Przeczytałem o bardzo ciekawym epizodzie, a w gruncie rzeczy bohaterskim wyczynie i akcie honoru, z życia urodzonego w podsmoleńskiej wiosce Jurija Gagarina, który dokładnie 50 lat temu nad ranem wyruszył z kosmodromu o magicznej nazwie Bajkonur w swój orbitalny lot dokoła Ziemi.
Kilka lat po tym, jak Gagarin stał się bohaterem Związku Radzieckiego, w trakcie lądowania w stepie w pobliżu Orenburga zginął jego przyjaciel, pułkownik Władimir Komarow. Zginął, bo świeżo upieczony przywódca Związku Radzieckiego, Leonid Breżniew, chciał koniecznie uczcić okrągłą, pięćdziesiątą rocznicę rewolucji październikowej, i móc się pochwalić nowym sukcesem programu kosmicznego podczas pochodu pierwszomajowego tegoż roku.
Gagarin, który był wtedy dowódcą oddziału i dublerem Komarowa, próbował nie dopuścić do testowania pełnego usterek statku, w przeglądzie technicznym wraz z grupą kolegów i inżynierów wykryli ponad dwieście takich usterek i spisali je w obszernym protokole. Następnie próbował nie dopuścić do odpalenia „Sojuza” stosując rozmaite sztuczki, włącznie z domaganiem się skafandra, który w pierwotnych planach nie był dla Komarowa przewidziany.
Statek z przyjacielem Gagarina okazał się wystrzeloną w przestrzeń trumną. Od samego początku lotu nic nie działało, kosmonauta był świadom tego, że nie wyląduje, a dzięki łączności telefonicznej z Ziemią udało mu się jeszcze pożegnać z żoną i usłyszeć od premiera Aleksieja Kosygina, że jest bohaterem narodowym. Eksplozja rakiet hamujących podczas lądowania spowodowała pożar, który strawił doszczętnie kabinę i ciało kosmonauty.
Po tej tragedii Jurij Gagarin zażądał spotkania z Breżniewem i chlusnął mu w twarz podanym na przywitanie kieliszkiem wódki. Odtąd Gagarin nie był już zapraszany na trybunę mauzoleum na placu Czerwonym i – pod pretekstem troski o jego bezpieczeństwo – wycofano go z programu lotów kosmicznych.
Jurija Gagarina pokolenia lotników (i nie tylko) podziwiały za jego lot w kosmos. Tymczasem okazuje się, że był to człowiek wielki, który nie zawahał się wylać kieliszka wódki w twarz przywódcy światowego mocarstwa.
Zaskoczyło mnie jeszcze jedno. Ten odważny, niebanalny człowiek, miał 157 cm wzrostu.
Kategoria: Historia
Pogrzeb Prezydenta
Na szczęście przynajmniej jeden z poległych pod Smoleńskiem 10 kwietnia prezydentów Rzeczypospolitej – Ryszard Kaczorowski – miał należyty pochówek. Takiej właśnie godnej, poważnej uroczystości zabrakło przedwczoraj i wczoraj, bo przecież tak naprawdę tamten pogrzeb trwał dwa dni. Tu nikt się nie pomylił przy noszeniu trumny, nie położył orła na trumnie na lewą stronę albo do góry nogami, nie plótł bez sensu. No może raz – prymas Glemp powiedział, że „ksiądz Peszkowski nie zaznał łaski śmierci w Katyniu”. Ta niezręczna gafa, z której zresztą ksiądz prymas chyba natychmiast zdał sobie sprawę, bo na chwilę stracił w tym momencie wątek, w niczym się jednak nie równa wczorajszym – skandalicznym moim zdaniem – słowom prymasa Muszyńskiego, skierowanym do prezydenta Kaczyńskiego: „Zastałeś ojczyznę zniewoloną, zostawiasz ją wolną i niepodległą”. Taki afront ze strony Muszyńskiego wobec wielu zgromadzonych w Bazylice Mariackiej (a nie marjańskiej, cokolwiek by to znaczyło), w żaden sposób nie oddaje czci prezydentowi Kaczyńskiemu. W końcu to Lechowi Wałęsie, a nie Lechowi Kaczyńskiemu, chowany dzisiaj w Warszawie Ryszard Kaczorowski przekazał insygnia prezydenckiej władzy. W Warszawie pamiętano, że hymn Polski, zgodnie z Konstytucją, to „Mazurek Dąbrowskiego”. I że hymnu się nie zagłusza.
