Większość moich sąsiadów chodzi regularnie do kościoła i uważa się za katolików, chociaż pobieżna obserwacja pozwala zauważyć, że róznią się bardzo, jeśli chodzi o stopień ortodoksji. Mimo tych różnic, wszyscy zajęli dość jednoznaczne stanowisko w sprawie kazania księdza proboszcza na sumie w przedwyborczą niedzielę. A w każdym razie wszyscy, z którymi rozmawiałem o tym. Dodam, że nie z własnej inicjatywy. Treść homilii poznałem pod blokiem natychmiast po wyjściu z samochodu w niedzielne popołudnie, chociaż – podobnie jak inne sprawy wewnętrzne miejscowego kościoła katolickiego – była mi ona zupełnie obojętna. Co więcej, komentarze na temat homilii księdza proboszcza nie ustają po dziś dzień, chociaż mamy już czwartek.
Ksiądz proboszcz wskazał parafianom dość konkretnie, chociaż nie użył nazwiska, na kogo mają głosować w wyborach prezydenckich. Być może nie było to jego intencją, ale moje sąsiadki zrozumiały jego wskazówki bardzo jednoznacznie. Co więcej, dowiedziały się, że jeśli zagłosują na kogoś innego, nie mają prawa uczestniczyć w dalszym życiu wspólnoty parafialnej, nie mają prawa przystępować do eucharystii i w ogóle nie będą częścią wspólnoty kościoła.
Podziwiam szczerze księdza proboszcza w jego wytrwałości w wypędzaniu ludzi z kościoła i życzę mu dalszych sukcesów w jego działaniach, bo wedle relacji moich znajomych, którzy uważnie wysłuchali kazania, ponad 60 procent parafian od przyszłej niedzieli nie ma prawa przystępować do komunii. Chyba że się opamiętają i zagłosują tak, jak im proboszcz wskazuje.
Jedna z moich sąsiadek jest szczerze przekonana, że usłyszała z ambony zapalczywe nawoływanie do nienawiści i wezwania do okazywania pogardy dla ludzi i zachowań, które ona uważa za czyste, piękne i szlachetne. Wśród oplutych z ambony wartości były jej zdaniem miłość rodziców do dzieci i pragnienie posiadania potomstwa, szacunek dla drugiego człowieka i jego wrodzonej potrzeby dążenia do szczęścia. Sąsiadka zupełnie nie rozumie, dlaczego przed ołtarzem obrażono kilka osób z jej rodziny i ich rodzicielskie uczucia do upragnionych, wyczekiwanych i umiłowanych dzieci poczętych dzięki wsparciu współczesnej medycyny, dlaczego odebrano tym dzieciom godność, albo dlaczego znieważono jakiegoś przemiłego człowieka z rodziny jej szwagra, któremu należy się miejsce na świecie jak każdemu innemu człowiekowi, bo „i jego Pan Bóg stworzył i miał w tym jakiś zamysł, którego ksiądz proboszcz widocznie nie pojmuje”.
W przeciwieństwie do moich praktykujących sąsiadek uważam, że ksiądz ma prawo powiedzieć z ambony, który (bądź którzy) z kandydatów na prezydenta Rzeczpospolitej reprezentuje poglądy zgodne z katolickim światopoglądem. Mnie ten światopogląd nie odpowiada, więc zdanie proboszcza w ogóle mnie nie obchodzi i nie ekscytuje. Wydaje mi się jednak, że nie jest dla parafii zbyt dobrze, gdy ktoś, komu na przynależności do wspólnoty religijnej bardzo zależy i kto się mocno z nią identyfikuje, przez kilka dni nie może się otrząsnąć po kazaniu, które usłyszał w przedwyborczą niedzielę. I w gruncie rzeczy to smutne, że jedna z tych pań mówi, że przestała się dziwić swoim dzieciom, że nie chodzą już do kościoła, i że nie ma już do nich pretensji.
Ksiądz proboszcz wskazał parafianom dość konkretnie, chociaż nie użył nazwiska, na kogo mają głosować w wyborach prezydenckich. Być może nie było to jego intencją, ale moje sąsiadki zrozumiały jego wskazówki bardzo jednoznacznie. Co więcej, dowiedziały się, że jeśli zagłosują na kogoś innego, nie mają prawa uczestniczyć w dalszym życiu wspólnoty parafialnej, nie mają prawa przystępować do eucharystii i w ogóle nie będą częścią wspólnoty kościoła.
Podziwiam szczerze księdza proboszcza w jego wytrwałości w wypędzaniu ludzi z kościoła i życzę mu dalszych sukcesów w jego działaniach, bo wedle relacji moich znajomych, którzy uważnie wysłuchali kazania, ponad 60 procent parafian od przyszłej niedzieli nie ma prawa przystępować do komunii. Chyba że się opamiętają i zagłosują tak, jak im proboszcz wskazuje.
Jedna z moich sąsiadek jest szczerze przekonana, że usłyszała z ambony zapalczywe nawoływanie do nienawiści i wezwania do okazywania pogardy dla ludzi i zachowań, które ona uważa za czyste, piękne i szlachetne. Wśród oplutych z ambony wartości były jej zdaniem miłość rodziców do dzieci i pragnienie posiadania potomstwa, szacunek dla drugiego człowieka i jego wrodzonej potrzeby dążenia do szczęścia. Sąsiadka zupełnie nie rozumie, dlaczego przed ołtarzem obrażono kilka osób z jej rodziny i ich rodzicielskie uczucia do upragnionych, wyczekiwanych i umiłowanych dzieci poczętych dzięki wsparciu współczesnej medycyny, dlaczego odebrano tym dzieciom godność, albo dlaczego znieważono jakiegoś przemiłego człowieka z rodziny jej szwagra, któremu należy się miejsce na świecie jak każdemu innemu człowiekowi, bo „i jego Pan Bóg stworzył i miał w tym jakiś zamysł, którego ksiądz proboszcz widocznie nie pojmuje”.
W przeciwieństwie do moich praktykujących sąsiadek uważam, że ksiądz ma prawo powiedzieć z ambony, który (bądź którzy) z kandydatów na prezydenta Rzeczpospolitej reprezentuje poglądy zgodne z katolickim światopoglądem. Mnie ten światopogląd nie odpowiada, więc zdanie proboszcza w ogóle mnie nie obchodzi i nie ekscytuje. Wydaje mi się jednak, że nie jest dla parafii zbyt dobrze, gdy ktoś, komu na przynależności do wspólnoty religijnej bardzo zależy i kto się mocno z nią identyfikuje, przez kilka dni nie może się otrząsnąć po kazaniu, które usłyszał w przedwyborczą niedzielę. I w gruncie rzeczy to smutne, że jedna z tych pań mówi, że przestała się dziwić swoim dzieciom, że nie chodzą już do kościoła, i że nie ma już do nich pretensji.