Lublin to miasto bardzo urokliwe, jest tu parę zakątków, które bardzo sobie cenię, ale są też miejsca smutne, monotonne, przestarzałe – jak z minionej epoki. Jak lokal, w którym wczoraj jadłem obiad, a wokół mnie jedna z pracujących tam pań, przepasana fartuchem wyprodukowanym chyba w tej samej dekadzie, co ja sam, wywijała mopem po podłodze, nie przejmując się w ogóle, że jej energiczne ruchy wokół mojego krzesła i stołu w żaden sposób nie dodają pikanterii wyblakłemu smakowi potraw (jedyne, co było w nich wyraziste, to olbrzymia ilość tłuszczu). Klient, który miał pecha i przyszedł do lokalu kilka minut później, niż ja, a na 28 minut przed zamknięciem, oberwał wprawdzie tylko słownie, ale za to tak dobitnie, że mógł się śmiało poczuć, jakby dostał ścierką po twarzy za to, że próbuje zamówić coś do jedzenia teraz, jak panie ścierają już podłogę i zmywają.
Są ulice w Lublinie, które są tak szare i smutne, że nawet idący nimi ludzie niosą tęczowe parasole w różnych odcieniach szarości.
Są jednak także takie miejsca, gdzie na ścianach (i nie tylko) publikuje się wiersze, a paryski Montmartre ma schody wcale nie lepsze, niż te w Zaułku Hartwigów (a to nie jedyne lubelskie schody, wspinając się po których można czytać poezję).