W mediach i dyskusjach przy stole przewija się ostatnio dość często temat prześladowań chrześcijan, zwłaszcza na Bliskim Wschodzie, a chociaż jednoznacznie potępiam organizowanie zamachu bombowego i mordowanie ludzi wychodzących z kościoła, to jeszcze bardziej przeraża mnie nienawiść do muzułmanów artykułowana przez spokojnych, pobożnych polskich katolików w odwecie za wydarzenia w Egipcie czy Iraku.
Wiadomo, że historię piszą zwycięzcy i że każde wydarzenie można opisać ze skrajnie odmiennych punktów widzenia. Nic też nie jest moralnie jednoznaczne. Warto jednak pamiętać przynajmniej to, czego sami byliśmy świadkami, i mieć odrobinę dystansu do samego siebie.
Z jednej strony zgadzam się, że muzułmanie, domagający się poszanowania dla swoich praw i religii w krajach, w których są w mniejszości, muszą jednocześnie nauczyć się szanować prawa chrześcijan w krajach, w których islam jest religią dominującą. Ale takie stawianie sprawy wypacza problem i czyni z muzułmanów jedyne źródło konfliktu, a to przecież nie jest prawda. Trzeba pamiętać, że dokonując inwazji na Irak prezydent Stanów Zjednoczonych wielokrotnie użył sformułowania „krucjata”, za co zresztą spotkał się później ze stanowczą krytyką we własnym kraju. Prezydent George Bush, spotykający się na prywatnych audiencjach z katolickim papieżem Janem Pawłem II, uczynił z tej niczym nie uzasadnionej inwazji wojnę religijną, a w każdym razie sprawił, że tak może ona być postrzegana przez Irakijczyków. Spłycamy rzeczywistość mówiąc o islamistach mordujących chrześcijan wychodzących z kościoła, ale spłycamy ją w takim samym stopniu, co obecny w społeczeństwie islamskim stereotyp o wojnie, jaką wytoczyli przeciwko Irakowi chrześcijanie.
Jan Paweł II był w swego rodzaju klinczu w stosunkach z amerykańskim prezydentem. Z jednej strony próbował nieśmiało apelować o pokój, a potem o szybkie zakończenie wojny, ale z drugiej strony miał w Bushu sojusznika w moralnej walce o wartości chrześcijańskie w społeczeństwie amerykańskim, zwłaszcza gdy chodzi o ochronę życia poczętego, eutanazję oraz rodzinę. Do kulminacji doszło w czerwcu 2004, gdy papież przyjął z rąk Busha Prezydencki Medal Wolności – najwyższe amerykańskie odznaczenie cywilne. Pamiętam, że oglądałem z niedowierzaniem uroczystość wręczenia medalu i od tamtej pory Jan Paweł II przestał być dla mnie autorytetem. Rozumiem, że oglądającemu tę uroczystość Irakijczykowi dość trudno byłoby uwierzyć, że głowa kościoła katolickiego i prezydent państwa agresora nie są sojusznikami.
Uczestniczyliśmy w konflikcie zbrojnym, który – w dobie wszechobecności mediów – zarzucił nas przerażającymi obrazami torturowanych więźniów, zabijania cywilów, strzelanek z powietrza prowadzonych tak, jakby piloci grali w grę komputerową. Po paru latach od inwazji okazało się, że była ona całkowicie nieuzasadniona, a zarzuty wobec Iraku, które wykorzystano jako pretekst do zaatakowania tego kraju, nie potwierdziły się. Można się dziwić „muzułmanom”, że próbują się bronić przed „chrześcijanami” albo że biorą odwet za krzywdy „od nich” doznane. Tylko że to stoi w sprzeczności z duchem patriotyzmu, jaki nauczyciel historii stara się przekazać, ucząc o dziewiętnastowiecznej historii Polski. Jest – poza tym – niebezpieczne, bo jeśli obopólna nienawiść ma się tylko kumulować i nakręcać wzajemnie, to prędzej czy później ktoś zaatakuje ludzi wychodzących z jednego z czterech meczetów funkcjonujących w Warszawie. Tak, owszem, w Polsce są i funkcjonują meczety i centra modlitw muzułmanów. Może lepiej, żeby polscy chrześcijanie i muzułmanie nie mordowali się wzajemnie?
Na marginesie tego wpisu – od dawna chciałem się zmierzyć z tematem Nobla dla Obamy i stanąć w obronie tej powszechnie krytykowanej decyzji. Myślę jednak, że nie jestem w stanie zrobić tego lepiej, niż Patryk Kugiel, którego artykuł niniejszym polecam.