Gdy Dominik zauważył, że często przejeżdżam przez jego maleńką, położoną – chciałoby się powiedzieć – z dala od szosy miejscowość, nastąpiła konsternacja. W końcu czego może taki ciul jak ja szukać w wiosce, w której wszyscy się znają, jeśli nie ucznia, którego jest wychowawcą. A może węszy i knuje, śledzi i kombinuje? Może chce porozmawiać z mamą?
Przez jakiś czas siedzący pod sklepem panowie patrzyli na mnie podejrzliwym wzrokiem i natychmiast w konspiracji przede mną informowali Dominika, że właśnie znowu się zatrzymałem, kupiłem kolejnego zielonego lizaka i pojechałem dalej. Po jakimś czasie ten ruch oporu przeciwko podejrzanym wizytom ciula wychowawcy zmienił się na tyle, że dziś zaledwie zdążyłem pomyśleć, czy idący ciemnym poboczem gość, z którym się mijałem, to nie Dominik, a już Dominik dzwonił mi na komórkę sprawdzić, czy jadący na obcych numerach samochód z psem na tylnym siedzeniu to czasem nie ja.
Dziwne uczucie, gdy przekonujesz się nagle, że ten pieprzony belfer ze szkoły, którego zdaje się nie interesować nic poza synonimami przymiotników, gramatyką, ściganiem palenia w szkolnych toaletach i wpisywaniem ucieczek do dziennika, ma też jakieś życie, jakichś ludzi, których kocha i do których jeździ. Jakiegoś brzdąca, któremu kupuje lizaki i dla zabawy z którym kładzie się na podłodze. I że właściwie wszystko mu jedno, jakim jeździsz autem, z kim sypiasz, albo co sądzisz o nim lub o koleżance polonistce.