Od lat toczy się debata o tym, czy telefony i inne urządzenia mobilne w klasie i szkole są lub mogą być przydatne, czy też konieczne jest wprowadzenie całkowitego zakazu korzystania z nich. W dyskusji tej, w której zabierałem parę razy głos (ostatnio chyba tutaj), padają argumenty i błahe, i ważkie, mniej i bardziej wyważone, nie zawsze celne, nie zawsze logiczne (dobry przykład daje tu Dariusz Chętkowski w jednym ze swoich ostatnich wpisów).
Wrzucę kolejny kamyczek do tej dyskusji po stronie przeciwników zakazu, w oparciu o autentyczną obserwację.
Szkoła pierwsza, w której obowiązuje całkowity zakaz korzystania z telefonów, nawet na przerwie, a chcąc zadzwonić do rodziców należy się udać do specjalnie wydzielonego pomieszczenia i dopiero tam – pod czujnym okiem nauczyciela – można włączyć urządzenie. Grupa gimnazjalistów pisze duży sprawdzian. Ci, którzy skończyli, oddają swoje prace, ale nie mogą wyjść z klasy. Zaczynają się nudzić, wiercić, mimo upominania hałasować, a tym samym przeszkadzać kolegom i koleżankom, którzy jeszcze nie skończyli.
Szkoła druga, w której przepisy dotyczące korzystania z urządzeń mobilnych nie są tak restrykcyjne. Podobny sprawdzian. Gimnazjaliści, którzy skończyli pisać i oddali swoje prace, wyciągają z plecaków kanapki, a z kieszeni smartfony. Przeglądają snapy i fejsa, uśmiechają się pod nosem albo robią miny wyrażające różnego rodzaju emocje, ale panuje cisza. Jedna dziewczynka autentycznie czyta na swoim smartfonie książkę. Ci, którzy jeszcze nie skończyli pisać sprawdzianu, w skupieniu pracują do końca lekcji.
Rozumiem niektóre argumenty zwolenników ograniczenia dostępu do smartfonów w szkole. Ale jak dla mnie, powyższa sytuacja jest dobrym przykładem na to, jak zakaz korzystania z telefonów przeszkadza w pracy i nauce i zupełnie nie osiąga celów zakładanych przez autorów restrykcyjnych przepisów.