Na ulicach Warszawy, podczas przejazdu konduktu, jak również w katedrze św. Jana i Świątyni Opatrzności Bożej, dało się odczuć zupełnie inną atmosferę. Wydaje się, że wszyscy znali tam swoje miejsce i wiedzieli, co mają robić. Przemówienia – pozbawione zbędnego patosu i nieprzemyślanych przerysowań – były w większości krótkie i konkretne. Budziły spontaniczną reakcję zgromadzonych, a na twarzach wszystkich, bez względu na pokolenie, z którego się wywodzą, widać było utożsamianie się z tą patriotyczną, arystokratyczną Polską i Warszawą, z tradycjami II Rzeczypospolitej. Część Warszawiaków, zamiast rzucać kwiaty na przejeżdżający karawan, składała je z namaszczeniem na jezdni, kilkaset metrów przed jadącym konduktem. Harcerze, weterani Armii Krajowej i armii Andersa wydawali się podczas tej ceremonii należeć do jednego pokolenia. Centralnymi postaciami tej uroczystości, obok zmarłego prezydenta, byli członkowie jego rodziny, którzy z rzucającą się w oczy godnością godzili ból prywatnej tragedii z państwowym wymiarem uroczystości. Długie milczenie na początku mszy świętej w katedrze było nieporównanie wymowniejsze niż jakiekolwiek mowy.
To był inny pogrzeb. Jakby to inna Polska żegnała się z człowiekiem z zupełnie innego świata.
Pomilczmy
Jedna z gazet opublikowała niedokończony artykuł o tym, kto kogo w tej tragedii osierocił. W długiej liście nazwisk niektórzy osierocili syna, niektórzy córkę, niektórzy dwoje dzieci, a po niektórych nazwiskach było tylko słowo „osierocił” i miejsce na dopisanie danych, których dziennikarzowi nie udało się zebrać. W pośpiechu nikt nie zauważył i poszło w świat.
Pokazując przejazd konduktu stacje telewizyjne nie mogły się powstrzymać od komentarzy, a przecież czasami nawet rzeczy mówione z dobrą wolą w gruncie rzeczy brzmią bez sensu. Patrząc na jadące trumny nasłuchałem się na przykład o zakupach klejnotów w sklepach wolnocłowych na lotnisku albo o tym, że zmarły prezydent był orędownikiem Rzeczpospolitej wielu kultur i religii. W innej chwili dowiedziałem się z komentarza dziennikarza, że wszystkie samochody jadące przeciwległą nitką autostrady A4 zatrzymują się z szacunku na widok mijanego konduktu, a jednocześnie na ekranie mignęły dwa auta osobowe, które nawet nie zmniejszyły prędkości. I po co to tak pleść głupoty, nie lepiej pomilczeć?
Z pośpiesznie publikowanych artykułów na portalach dowiedziałem się, że jakiś pan nie chce odpowiadać na pytania dziennikarzy wysyłane mejlem, a kondukt z trumnami przejechał ulicą Grocką. Okazuje się też, że Kraków przywitał dzisiaj prezydenta Kaczyńskiego i „jego żonę Maryję„, a krakowski magistrat apeluje do przeciwników pogrzebu o powstrzymanie się od protestów, by nie pokazać się „jako polska, którą dzielą kłótnie”.
Dzisiaj o północy skończy się żałoba narodowa, ale przez cały tydzień jeszcze będą się odbywać pogrzeby ofiar tragedii pod Smoleńskiem. Weźmy uszanujmy chociaż ich pogrzeby i przestańmy pleść trzy po trzy. Apeluję do wszystkich, ale szczególnie do Tadeusza Rydzyka, Jana Pospieszalskiego i TVN24. Znajcie umiar, do cholery.
Historia – nauka o przyszłości
Niemiecka minister edukacji Anette Schavan nadmieniła ostatnio, że skoro jest już niemiecko – francuski podręcznik historii, to może dałoby się stworzyć podobny podręcznik dla wszystkich krajów Unii Europejskiej. Za pomysłem nie stoi póki co żaden konkretny projekt, to tylko taka idea, moim zdaniem piękna i interesująca, acz mało realna do urzeczywistnienia w najbliższym czasie.
