Podziwiam nauczycieli pracujących w podstawówce i gimnazjum. Mnie wystarczy pójść na lekcję do pierwszej klasy szkoły średniej, by rozbolała mnie głowa. Wszystko trzeba powtarzać nie dość że po polsku, to jeszcze trzy razy, wycieczkę trzeba organizować z miesięcznym wyprzedzeniem, a i tak niektórzy przyjdą na nią, chociaż mieli nie jechać, a inni nie zjawią się na miejscu zbiórki, chociaż do ostatniej chwili na wycieczkę się wybierali. O nagłej zmianie planów nie uznają też za stosowne poinformować nikogo z organizatorów.
Jak to się dzieje, że w trzeciej, czwartej klasie technikum robią się tacy dogadani i chodzą jak szwajcarskie zegarki, a w dodatku nie sposób się na nich o cokolwiek wkurzyć, bo znakomicie umieją zachować balans między powygłupianiem się, a zrobieniem czegoś pożytecznego? W minionym tygodniu moi maturzyści z jednej strony zorganizowali sobie międzyklasowy konkurs, do którego sami ułożyli znakomite, trudne pytania z kulturoznawstwa, czytania ze zrozumieniem i rozumienia słuchanego tekstu specjalistycznego, a z drugiej – podczas ostatniej z trzech piątkowych lekcji angielskiego – te dwudziestoletnie Rihanny z zapałem próbowały śpiewać cienkimi głosikami, gdy znudziły nam się już piosenki świąteczne, zarówno klasyczne, jak i te bardziej alternatywne.
Ciekawe, czemu pierwszakom nie chciało się śpiewać nawet Rudolph The Red Nosed Reindeer, a dwudziestoletni maturzyści w mechaniku w tej samej szkole uwielbiają śpiewać „Give me, give me a man after midnight…” i robią to bez skrępowania. Może w klasie maturalnej nie trzeba już nikomu udowadniać, że jest się dorosłym i poważnym, więc żaden to obciach zachowywać się jak dziecko? A może to właśnie świadomość zbliżającego się końca szkoły powoduje, że powaga i dojrzałość, zamiast ich kusić, stają się przykrym i nieustannie nad nimi wiszącym widmem przyszłości? Przyszłości, którą miło jest od siebie chociaż na chwilę odsunąć.