Moja ulubiona siostra katechetka z częstochowskiej parafii św. Jakuba zabłysnęła po raz kolejny. Nie wiem, czy pod wpływem lektury mojego blogu, czy za sprawą nagłego przypływu zdrowego rozsądku (szkoda, że nie w odrobinie większej ilości). Tak czy inaczej, zakonnica uznała, że nie trzeba już jechać do dalekiego Lourdes, by wyleczyć cukrzycę i braki anatomiczne jednej z rączek, wystarczy pójść na Jasną Górę w drodze ze szkoły do domu.
Siostrze wypada po raz kolejny pogratulować. Dziecko, któremu w obecności innych dzieci, podczas lekcji religii wciskała, że jeśli – zamiast iść ze szkoły prosto do domu – uda się na Jasną Górę i żarliwie pomodli, dobry Pan Bóg wysłucha jego próśb i cudownie go uzdrowi, spędziło popołudnie histerycznie płacząc. Co udało się siostrze osiągnąć? Pokazała innym dzieciom, że Bartek nie ma w sobie dość silnej wiary, bo następnego dnia przyszedł do szkoły nadal niepełnosprawny i nadal cierpiący na cukrzycę? A może udało jej się zaimponować innym dzieciom tym, jak wielka jest jej własna wiara w potęgę Wszechmogącego? Szkoda, że nie pomyślała, że Pan Bóg może mieć coś innego na głowie, niż spełnianie jej dobrodusznych zachcianek, albo ma jakiś wykraczający poza nasze zdolności pojmowania cel w doświadczaniu chłopca cierpieniem.
Gdyby to zależało wyłącznie ode mnie, Bartek nie chodziłby już na lekcje religii i nie przejmowałbym się tym, że może z tego tytułu mieć nieprzyjemności w szkole czy w kościele. Wydaje mi się, że doświadcza już dość przykrości ze strony katechetki i że trzeba go przed nią bronić. I niewiele by mnie obchodziło, że szkoła Bartka nie zapewnia lekcji etyki, bo to raczej zmartwienie tamtejszej dyrekcji, ani że siostra – o czym jestem głęboko przekonany – jest poczciwą kobietą i ma dobre intencje.
Dobrym intencjom można dać wyraz w szczerej modlitwie, a można też przełożyć je na czyny, chociażby przeznaczając 1% swoich podatków na pompę insulinową dla Bartka. Niezbędne dane dla zainteresowanych na priva.