Ciekawe, że ci sami ludzie w Polsce, którzy jeszcze niedawno postulowali rozdzielenie historii powszechnej od historii Polski, tego akurat pomysłu nie aprobują, a wręcz atakują go nerwowo i określają kretyńskim. Wydawałoby się, że powinni oni wręcz być sojusznikami takiego pomysłu, ponieważ zdaje się on idealnie nadawać do wykorzystania przy wprowadzaniu do szkół przedmiotu „historia powszechna”.
Skrajnie nacjonalistyczni politycy polscy dają elokwentne popisy głupoty i szastają barwnymi przykładami, nazywając pomysł kretyńskim. Udowadniają tym samym, że edukacja to dla nich sposób na krzewienie uprzedzeń, stereotypów i nienawiści, a historia to sposób na ukorzenianie nacjonalizmów i ksenofobii. Uważają, że międzynarodowy projekt podręcznika historii to doktrynerstwo i ideologizowanie, tymczasem nauczanie historii powinno służyć prawdzie, a nie racjom politycznym.
To jakaś pomyłka, panowie. Od kiedy to prawda jest inna po niemiecku, inna po polsku a inna po francusku? Licealiści francuscy i niemieccy od września używają wspólnego podręcznika do historii, który ma identyczną treść po obu stronach granicy, chociaż dwie wersje językowe. Niemiecki minister spraw zagranicznych Frank-Walter Steinmeier zaproponował niedawno, by podobny wspólny podręcznik opracowali historycy z Europejskiego Uniwersytetu Viadrina we Frankfurcie nad Odrą dla uczniów polskich i niemieckich.
Nasz – rany boskie – minister edukacji uważa, że w nauczaniu historii „różnie rozkłada się akcenty” i w związku z tym niemożliwe jest nauczanie historii Europy, historii wspólnej dla różnych nacji. Wstydzę się, że minister edukacji w moim kraju uważa, że nie należy walczyć z „różnym rozkładaniem akcentów” i nie należy się dogadywać w ocenie przeszłości. Czyli – nie należy dochodzić do prawdy? Wstydzę się, że ktoś taki będzie przedstawiał polskie stanowisko w tej sprawie na spotkaniu ministrów edukacji Unii w Heidelbergu w przyszłym tygodniu. Że będzie się tam wypowiadał także w moim imieniu.
Czarna owca polskiej blogosfery uważa, że wspólny podręcznik historii Europy fałszowałby rzeczywistość, ponieważ rok 1939 byłby tam pokazywany jako etap przejściowy na drodze Polski do Unii Europejskiej, a istnienie obozów koncentracyjnych byłoby przemilczane albo będzie się nieprawidłowo je oceniać.
Głoszący takie poglądy nie rozumieją w ogóle, kogo i po co uczy się historii. To nieprawda, że niemieckie podręczniki prezentują finał kampanii wrześniowej 1939 roku jako triumf armii niemieckiej nad siłami polskiego Szatana i powód do dumy dla współczesnego Niemca. To nieprawda, że przemilczają istnienie obozów koncentracyjnych. Za to dokładnie to samo środowisko w Polsce, które w tej chwili stanowczo protestuje przeciwko rzekomemu przemilczaniu przez Niemców istnienia obozów koncentracyjnych, parę miesięcy temu stanowczo zaprzeczało faktowi prześladowania homoseksualistów w Trzeciej Rzeszy.
Inny polityk określa pomysł wspólnego podręcznika fanaberiami szaleńców, którzy nie rozumieją, iż ludzie różnie postrzegają rzeczywistość. Kolejny człowiek, dla którego historia jest sposobem na utrwalanie fobii, pogłębianie podziałów, dla którego historia to nie jest w ogóle nauka, tylko subiektywna wizja rzeczywistości i narzędzie do sterowania nastrojami tłumu.
