We wpisie z 1 listopada tego roku profesor Śliwerski przyznaje mi zaszczytny, acz słusznie zasłużony tytuł najbardziej doświadczonego z trójki blogerów – Chętkowski, Mały, Śliwerski, ponieważ mój pierwszy wpis pojawił się w październiku 2005 roku. Ledwie sięgam pamięcią do tego dnia, gdy opublikowałem pierwszy wpis na blogu, a przecież to nie był początek mojej przygody z internetem.
Moja pierwsza witryna znajdowała się na serwerach Tripod.com i miała piękny adres internetowy zawierający tyldę, znak wówczas powszechny w wirtualnym świecie, a dzisiaj prawie że zapomniany. Ale nie tylko tylda odchodzi z wolna do historii. Kto dzisiaj pamięta, że miał skrzynkę pocztową i stronę na Polboxie? Było mi niezwykle smutno, gdy w ostatnim czasie zaczęły znikać serwisy internetowe, które w latach dziewięćdziesiątych były dla mnie synonimem sieci. Lycos – powiązany z Tripodem – nagle zwinął skrzydła i po swoim brytyjskim portalu pozostawił jedynie informację o zakończeniu działalności. Yahoo! zrezygnowało ostatnio z dalszego utrzymywania Geocities, na którym kiedyś miałem mirror strony i które wydawało mi się miejscem, w którym trzeba być obecnym. Intensywnie używałem Yahoo!Groups, znakomitego pierwowzoru forów i list mailowych, wokół których tworzyły się prawdziwe społeczności użytkowników. Dziś z roku na rok coraz mniej studentów jest w stanie wyjaśnić, co to w ogóle są grupy dyskusyjne, nie wspominając już o tych opartych o protokół NNTP. Usenet to coś, co w tekstowym internecie było odpowiednikiem dzisiejszych forów, ale wraz z pogłębiającą się interaktywnością wszystkich stron i portali przestało dla nich mieć rację bytu, choć moim zdaniem – nawet jeśli w pewnej niszy – tętni wciąż życiem.
Pamiętam, jak sceptycy kręcili głową, gdy Google chciało poszerzyć swoją działalność i przestać być postrzegane jako wyłącznie wyszukiwarka. Nie dawali mu szans, rynek był już podobno zagospodarowany przez ówczesnych gigantów. Dzisiaj, gdy uczniowie zauważą przy otwieraniu przeze mnie przeglądarki, że mam ustawione My Yahoo jako stronę startową, dziwią się i pytają, czemu nie iGoogle.
Internet jest nieprzewidywalny. Nie sposób dzisiaj powiedzieć, jakie usługi go zdominują za dziesięć czy dwadzieścia lat i w jakim pójdzie kierunku. Bywa (znakomicie ilustruje to sukces Naszej Klasy czy Gadu-Gadu), że zupełnie prymitywny portal czy usługa, nie wnoszące niczego nowego i bazujące na rozwiązaniach od dawna obecnych, nagle odnoszą olbrzymi komercyjny sukces, chociaż alternatywne portale i konkurencyjne usługi zdają się być o wiele ciekawsze, zaawansowane i rozbudowane, a oferowane przez nie możliwości są o wiele większe.
Odkąd używam z uczniami platformy e-learningowej, musiałem się zawsze liczyć z malkontentami, którzy z mniej lub bardziej obiektywnych względów wykorzystywali fakt, że sugeruję im korzystanie z internetu jako kanału komunikacji ze mną i pozyskiwania materiałów dydaktycznych, do składania na mnie oficjalnych skarg i stawiania mi zarzutów. W tym roku szkolnym, jak zawsze, przeznaczyłem całą godzinę lekcyjną w pierwszych klasach we wrześniu na to, by pokazać, jak założyć konto w Moodlu, potem byłem gotów dać każdemu czas na założenie konta w szkole. I po raz pierwszy okazało się, że to zbyteczne. Że przecież każdy ma komputer i internet w domu. Moje niedowierzanie panowie z pierwszych klas technikum przyjęli ze zdziwieniem i patrząc na mnie jak na kretyna poinformowali mnie, że nie żyją w średniowieczu i mają w domach nie tylko dostęp do sieci, ale także bieżącą wodę i inne osiągnięcia cywilizacji.
Łukasz powiedział mi ostatnio, że mnie internet „cieszy” bardziej niż jego, chociaż on związał się z internetem i informatyką zawodowo. I ma chyba rację. A to, co mnie cieszy najbardziej, to gwarancja wielkiej przygody, niespodzianki związanej z kierunkiem dalszego rozwoju sieci. Moja obecność w internecie zaczęła się w roku 1996, „dwa lata przed erą Google”, w okolicach Nowego Kleparza. Aleje i Kleparz nigdy nie zmienią się tak bardzo, jak internet potrafi się zmienić w ciągu kilku lat.