i szybciej można się dostać do centrum Londynu, niż do Szczecina, Kołobrzegu czy Trójmiasta.
Z przykrością odnotowałem, że język Andrzeja, podobnie jak język Zygmunta i innych wieszczów, oddalił się od języka współczesnej młodzieży, i niektórzy mogą mieć problem z wierszami, w których używa słów – na przykład – rosyjskich. A tak jest w wierszu, w którym poeta „apiat” cierpi za miliony, wierszu nie mniej kultowym.
Kilkakrotnie nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że obcując z Andrzejem, tak naprawdę nie zajmuję się poezją, lecz polityką. Jak wyznałem Janinie, czytając wiersz Pantofelek albo opowiadanko Smok, nie mogłem nie skojarzyć tego, co mówi do mnie Andrzej, z postaciami współczesnej polskiej sceny politycznej. Na rozstanie z Andrzejem (pewnie znowu tylko na jakiś czas, bo przecież – jak Wernyhora – wróci, vide Andrzej Bursa, Wernyhora) znalazłem jednak słowa, które mnie trochę uspokoiły. Skłoniły do kompromisu. Nawet jeśli to tylko jedna strona ma ustąpić, a druga nie cofnie się o krok. Andrzej „ululał” mnie tymi słowami na amen. Idę się zalać jak jasna cholera (vide Andrzej Bursa, Nadzieja). Chyba zostanę wariatem. Na zawsze.