Najwyższa pora uświadomić nacjonalistom, że historia to nie jest nauka o przeszłości. Historia to nauka, której podstawowym celem jest pokazywać ludziom dobrą drogę w przyszłość, pomagać im unikać błędów popełnionych przez przodków i zachęcać do szukania lepszych rozwiązań. Nauczyciel historii nie ma za zadanie budzić nienawiści do takiej czy innej grupy ludzi w oparciu o krzywdy, jakich takie czy inne społeczności zaznały setki lat temu. Uczenie historii nie polega na budzeniu żądzy odwetu. Nauczyciel historii powinien swoim uczniom pokazać, dlaczego na polskim wiejskim cmentarzu znajdują się groby Francuzów, Rosjan, Niemców. Obóz koncentracyjny w Oświęcimiu należy pokazywać nie tylko Polakom, Żydom, Cyganom czy homoseksualistom. Jako gospodarze terenu, na którym znajduje się ten obóz, mamy obowiązek pokazywać go Niemcom i całemu światu, a zwiedzanie obozu śmierci stworzonego przez Niemców w Auschwitz to dla młodego Niemca znakomita lekcja historii. Tak samo każdemu Polakowi przydałaby się lekcja na temat niemieckiego nazizmu i źródeł jego demokratycznego sukcesu. Może wtedy rozumielibyśmy lepiej, co mówią politycy, a na europejski szczyt ministrów oświaty pojechałby ktoś inny, za kogo żaden polski nauczyciel angielskiego, historii czy biologii nie musiałby się wstydzić.
W historii nie ma czegoś takiego, jak polska ocena błędów popełnionych przez naszych europejskich przodków. Ocena przeszłości albo będzie obiektywna i społeczność międzynarodowa wyciągnie z niej wspólne wnioski, albo prędzej czy później popełnimy te same błędy, przed którymi historyczna prawda powinna nas ustrzec.
Wieża Północna, piętra od 101 do 105
Czytam właśnie napisaną kolektywnie przez grupę dziennikarzy niemieckiego Der Spiegel książkę 9-11. What Really Happened i nie mogę się powstrzymać i nie przetłumaczyć jednego rozdziału:
Biura firmy finansowej Cantor Fitzgerald, w której pracował Jimmy DeBlase, znajdowały się na piętrach od sto pierwszego do sto piątego Północnej Wieży. Samolot American Flight 11 uderzył w piętra tuż pod nimi. O 8:46 rano sześciuset siedemdziesięciu siedmiu na z grubsza mówiąc tysiąc pracowników firmy siedziało już w pracy przy swoich biurkach.
Eksplozja rozerwała ich na strzępy. Spłonęli. Albo udusili się. Albo zdesperowani wyskoczyli przez okna.
Trzydziestodwuletnia sekretarka, Deanna L. Galante, wybierająca się na urlop macierzyński za sześć tygodni.
Trzydziestodziewięcioletni James J. Kelly, pożyczki hipoteczne, który w niedzielne poranki wstawał wcześniej, by przygotować wafle i koktaile dla swoich czterech córeczek.
Broker giełdowy Laurence Michael Polatsch, trzydzieści dwa lata, karierowicz. Raz nawet rozmawiał przy kiosku z gazetami z Julią Roberts i zaprosił ją na kolację. Prawie że się zgodziła.
Lisa i Samantha Egan. Siostry pracujące w kadrach, jedna w wieku trzydziestu jeden, druga trzydziestu czterech lat. Zginęły tak jak żyły, obok siebie.
Ward Haynes, trzydziestopięcioletni broker, w miniony weekend na jeździe próbnej swoim nowym Porsche.
Edward Mazzella. Wicedyrektor sprzedaży, sześćdziesiąt dwa lata, za trzy dni miał odejść na emeryturę.
Jonathan Connors. Kolejny wicedyrektor, pięćdziesiąt pięć lat. W czerwonym kartonie przechowywał pamiątki tamtego dnia w 1993 roku, gdy World Trade Centre zostało zaatakowane po raz pierwszy: usmarowaną koszulę, bilet z metro i chustę, której użył jako maski na twarz.
Jacquelyn Sanchez. Sekretarka, dwadzieścia trzy lata, ostatni telefon wykonała do matki opiekującej się nad jej jedenastomiesięcznym synkiem w domu.
Joshua Rosenblum, młodszy broker, dwadzieścia osiem lat. Miał się ożenić z Giną Hawryluk, koleżanką z firmy, która tego dnia wzięła dzień wolnego by przygotowywać wesele.
Jude Safi. Dwudziestoczteroletni broker, znał wszystkie piosenki Elvisa i Sinatry na pamięć.
Troy Nilsen. Specjalista do spraw komputerowych, trzydzieści trzy lata. Trzy miesiące później jego autystyczny syn Scott nadal szukał tatusia.
Kaleen Pezzuti i Matthew Gryzmalski. Ona dwadzieścia osiem, on trzydzieści cztery lata, poznali się na sto piątym piętrze World Trade Center i pokochali się na zabój.
Zuhtu Ibis. Specjalista do spraw komputerów pochodzenia tureckiego, dwadzieścia pięć lat. Przyjechał do Stanów w wieku osiemnastu lat i ciężką pracą wspiął się na sto trzecie piętro World Trade Center.
Fred Gabler. Broker, trzydzieści lat, w październiku miał zostać ojcem.
Jude Moussa, obligacje, trzydzieści pięć lat, wyjechał ze swojego rodzinnego Libanu szesnaście lat wcześniej, bo miał dość zamachów bombowych.
Wszystkich sześciuset siedemdziesięciu siedmiu pracowników Cantor Fitzgerald, którzy byli tego rana w pracy, zginęło na miejscu. W tym Jimmy DeBlase.
Byłem tego dnia na wsi, w Piotrkowicach, trochę przeziębiony. Po szkole pojechałem do apteki do Proszowic i włączyłem sobie radio. Pamiętam, że gdy zajechałem i zaparkowałem pod Kryształową, nie wysiadałem z auta przez dobre trzy kwadranse. Z niedowierzaniem słuchałem doniesień na żywo, chaotycznych, apokaliptycznych komentarzy. W tych pierwszych dwóch godzinach wskutek kłopotów z łącznością rozniosły się plotki katastroficzne, zgodnie z którymi w Stanach wszystko zostało już zniszczone. Nie było nic – od Nowego Jorku po Kalifornię, od Statuy Wolności po Golden Gate, wszystkie symbole Ameryki przestały istnieć.
Siedziałem w aucie przerażony, ogłupiały, nie wiedziałem co zrobić. Patrzyłem na przechodzących ulicą ludzi, Lidka S. w sklepie na wprost mnie zupełnie nieświadoma żartowała z przyjaciółką, a mnie wydawało się, że jeśli bym chciał wyjść z auta i powiedzieć im, co się stało, to … mógłbym nie zdążyć. Mógłbym nie zdążyć przed końcem świata. Do apteki w końcu nie wysiadłem, wydało mi się to bezcelowe. W obliczu bliskiej śmierci przejmować się jakąś grypą? Zawróciłem do domu i pod blokiem wpadłem na Ewę, która jeszcze o niczym nie wiedziała i myślała, że żartuję.
Atmosferę tamtych chwil oddaje wiersz, który kilka dni później napisałem.
World Trade Center 11 września 2001
w długiej historii ludzkości koniec
świata jest często
upadają imperia idee i władcy
a jednak
dzisiaj pękło moje serce
ojczyzny Whitmana nie ma
odwołano na zawsze marzenia i sny
11 września pustka
jak po śmierci
Boga
ludzie spadali z nieba by w chmurach nie spłonąć
rudolph giuliani nie umiał przetrzeć oczu
milion ludzi umierał na manhattanie
a ja ze strachu myślałem jedynie o Tobie
jaki to zaszczyt
jaki to zaszczyt
jaki cholerny zaszczyt
kochać kogoś aż do samego końca świata
Urodziłem się i żyję w ciekawych czasach. Nie ma zresztą takiej ery dziejów ludzkości, która ciekawa by nie była i o której nie warto byłoby czegoś napisać.
Ale gdy zastanawiam się nad tym, co szczególnego wydarzyło się za mojego życia, jakich to historycznych wydarzeń byłem świadkiem, to może przez brak dystansu do wydarzeń stosunkowo niedawnych, a może przez jakieś fatalne przeczucie, że świat zmienił się wówczas na gorsze, coś sprawia w każdym razie, że za najdonośniejsze, najważniejsze wydarzenie z czasów mojego jak dotąd życia uważam zamach terrorystyczny na Stany Zjednoczone z dnia 11 września 2001 roku i zawalenie się wież World Trade Center w Nowym Jorku. Miłość, którą miałem w sobie pisząc ten wiersz, dawno przeminęła, ale przerażenie, jakie wówczas czułem, czuję do tej pory.
Chronologicznie rzecz biorąc historia po raz pierwszy odcisnęła ślad swoich ciężkich gumiaków w mojej pamięci w końcu sierpnia 1980 roku. Miałem 8 lat i zmarł mój wujek Janek, brat ojca. Wracaliśmy wczesnym wieczorem z Łodzi i na dworcu głównym w Częstochowie okazało się, że nie mamy jak dojechać do domu. Po paru minutach stania na przystanku autobusowym w II Alei pod biblioteką publiczną gaz płaczący przegnał nas w stronę placu Daszyńskiego. W II i III Alei były jakieś zamieszki. Ciocia Hela zabrała Asię do siebie na Warszawską, a ja nocowałem u babci na Krakowskiej. Rodzice dotarli taksówką, okrężną drogą, przez Tysiąclecie, do domu. Mieszkający u babci mój starszy kuzyn Jacek, wówczas chyba nastolatek, choć mnie wydawał się bardzo dorosły, przez całą noc wpadał do domu „coś przekąsić” i znikał z powrotem. Pamiętam, że babcia i ciocia Irena potwornie się denerwowały, a dla niego to był „straszny ubaw”, szczególnie podobało mu się przewracanie ławek.
Z tego okresu utkwiły mi też w pamięci pewne historyczne transmisjie telewizyjne. Pamiętam generała Jaruzelskiego obwieszczającego stan wojenny 13 grudnia 1981 roku. Wydawało mi się wtedy bardzo rozsądne to, co mówił w telewizji.
Pamiętam przerazającą żywą kukłę – trupa – Leonida Breżniewa machającego ręką na pochodach pierwszomajowych w Moskwie, pamiętam jego pogrzeb i pogrzeby kolejnych wodzów państwa radzieckiego.
Pochody pierwszomajowe pamiętam z dzieciństwa także w Częstochowie – nie kilkudziesięcioosobowe manifestacje na placu Pamięci Narodowej na wprost Urzędu Wojewódzkiego, ale pochody Aleją Armii Krajowej, wówczas Zawadzkiego, od Dekabrystów do Energetyka, z trybuną dla władz po prawej stronie, gdzieś tak na wysokości Wydziału Metalurgicznego chyba. Uchylałem się od chodzenia na obowiązkowy pochód jako uczeń szkoły podstawowej, ale bynajmniej nie z przyczyn politycznych – wolałem po prostu iść z ojcem – kierownikiem Częstochowskiej Fabryki Artykułów Muzycznych „Melodia”. Idąc z fabryką czułem się bez porównania ważniejszy.
Kolejną przełomową datą musiałbym pewnie nazwać rok 1989, ale choć bez wątpienia robiła na mnie wrażenie atmosfera walącego się muru berlińskiego, to jako siedemnastolatek z buzującymi hormonami miałem chyba hierarchię wartości spychającą sprawy polityczne na bardzo daleki plan. Wiem na przykład, że byłem świadkiem wysadzania pomnika Wani na placu Biegańskiego w Częstochowie, bo akurat wracałem z wagarów z Bartkiem w Katowicach. Olbrzymiego entuzjazmu do przemian politycznych nie mogłem zresztą czuć właśnie z uwagi na przesadne w owym okresie niszczenie jednych symboli i zastępowanie ich innymi. Wania na placu Biegańskiego był przecież pomnikiem pięknym, monumentalnym, znakomicie wkomponowanym w krajobraz miasta, został zaś w końcu bestialsko zniszczony wbrew początkowym zapowiedziom, iż – na niskim cokole – ale jednak – stanie na Cmentarzu Żołnierzy Radzieckich na Kulach. Po dziś dzień nie powstał w Częstochowie żaden porównywalny pomnik, równie wartościowy artystycznie. A tandety takie, jak pomnik papieża na Jasnogórskich Wałach, posypały się jak grzyby po deszczu jak kraj szeroki.
Pamiętam cały szereg wizyt Jana Pawła II na Jasnej Górze. Pierwsza, jaka miała miejsce jeszcze w latach siedemdziesiątych, była o tyle niewiarygodna, że papież jechał przez Aleje z lotniska w Rudnikach w odkrytym samochodzie, można było bez problemu dojść do samego pojazdu, nie było żadnych barykad, zasieków, a zresztą nie było w ogóle zbyt wielkich tłumów – my z babcią staliśmy całkiem sami w III Alei, w promieniu paru metrów nie było nikogo innego.
Zupełnie inaczej wyglądała wizyta papieża w Częstochowie w czasie Światowych Dni Młodzieży w 1991 roku, i dla miasta było to z pewnością najbardziej epokowe wydarzenie, jakie pamiętam. Nigdy wcześniej i nigdy później nie widziałem już, by Aleje tętniły takim życiem przez 24 godziny na dobę. Ja byłem wtedy tuż po maturze i pracowałem całe wakacje w księgarni przy IV LO im. Henryka Sienkiewicza w III Alei, tym z piosenki T Love´u. W Światowe Dni Młodzieży pracowaliśmy na okrągło na wystawionym na Aleję stoisku, pomagał mi kolega z podstawówki, Adam, mieliśmy ruch taki, że nie było jak się wysikać, liczyliśmy na dobry zarobek, a skończyło się na ośmiu milionach starych złotych manka.
Tomek, dwudziestoletni uczeń Technikum Mechanicznego, który jest teraz na praktyce w salonie Mercedesa w Krakowie, w sierpniu zdaje przeze mnie egzamin komisyjny, a jego dziewczyna siedzi w Irlandii, napisał mi dzisiaj SMS-a: „Jestem na praktykach. Przejebane”. Zastanawiałem się przez chwilę, czy wypada, po czym mu jednak odpisałem: „Całe życie jest przejebane. Ale piękne.”
Szubienica i krzyż
Szubienica i krzyż mają ze sobą bardzo wiele wspólnego. Jedno i drugie było narzędziem służącymi do wykonywania kary śmierci. Jedno i drugie jest znakiem cywilizacji, które dawno przeminęły. Nie krzyżuje się już ludzi, nie wiesza się już na szubienicach.
Wczoraj na Jasnej Górze dwieście tysięcy pielgrzymów przywitała między innymi szubienica, przy której Liga Polskich Rodzin zbierała podpisy poparcia dla przywrócenia kary śmierci. Akcja polityczna została przeprowadzona w pewnej odległości od ołtarza, ale tuż przy nim na trybunie honorowej zasiadł między innymi poseł LPR Wojciech Wierzejski, osoba popierająca karę śmierci, znana z nawoływania do przemocy w stosunku do pokojowych demonstracji, współodpowiedzalna wraz z całym swoim ugrupowaniem za kompromitującą nas rezolucję Parlamentu Europejskiego z 15 czerwca br.
Zdaniem Wojciecha Wierzejskiego tolerancja ma swoje granice. Zgadzam się z nim w zupełności. Dla mnie też istnieją granice tolerancji. Nie wyobrażam sobie modlić się w kościele, w którym modli się pan Wojciech Wierzejski. Jestem zwolennikiem wolności i demokracji i nie bronię panu Wierzejskiemu modlić się gdzie zechce. Nie bronię kościołom, by sadzały pana Wierzejskiego na miejscu honorowym. Ale ja takie kościoły będę omijać szerokim łukiem.
Można pięknymi słowami wyrażać różne rzeczy. Pięknymi słowami można mówić o rzeczach dobrych, ale i o rzeczach złych. W atmosferze uniesienia łatwo jest dać się ponieść emocjom. Dlatego to takie ważne, żeby umieć czytać ze zrozumieniem i czytać między wierszami. Ta pieśń poniżej jest bardzo piękna i porywająca na przykład. I może dlatego mniej się boję ludzi, którzy mówią, że Polska nie znaczy dla nich nic, niż ludzi, w których słownictwie wyraz patriotyzm pojawia się częściej niż chociażby śniadanie.
The sun on the meadow is summery warm
The stag in the forest runs free
But gathered together to greet the storm
Tomorrow belongs to me
The branch of the linden is leafy and green
The Rhine gives its gold to the sea
But somewhere a glory awaits unseen
Tomorrow belongs to me
The babe in his cradle is closing his eyes
The blossom embraces the bee
But soon says the whisper, arise, arise
Tomorrow belongs to me
Tomorrow belongs to me
Oh Fatherland, Fatherland, show us the sign
Your children have waited to see
The morning will come
When the world is mine
Tomorrow belongs to me